Banita (Kraszewski, 1885)/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.

Długo, niemal do końca żywota swojego, rzeczpospolita szlachecka stała obozem cała, tak nasze dwory i domy, w większej części z drzewa klecone, tymczasowo i niedbale budowane były.
Wiele się na to przyczyn składało, a naprzód nawyknienie, które najazdy i ciągła do wojny gotowość wyrobiły. Szlachcic przedewszystkiem do obucha żołnierzem był, na zawołanie na koń siadać musiał... nie gnieździł się więc stale, a znaczna część kraju na najazdy wystawiona, często ze dworów w lasy i niedostępne trzęsawiska, te twierdze swe jedyne, uchodziła. Dawnym obyczajem, więcej łożono na ruchomości kosztowne, które się przenosić dawały z miejsca na miejsce, niż na siedziby wytworne...
Na jednej wiosczynie szlachcic więcej się jeszcze do strzechy przywiązywał i około niej troszczył, bo nie miał tylko ją; wielcy zaś panowie z rezydencyi do rezydencyi k’woli swych interesów, upodobań i stosunków wędrowali. Zachodziły wozy i sprzęt wszelki ciągnął długim sznurem za panem, albo go poprzedzał.
Ławy i stoły znajdowały się wszędzie po dworach, a co potrzebnem było do przybrania, ciągnięto za sobą. Kobierce, opony, naczynie, sprzęt drobny przenosił się z miejsca na miejsce łatwo.
Od mieszkań też nie wymagano wiele, byle dach nie zaciekał, a piece i kominy nie dymiły. Zimą w tych grubach noc i dzień stróże drzewa dokładali, śpiąc przy nich nawet...
W XVI wieku rzadki był dwór pański, z wyjątkiem zamków na krakowskiej ziemi, któryby wygodnym i pokaźnym mógł się nazywać. Na ladajakiem podmurowaniu lub i bez niego na mocnych podwalinach, z grubych kłód ułożone ściany, z wysokim dachem, najczęściej bez piętra, stanowiły pańską siedzibę, mniej więcej rozległą. O powierzchowność wcale się nie starano, aby ją ozdobną uczynić. Chorągiewka z herbem na szczycie stanowiła czasem jedyną ozdobę.
Drzewo było prawie wyłącznie używanym materyałem, już dlatego, że o nie najłatwiej było, a każdy wieśniak cieślą był i ladakto budowniczym, już dla tej wiary, że w murach, choć suchych, powietrze nigdy zdrowem być nie może.
W czasach, o których mowa, w wielu zamkach królewskich nie było podłóg i zastępowały je tokowiska, skoble i zamki u drzwi proste, stropy z belek i tarcic układane.
Cóż dopiero po szlacheckich dworach?? Gospodarz na siodle lub na dyszlu większą część życia spędzał, a gdy do chaty powrócił, nie potrzebował żadnych wymyślnych przypraw, aby mu ona smakowała.
Zbytek był w odzieży, uzbrojeniu, w jadle i napojach, ale go w mieszkaniach nie było... dlatego nam tak mało pozostało z nich pamiątek... Lada nieostrożna iskierka obracała te gniazda w perzynę...
Obozował też pan i szlachcic niemal przez życie całe, i kaleka chyba, a nieudolny starzec domu mógł pilnować. Kto nie był żołnierzem, służyć musiał jako urzędnik i z miejsca na miejsce się przenosić. Zjazdy też częste, narady, komisye spoczywać nie dawały. Stajnia każdego czasu zaopatrzoną być musiała w konie i wozy, aby na zawołanie pana ze dworem przenieść gdzie kazał... I wszystko po troszę w domu do tego rodzaju życia się zastosowywało. Śpiżarnia gospodyni w zapasy była zaopatrzoną zawsze, aby bez nich pan w podróż nie ruszył. Nie było dworu bez namiotu, bo i takie wycieczki się trafiały, w ciągu których na gospody i dwory wcale rachować nie było można...
Nawyknienie do tego ruchliwego życia czyniło je nietylko znośnem, ale nawet niejeden tęsknił za niem... Siedzącego i spokojnego żywota szlachcic nie znosił, a gospodarka mu nie starczyła, ani łowy, któremi się rozerwać usiłował.
Pomimo tego ruchu na gościńcach, można powiedzieć, aż do ostatnich czasów, gospód tak dobrze jak nie było. Służyły one tam tylko, gdzie stały osamotnione, od wsi i osad oddalone; szlachcic bowiem zajeżdżał do dworu, a duchowny do księdza. Niemal ubliżającem dla gospodarza i dziedzica było, gdy kto, nawet zupełnie nieznajomy, pominąwszy dwór do gospody zaciągnął.
Po miastach i miasteczkach mnogie klasztory dawały chętną gościnę. Karczma też przeważnie służyła dla chłopa tylko, dla łyków, dla włóczęgów, dla gawiedzi tej, która do szlacheckiego świata nie należała.
Wyjątkowo jednak, w głębi lasów, w bezludnych stronach, gdzie od wsi do wsi zbyt długo bez spoczynku jechać było potrzeba, przemyślny izraelita urządzał przystań dla podróżnych... Główną jej część stanowiła szopa ogromna, przytułek w czasie słoty, a druga, izba niemniej obszerna, gdzie się wszyscy, jak Bóg dał, mieścić musieli...
Wielkie dwory obejmowały nadciągając wszystko pod władzę swoją; mniejszy ludek godził się u jednego stoła i pod jednym dachem. A że każdy, mniej więcej, wiózł z sobą wszystko, czego mógł potrzebować, i nie spodziewał się dostać po drodze, gospoda taka nie zaopatrywała się w wymyślne zapasy dla podróżnych. Najczęściej oprócz wody nic w niej dostać nie było można.
Taką przystanią w puszczach Sandomierskich, ku granicy Krakowskiego przypierających, była znana wszystkim przeciągającym tędy karczma stara, zwana Borówką.
Powierzchowność jej świadczyła, że mnogie już lata, osłonięta lasami, zabezpieczona od wichrów i burzy, przetrwała.
Ściany jej z dwu stron już popodpierać musiano, dach się pogarbił i porósł zielono, pomiędzy zeschłem drzewem, pruchniejącem miejscami, szczeliny czarne przepuszczały wiater i słoty...
Stała samiuteńka jedna, żadnej nawet szorki i kleci nie mając przy sobie, a wyglądała tak czarno, smutno, pusto, jak gdyby w niej już ludzi nie było...
Potworzone nowe drogi i gościńce wygodniejsze rzadko tu już podróżnych sprowadzały; jednakże rodzina izraelska, która od wieku zamieszkiwała w Borówce, trzymała się tego kąta, który dla niej stał się rodzinnym... Nie obawiała się ona ani napaści, ani gwałtu, bo niczem przynęcić nie mogła, będąc sama ubogą.
Jak wybladłe cienie przesuwały się, niby wpół uspione tą ciszą i osamotnieniem postacie kilku żółtych i chudych niewiast, i wynędzniałych dzieci.
Z czego żyli, było ich tajemnicą, bo zarobek od podróżnych, który się mógł nazwać jałmużną, bardzo musiał być lichy. Dawano postójne niechętnie, a silniejsi i butniejsi od niego się uwalniali, tak, że wiadra chować czasem było potrzeba, aby grosz jaki zyskać.
Tego dnia jednak wczesnej wiosny, trafiła się niezwyczajna rzecz. Zrana przybył tabór podróżnych, a w kilka godzin po nim nadciągnął drugi i oba spoczywały.
Za czem nadciągnął trzeci, a pod wieczór i czwarty. Wszystko to były pańskie i dość gromadne orszaki, które nietylko się z sobą godziły, ale zdawały do jednej należeć rodziny. Może wypadkowe, czy obmyślane spotkanie się to, skłoniło podróżnych do przedłużenia niewygodnego pobytu w gospodzie, której arendarz schować się musiał ze strachu, tak mu tu ci przybysze własnowolnie a zuchwale się urządzali.
Gdy czwarty oddział nadciągnął już pod noc, gospoda, choć dosyć obszerna, pełniuteńką już była, bo każdy z nich kilkudziesięciu liczył ludzi i niemało kotczych, wozów i kolebek.
Izbę wielką zajęli czterej panowie przybyli, dla których tu stół gotowano, ławy powyścielano, ogień rozpalono i naznoszono tyle sprzętu podróżnego, ile go stare domostwo nigdy razem nie widywało.
Panowie byli wszyscy zamożni snać, nawykli do wygód, butni okrutnie, a służba ich nawet tak zuchwała, że gospodarz się pokazywać nie ważył. Nie pytano go też o pozwolenie i rozrządzano się w szopie i po alkierzach żydowskich nawet, jak się podobało... Staremu żydowi ledwie szczupłą jedną pozostawiono komórkę.
Wiosna była młoda jeszcze bardzo, więc chłodna i wilgotna, bez ognia i dla strawy i dla ogrzania się obejść nie było podobna; rozpalono go też w piecach, na kominach, nakoniec w pośrodku szopy nawet, od którego się ona łatwo zająć mogła, lecz żyd nie śmiał pisnąć słowa... Drzewa suchego nie znalazłszy, gawiedź poradziła sobie, ścianę jedną wewnętrzną rozebrawszy w mgnieniu oka, którą na drwa porąbano.
Żydzi przez szpary spoglądając na to gospodarstwo, ręce łamali i lamentowali po cichu, stary może i przeklinał tych nieproszonych gości, lecz odezwać się nie śmiał. Z samego głosu i ruchów czeladzi poznał on ludzi, z któremi nie było podobna wdawać się w rozprawy, a prosić ich, mogło jeszcze podrażnić.
Modlił się tylko do Pana Boga, aby po noclegu tym, co rychlej go od załogi tej uwolnił. Nie wątpił, że tak wielcy i możni panowie na odjezdnem mu coś rzucą, aleby wolał datku się wyrzec i strachu.
Orszaki panów nie wszystkie były do siebie podobne, ani równie liczne, szczególniej jeden pomiędzy nimi liczbą, uzbrojeniem, końmi i przepychem celował. Ludzie też, z których się składał, dobrani, chłop w chłopa, zdawali się wszyscy do wojaczki stworzeni... i butę mieli okrutną.
Z dosłyszanych tu i owdzie wyrazów, gospodarz się dowiedział, że pomiędzy przybyłymi był kasztelan i inni dostojnicy. Zdawało mu się też, gdy czwarty przybył pod wieczór, że na niego oczekiwano, i zjazd w Borówce zmówiony był zawczasu. Dlaczego jego biedną szopę wybrano właśnie na tę jakąś naradę, żyd sobie wytłumaczyć nie umiał, ani się chciał domyślać. To pewna, że ani położenie jej, ani droga, przy której leżała, nie usprawiedliwiały wyboru, chyba tylko zupełne osamotnienie wśród lasów, które tu niepostrzeżonym, swobodnie i bez oczu ciekawych zejść się dozwalało...
Najliczniejszy i najpokaźniejszy orszak, chociaż pan jego wiekiem nie był najstarszym, rej wodził widocznie, tak jak on sam w izbie najgłośniej przemawiał, najserdeczniej się śmiał i najsrożej huczał.
Rozmowa bowiem w serdecznych powitaniach rozpoczęta, wkrótce się niemal we wrzawliwy spór zmieniła.
Ci czterej podróżni, którzy w istocie do Borówki się zjechali naumyślnie, aby z oczów ludzi podejrzliwych zszedłszy, swobodnie się o swych sprawach naradzali, byli to czterej z ośmiu niegdy braci Zborowskich, synów tego Marcina, o którym głośne było onych czasów podanie, iż w życiu nigdy żadnej sprawy w sądach z nikim nie miał, bo jurystów i pieniactwa nienawidził, nienawiść swą posuwając do tego stopnia, iż palestrantów, gdy ich pochwycił, „na rybnych stolech“, wedle wyrażenia Paprockiego, bijał.
Rodzina była, wiadomo, tak stara jak sama Polska, ale miała to we krwi ze wszystkimi Jastrzębcami wspólnego, iż spokojnie darów Bożych używać nie umiała, a burzyła się i zrywała do rzeczy wielkich i trudnych, co prawie zawsze przypłacała boleśnie.
I chociaż ze krwi tej i plemienia, wielce rozrodzonego, bo nierzadko Jastrzębcowie miewali po szesnaścioro potomstwa, jak Marcin Zborowski, wyszło wielu mężów rzeczypospolitej zasłużonych i dostojeństwa wysokie piastujących, nie dobili się nigdy oni do takiego znaczenia, jakie inne rody pozyskały. Albowiem jeśli ojcu się powiodło, syn najczęściej tracił co on zdobył i na stanowisku się nie utrzymał.
Z Jastrzębców tego czasu już rozrodzonych, a mnogie nazwy noszących od imion posiadanych, rozsypanych z Mazowsza począwszy po całym obszarze rzeczypospolitej aż do kresów jej, Zborowscy bodaj nie najznaczniejsze i najwybitniejsze zyskali stanowisko. Ani im majętności rozległych nie brakło, ani kolligacyj, które z pierwszemi domy w rzeczypospolitej łączyły.
Na animuszu też ichmościom nie zbywało, ani na męztwie, i nauki nie brakło, a wszystko psuła ta krewkość i popędliwość, dla której często jednej chwili tracili, uniósłszy się, co długiemi laty się odzyskać nie dawało.
I teraz właśnie w podobnem położeniu rodzina się znalazła, od czasu onego pamiętnego zabójstwa Wapowskiego i zajścia z panem Tęczyńskim, dla którego Samuel, mimo wdzięczności dlań Henryka króla, z kraju być musiał wywołanym.
Chociaż wiele sobie z tej banicyi nie czyniono, zwłaszcza od czasu ucieczki Henryka, a potem obioru Stefana Batorego, zawsze wyrok ten, wiszący mieczem Damoklesowym nad głową jego, dawał prawo pierwszemu lepszemu do nastawania na życie.
Tylko, że na Zborowskich się porwać, zwłaszcza na Samuela, nie lada człeka było potrzeba. Po ogłoszeniu banicyi, która całą rodzinę i przyjaciół jej przeciw królowi rozżaliła i zburzyła, wyjechał był pan Samuel trochę zagranicę i tułał się, ale pańskim obyczajem z pocztem wielkim, po różnych dworach zagranicą.
Wtedy, powiadano, i do Siedmiogrodu do Stefana Batorego zawędrowawszy, miał mu pierwszy myśl poddać starania się o polską koronę i poparcie swoich znaczne zapewnić.
Prawdą to było czy nie, pewna, że po wyborze Stefana, chociaż banicyj z niego nie zdjęto, Samuel po kraju jawnie się nosił, jeździł, na zgromadzenia szlachty bezkarnie się stawił, a nawet, co królowi tajnem być nie mogło, na wyprawę moskiewską pod Połock z ludźmi się stawił i nikt mu nie rzekł słowa.
Rzec tedy było można, że banicya na nim przyschła i jest tylko zagojonej rany blizną. I takąby ona może w końcu się stała, gdyby niespokojny umysł Samuela i braci jego nie rozjątrzył starego bólu na nowo.
Wzrost nagły Zamojskiego, którego Zborowscy pogardliwie „Szarakiem“ nazywali, chłodne przyjęcie ich przez króla i odmówienie jurgieltu i urzędów, jakich się spodziewali, Zborowskich do takich kroków popchnął, iż z Zamojskim, a przez to i z królem samym, w otwartą popadli wojnę.
Wiadomo, jak pierwsze początki panowania swego król Stefan trudne miał, które tylko z pomocą zręcznego i śmiałego Zamojskiego, a własnej energii i tęgości charakteru, potrafił zwyciężyć i im podołać.
Znaczna część województw w początkach nowego króla znać nie chciała, przy wybranym Rakuszaninie stojąc, i dopiero zwycięztwo nad Gdańszczanami odniesione, szczęśliwa wojna z carem moskiewskim, sejmy, mimo burzliwości pokonane, śmiałość postępowania, szlachtę szemrzącą i niechętną do milczenia i powodowania się zmusiły.
Wszystko to solą w oku było Zborowskim. Jeden z nich najstarszy, Jan, kasztelan gnieźnieński, przy królu dotąd stojąc wiernie, do upokorzenia zbuntowanych Gdańszczan wielce się przyczynił. Żądali więc i za to i za swe zasługi przy elekcyi, aby ich dostojeństwy obsypywano i obdarowywano... Oparł się temu pono Zamojski, nie żeby zazdrosnym był, ale że w nich warchołów znał i obawiał się, a chwila była, w której nie tyle buty i zuchwalstwa, co karności wielkiej potrzeba było.
Krom więc spokojniejszego Jana, reszta rodu z Samuelem i Krzysztofem na czele, coraz dobitniej i głośniej, z tem się nie kryjąc, przeciwko królowi i Zamojskiemu knuć zaczęła.
Dochodziło to przez usłużnych ludzi do uszu hetmana, a przez niego do króla, ale w początkach gardzono pogróżkami, a środków żadnych przeciwko językowi rozpuszczonemu nie przedsiębrano, bo dotąd na języku wszystko się kończyło.
Ten i ów prawił o spiskach jakichś i opowiadano, że czasu koronacyi w Krakowie już Samuel rozżalony do króla strzelać chciał i ku temu namawiał.
Z Zamojskim, okrom Jana Zborowskiego, żaden z nich nie przestawał i za nieprzyjaciela rodu swojego głosili hetmana, nie szczędząc mu potwarzy.
Im Zamojski więcej rósł i wyżej się podnosił a królowi był milszym, bo prawą jego ręką był i pierwszym sługą a przyjacielem, tem nienawiść ku niemu rosła w sercach panów Zborowskich.
Stał przed nimi żelazny ten mąż jak zapora, przez którą do majestatu dostąpić nie mogli.
Donoszono hetmanowi, co knowali i jak się odgrażali Zborowscy, szeptano im, jak wzgardliwie te pogróżki przyjmował — i obie strony coraz większej animozyi przeciwko sobie nabierały.
Jeden tylko Jan gnieźnieński wiernie po stronie królewskiej stojąc, choć pragnął braci pohamować, nie zdołał.
Wojna z Moskwą właśnie pokój z Turkami i Tatarami czyniła pożądanym, gdy myśl przyszła niespokojnemu Samuelowi opuścić kraj, iść na Niż do kozaków i próbować, ażali mu się nie uda nad nimi władzę sobie wyrobiwszy, z tą potęgą stanąć królowi w poprzek jego zamiarów...
Jak zawsze był Samuel gorącym i niercierpliwym[1], gdy mu myśl jaka, zła czy dobra, w głowie zaświtała, tak i teraz, naprzód ludzi swych ku Niżowi sprawiwszy, aby rozpatrzyli się między onem kozactwem, gdy mu nadzieję przyniesiono, że tam wiele uczynić było można, męztwem a szaleństwem i twardem życiem, na które Samuel rad się ważył, począł głośno i jawnie na Niż się zbierać i ludzi ściągać.
Była to w życiu Samka chwila taka, o której on sam czuł i wiedział, że szalę na stronę wielkiej fortuny lub zguby przeważyć mogła. Za młodu wszystkiego zażywszy i nadużywszy aż do szaleństwa, poczynał gorycz czuć we wszystkiem, nic mu już nie smakowało, co dla niego było dostępnem. Na sumieniu, jak ludzie powiadali, co nikomu tajnem nie było, wiele miał.
Trojga dzieci matka, żona jego, umęczona niesprawiedliwemi doniesieniami i podejrzeniem, obchodzeniem się nieludzkiem przywiedziona do rozpaczy i choroby, zmarła była; którą wspominając, często łzy miewał na oczach, a jedyną córkę, jaką mu zostawiła, bardzo do niej podobną, czule kochał, choć i synom miłości nie skąpił.
Serce bo to było równie do nienawiści namiętnej, jak do miłości szalonej skłonne, którego że nigdy hamować ani próbował, ani umiał, ani teraz mógł, wiodło go ono gdzie chciało — równie na dobre drogi jak na manowce.
W tych godzinach, gdy go ogarniał szał, a człek mu bodaj palca zakrzywił, ubić był gotów bez rozmysłu, a potem za lada usługę po królewsku nagrodzić i życie ważyć przez wdzięczność.
Złym i zepsutym dotąd nie był, dopiero go gryząca przeciwko Zamojskiemu nienawiść i złość bezsilna poczynała psować — a wpływ też brata Krzysztofa na nim się odzywał.
Nim go tu bliżej poznamy, o tym bracie najmłodszym słowo powiedzieć należy.
Zarzucano wiele Samuelowi, bo na oku był, a od zabójstwa Wapowskiego smutnej nabrał sławy i sądzono go do wszelkiego zła skłonnym. Prawda, że pomiarkowania nie miał, że gęby nie strzymał tak samo jak ręki, że często więcej nią grzeszył niż czynem, a dwór jego i przyjaciele, sądząc że go wynoszą, wieszali na nim najgorsze łachmany wymysłów własnych — ale z całą szparkością i krzewkością, butą i porywczością Samuel szlachetnego coś w sobie zachowywał i w pierwszej chwili zawsze ku dobremu go serce wiodło, choć potem głowa na bezdroża wpędzała.
Wielce do niego na oko podobny Krzysztof, bo i z twarzy i z ducha, z mowy i z ruchu Samka przypominał, daleko od niego był gorszym.
Temu chciwość i ambicya godziny spokojnej nie dawały, a zawiść serce mu jadła gdy cudze powodzenie widział, wreszcie tego był przekonania, że gdy się człek per fas et per nefas wysoko dobił, wszystko mu będzie przebaczone. Dla sukcesu gotów był też na wszystko...
Wiedzieli szczególniej bracia, że Rakuszaninowi służył wiernie i płacić sobie kazał za to, bo na grosz chciwym i łakomym był niepomiernie; chodziły pogłoski nie próżne, że z carem moskiewskim miał konszachty... Ale gdy Ościka ścięto, a ludzie się przekonali, że król Stefan i w karmazynach chodzącej zdradzie nie folguje, uciszono te wieści, bo to gardłem pachniało...
Ci, co go lepiej znali i wiedzieli co zacz był, mówili, że tak samo djabłuby służyć był gotów, byle mu jurgielt i bogactwa zapewnił.
Taż sama gorąca i niecierpliwa natura, która u Samuela wybuchała niepowstrzymywana, kipiała i w Krzysztofie, ale w nim zamknięta i zduszona. Z mowy tylko i ruchów gorączkowych poznać było można, iż się nieustannie hamować musiał, chytrości zażywając jako ten, co kilku panom na raz służąc, nieradby się wydać ze sromotnem swem zdradziectwem.
Jeżeli kto, to on Samuela jątrzył, a rad go był za swe narzędzie używać, nie dając mu tego poznać, podsuwając myśli, które za Samuelowe głosił, choć mu je narzucał. I z tą sprawą niżową, Bóg jeden tylko wiedział, kto ją pierwszy podniósł, choć się nią teraz Samuel jak dziecko lalką nową zabawiał i z nią nosił.
Spiski też owe, trucizny i zasadzki na króla i hetmana, o których tyle mówiono, nie zrodziły się w umyśle Samuelowym, który prędzej z nieprzyjacielem wstępnym bojem niż pokątnem knowaniem rad się był rozprawiać.
Ale Krzysztof umiał wmawiać w niego co chciał, i kota jak zażądał wywracać, tak że bratu białe czarnem, a czarne jasnem potrafił okazać. Lekkomyślny i namiętny Samko, gdy raz pochwycił co z ust brata a do serca wziął, jeszcze bujniej się to w nim rozrastało.
Najstarszy Jan, o którym wspominaliśmy że mu król pokonanie Gdańszczan zawdzięczał, mąż był już dojrzały i uspokojonego ducha, choć tęż samą krew, męztwo i umysłu żywość miał co i bracia.
Raz na inną wszedłszy drogę, już z niej nie zbaczał, stale się wytkniętej trzymając.
Co bracia jego na szarpanie się namiętne zużywali, Jan na stateczne postępowanie w jednym kierunku obracał. Był też i królowi miłym i Zamojskiemu niepodejrzanym, chociaż nie można rzec, aby blizkie pokrewieństwo z Samuelem i Krzysztofem na niego cieniu pewnego nie rzucało.
Musiał się tem baczniej pilnować, tem jawniej postępować, iż każdy wątpliwy krok, nieprzyjaciele rodziny Zborowskich przeciwko niemu też obrócić byli gotowi. Wiek w nim nieco krew ostudziwszy, już mu łatwiej dozwalał na wybranem trzymać się stanowisku.
Chociaż go ono w antagonizmie jawnym z braćmi stawiło, Jan nie rozbratał się wcale z nimi, utrzymywał stosunki i spodziewał się wpływem swoim powstrzymać gdyby niebezpieczeństwo groziło, ratować gdyby w nieszczęście popadli.
Rzadki bowiem naówczas przykład był, aby się rodzina, nawet rozróżniona przekonaniami, rozpadła i nieprzyjaźnie przeciwko sobie występowała. Węzeł starodawny, święty, łączył z sobą rodzeństwa, a nawet dalsze gałęzie i odrośle z jednego pnia pochodzące.
Można więc wystawić sobie, jak bolesnemi dla Jana były wieści, które u dworu i po kraju o jego braci chodziły, przypisujące im straszne zamachy przeciwko panu i przeciw ulubieńcowi jego, hetmanowi. A im one nabierały większej dosadności, tem Jan bolał mocniej. Wreszcie pogłoska, iż Samuel na Niż się wybiera w chwili, kiedy szło o pokój z Turcyą, który łacno lada ruch kozacki mógł zakłócić, skłoniła Jana, jako głowę rodziny, do powołania braci na zjazd i radę, bo się spodziewał powagą swą warchoła powstrzymać, a podżegacza Krzysztofa zastraszyć.
Obu ich znał nadto dobrze, aby to łatwem sądził, niemniej próbować kazało sumienie, bo rodzinie groziła zagłada i sromota.
Niechętnie może zgodzili się bracia na ten zjazd potajemny, który inaczej jak za oczami, w puszczy, odbyć się nie mógł, boby zaraz języki złośliwe poruszył i jako nowy spisek rzucanoby go im w oczy.
Przybywał, oprócz wymienionych i czwarty brat Andrzej, którego inaczej oznaczyć nie można, tylko jako pośredniego charakterem pomiędzy Janem a Krzysztofem.
Z młodu we Włoszech wychowany, ogłady wielkiej, dworzanin potem cesarza Maksymiliana, czem się rad chlubił, sprzyjał po kolei przy elekcyach to książętom włoskim, to Rakuszaninowi, ale i przeciwko Batoremu osobiście nic nie miał, choć go za małego panka uważał i lekko cenił. Życie znacznie w nim namiętności przytępiło, ale dumą urosnął wysoko i umysłem się nad rodzeństwo uważał wyższym, chociaż więcej ogłady miał i pozoru, niż istotnej wyższości. Ambicyi wielkiej i on też dotkniętym się czuł, nie piastując nic nad marszałkowstwo nadworne, które ledwie za szczebel do wyższych dostojeństw uważał.
Pomiarkowania i wstrzemięźliwości słowa nauczył go pobyt za młodu na cesarskim dworze, więc z niego myśli prawdziwej nie było łatwo dobyć inaczej, tylko naturę Zborowskich w nim budząc i drażniąc miłość własną.
Wybuchał i on, bo miał tąż samą krew co bracia, ale się rychlej hamował i nie puszczał sobie cugli, a nawet gdy się unosił, dworacka ogłada za daleko mu się posunąć nie dopuszczała.
Jak wszyscy oni się z sobą kochali, tak i Andrzej Samuela w wielu jego postępkach rozgrzeszał, bronił go i żarliwie stronę utrzymywał. Z Janem byli chłodno, ale szanowano w nim głowę domu. Zdanie marszałka niewiele między braćmi ważyło może, ale je szanowano i dlatego zjazd się bez niego obejść nie mógł.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niecierpliwym.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.