Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.[1]

Rok tak prawie upłynął. W położeniu pp. Zborowskich nic się nie zmieniło. Nad nimi zawsze wisiała groźba pomsty króla, bo ten nigdy nie przebaczał. Milczenie jego i cierpliwość dowodziły tylko, że pierwszej zręczności czekał, aby nieprzyjaciół pognębić. Nie mogli się oczyścić, nie śmieli żądać, aby im winy dowodzono... pozostali w tym stanie niepewności i obawy, który jest ze wszystkich najnieznośniejszym.
Lecz p. Samuel, który już później kilkakroć, wraz z Krzysztofem próbował się odzywać do kozaków, dla uzyskania u nich hetmaństwa i dokuczenia niem królowi, z Niżu otrzymał tylko wymijające, niestateczne odpowiedzi.
Przyjmowano posyłane podarki, na listy obu ich odpisywano, nawet po polsku, ale tak ogólnemi słowy, iż z nich nic wyciągnąć nie było można.
Drugi raz na Niż się puszczać nie miał ochoty Samuel, nadto jeszcze świeże było pierwszej wyprawy wspomnienie.
Krzysztof, który się też pono zawiódł na w. księciu moskiewskim i czekał napróżno od niego jurgieltu, gdy ten wymagał naprzód, aby on zarobił nań — nie kontent był i z cesarza, którego zwał się radą, ale mu nic poradzić nie umiał, aby prędzej osiągnąć tron polski.
Wiadomą tylko była wielka nań pożądliwość Rudolfa, który mówił i powtarzał ciągle, że musi koronę tę mieć. Utrzymywał też i teraz po wstąpieniu na tron Batorego całą gromadę płatnych szpiegów i pokątnych pomocników, którzy wiele obiecywali, nic nie robili, a nieustannie dopominali się pieniędzy, pod pozorem jakichś dla cesarza werbunków.
W raportach z Wrocławia opisywano na pociechę Wiednia, że Batory był żółty, chory, zmęczony, że życia długiego nie obiecywał. Z tąż samą nieżyczliwością odzywano się o królowej, o którą zresztą Rudolf, otwarcie mówił, że nie dbał. Miała ona swe wyposażenie osobne i do niczego więcej praw nie mogła sobie rościć.
Gdy Zamojski i Batory pracowali niezmordowanie około uporządkowania Polski, zabezpieczenia jej pokoju na granicach, zgotowania lepszej przyszłości, popod nimi robota podziemna kretów tych nie ustawała ani na chwilę.
Oczekiwano śmierci Batorego, jak gdyby ona wkrótce im zapewnioną była.
Nie ulega też wątpliwości, iż się ją przyśpieszyć starano i że gdyby nie pilny dozór Buccelli i innych lekarzy, ostrożność Zamojskiego, obawa i nieufność, które pobudzały do strzeżenia króla, przyśpieszonoby mu koniec ten, którego tak pragnęli sprzedani rakuskiemu. Zdawało się im, że pierwsze doświadczenie, jak opieszałość wiele popsuć może, zabezpieczy od powtórnego błędu i nauczy, jak tu szybko działać potrzeba.
Wszystko zresztą było w gotowości. Cały zastęp sprzymierzeńców liczył cesarz w Polsce i na Litwie; miał w W. Polsce Górkę, w Krakowie jednego z Tarnowskich, miał czynnego Uchańskiego, Gostomskiego wojewodę rawskiego, i na pozór ogromnie czynnego, wiele obiecującego Czarnkowskiego. Partya ta zaraz po zgonie Zygmunta Augusta sformowana, miała się czas zorganizować i ukrzepić.
Wyczekiwanie dłuższe raczej mogło osłabić i rozprządz to wojsko, niż je powiększyć i wzmocnić. Liczono już odpadki, cesarz się gniewał. Szło więc głównie o to, aby bodaj gwałtownym czynem koniec panowaniu temu położyć. Struć, zabić, byle się pozbyć. Ze wszystkich, którzy należeli do tego obozu, jedni tylko Zborowscy okazywali się najśmielsi do czynu, a z nich Samuel najpewniejszym, iż się nie cofnie.
A zatem czas i godzinę trzeba było naznaczyć, związać się słowem uroczystem i kroczyć wprost do czynu. Samuel się na to godził, Krzysztof przystawał, Andrzej się nie sprzeciwiał.
Wszystkich znudziło i wyczerpało oczekiwanie. Samuel obesłał ich, aby zjazd postanowić gdzieś na Rusi i umowę zawrzeć twardą.
W ciągu roku obawy jakiejś niespodzianki od króla osłabły. Ponieważ on się ociągał, można go było uprzedzić.
Trzej bracia naznaczyli sobie dzień zjazdu w Złoczowie. Zdawało się im, że bezkarnie dotąd kręcąc się po kraju, jakby na nich uwagi nie zwracano wcale, mogli być zapomniani. Samuel choć banita, zawsze w kilkadziesiąt do stu koni przenosił się z miejsca na miejsce, z jednego majątku do drugiego, to ku granicy, to ponad nią się snując.
Opowiadano o nim raz, że się wybiera na Wołoszczyznę, to że idzie na tatarów, to że się do Włoch wynosi a kraj opuszcza zupełnie.
Krzysztof nazywało się że bawił na Morawie, gdzie miał jakieś bajeczne posiadłości, że się znajdował u cesarza, i że go nie było w Polsce, ale w istocie prawie się z niej nie oddalał.
Naostatek Andrzej nie ukrywał się z sobą, jawnie przemieszkiwał w Krakowie, stawił się na wielu zjazdach, brał udział w naradach, tylko od dworu unikał i z kanclerzem się nierad był spotykać.
Wszyscy oni mylili się mocno, sądząc, że czy przez niedbalstwo, czy przez lekceważenie nie zwracano już na nich uwagi. Kanclerz dla samego króla, którego się głosili nieprzyjaciółmi, musiał ich pilnować, król zaś obawiał się ich więcej dla Zamojskiego.
Mroczek przez niewidzialnych swoich pomocników śledził każdy krok, wiedział o każdem poruszeniu, miał doniesienia o tem nawet, co między sobą mówili i układali.
Zjazd więc umówiony do Złoczowa także mu nie był obcym. Zabezpieczył się, aby i tam mieć kogoś, coby mu doniósł o jego skutku.
Było to w początkach kwietnia, ale wiosna, choć leniwo, już się czuć dawała i powietrze nieco ociepliło. Złoczów położony w kotlinie, na uboczu, wśród lasów i wzgórzów, w cichym kącie, zdawał się panom Zborowskim miejscem bardzo stosownem do takiego zjazdu, któryby nie nastręczał się ciekawym oczom. Tu oni mogli na stary zamek sobie zajechać pocichu, nie zwracając uwagi, przesiedzieć w nim dni parę i niepostrzeżeni się rozsypać, każdy w swoją stronę.
Łatwo się domyśleć, że pierwszy, niecierpliwy Samuel przybył tu gospodarzyć i przygotować przyjęcie dla braci. Orszak jego wedle dawnego zwyczaju, składał się z hajduków, dworzan, czeladzi i mógł nazwać doborowym, bo i ludziom i koniom nic zarzucić nie było można.
Próżnię, jaką po sobie zostawił Wojtaszek, wypełniał już inny młokos, Prokopek, który wieśniacze tylko pieśni śpiewywał i zprosta grał na teorbanie, ale był ulubionym pana, bo drżał przed nim i na twarz padał.
Mnich włoski dawno był, pokłóciwszy się ze Zborowskim, w podartym habicie, zmuszony dwór jego opuścić, natomiast miał teraz on żyda, którego przezwał Rabi Jehuda, śpiewającego Majufes, jeżdżącego konno i służącego za pośmiewisko, ale obdzierającego Samuela bez miłosierdzia.
Oprócz tego na wozie jechali karzeł i karlica, ubrani dziwacznie, usługujący też Samuelowi, ale tych on tylko z domu brał rzadko dla parady. Życie wiodło się jak przedtem bez zmiany. Anusia bawiła w Białym Kamieniu, a dorastający syn Aleksander, do którego więcej może teraz, niż do córki był przywiązanym, rzadko miał pozwolenie towarzyszenia mu i mieszkania razem.
Przez dziwny jakiś srom, nie życzył sobie Samuel, aby syn ten patrzył na jego życie. Trzymał go zdala, z nauczycielami i pod dozorem bardzo szczęśliwie dobranych przewodników, czuwających nad jego ukształceniem.
Sam on cynicznie się wyrażał czasem.
— Nie chcę, aby na takiego jak ja wyrosnął łotra i zbója. Zobaczycie, ten sławę imienia Zborowskich podniesie, ten na bohatera wyrośnie.
I przepowiednia ta się później, choć w niedługiem życiu Aleksandra ziściła. Bolał nad tem często Samuel, że go nie widział, tęsknił za nim, ale go do siebie nie powoływał. A gdy Aleksander przyjeżdżał, nie przyjmował go zwykle w Białym Kamieniu, ale gdzieś indziej i ze skromniejszym dworem. Sam on przy synu starał się być innym. Wprawdzie warcholstwa nigdy nie mógł zrzucić z siebie i pozbyć go zupełnie, ale o wiele się stawał poważniejszym.
Aleksander miał usposobienie rycerskie, sposobił się też głównie do służby wojskowej.
I na ten zjazd nie wziął go z sobą Samuel. Trzej bracia mieli być sami, nie mając z sobą tylko sługi swe zaufane.
Jana nie powoływano nawet, tak że o zjeździe nie wiedział.
Samuel przybył zwieczora dnia jednego, nazajutrz przyjechał Krzysztof, naostatek Andrzej nadciągnął, a pierwszem jego słowem było narzekanie, że zjazd mu się zdaje cale niepotrzebnym i zbytecznym.
— Co tu już omawiać, o czem radzić! — rzekł. — Od lat kilku wodę warzymy i tyle tylko, że jej w garnku coraz mniej.
Krzysztof nie odpowiedział nawet na to. Samuel zafrasował się o jadło i napitek, chcąc naprzód grzeszne pokarmić ciało. Miał z sobą małmazyi beczułkę.
U stołu, który Michał w kuchni rozpowiadając o Niżu i o jakichś sławnych kaczkach, które tam piekł (a spływał z nich olej), przygotował prawdziwą ucztę szlachecką. Zawiesisto, pieprzno, słono, korzenno, przychodziły na stół misy, a odchodziły czyste. Popijano dobrze i umysły się nastroiły zgodnie a na wysoką nutę.
Drugi obrus zdejmowano, gdy Krzysztof precz służbę rozpędziwszy, zawołał że czasu nie tracąc, radzić należało.
— Zagajaj! — odparł Samko.
— Dawno to zagajone — rzekł podczaszy — króla się trzeba conajprędzej pozbyć, a jeśli jego nie można, to hetmana. Czas tracimy czekając. Cesarz się niecierpliwi i łaje. W kraju malkontentów już jest tyle, że byle się noga powinęła, my weźmiemy gorę[2]...
Batory dla nas pracuje... wszystko robi co może, aby go naród znienawidził. Otoczył się węgrami, z polskich swobód szydzi i wprost im zagraża. Na sejmie jeśli się odezwie, to gorzkiem słowem. Nikomu nie pozwoli ani krzyknąć, ani się poskarżyć. Wszyscy go mają dosyć, wszyscy widzą, że potrwa to dłużej, nasze privilegia podeptane zostaną, i na co my od Ludwika pracowali, za jednym zamachem w proch się obróci. Co tu znaczy człowiek, gdy chodzi o cały kraj i cały stan ten szlachecki.
— Oto już wodę warzysz — przerwał Andrzej — to są stare i oklepane rzeczy.
Krzysztof, mający się za daleko rozumniejszego i przebieglejszego niż Andrzej, niecierpliwie się zżymnął.
— Dajże mi wyłuszczyć rzecz, jak ona dziś stoi — zawołał. — Niedosyć, że nam dojadł ten groźny stan, dokuczył on już wszystkim niemal, ale milczą, bo się boją, a nie poczną nic, bo im też strach. My się musimy za wszystkich stawić i święcić.
Samuel potwierdził, ale tylko milczącem uderzeniem pięścią o stół, aż szyby w ołów oprawne okien zadrżały.
— Chcieliśmy to rychlej i bezpieczniej skończyć — mówił dalej Krzysztof — dając królowi lekarstwo... bo nieboraczysko chory, ale zawczasu się to przez Samuelową nieopatrzność wydało; teraz w podróży, krom gotowanych jajec, nic w gębę nie bierze.
— Co ty na mnie winę składasz — krzyknął Samuel — a z czyjegoż to listu wyszło? nie z mojego!
— A pocóżeś ty listy chował tak, że ten łotr twój faworyt i wiedział o nich, czytał i skraść mógł. Toć nie moja wina.
Samuel klnął tylko djabłami i zamilkł.
— Teraz tam kuchni, wody, ja myślę, że powietrza pilnują około króla — dodał Krzychnik — że darmo nawet myśleć o czemś. Gdy król w Grodnie, to tam Buccella i kuchmistrz stoją przy garnkach, a w Niepołomicach Branicka starościanka.
— Tak — wtrącił Andrzej — i z tego powodu zmyślili na króla, że starościankę pokochał, choć on wcale do takiego kochania się nie nadał. Tam chyba Cobar albo który z jego węgrów za niego kocha... ale zawsze dobrze, że plotą o tych miłostkach, bo i królowej to uszu dochodzi i ludzie z niego szydzą.
— Ale to baśń — rzekł Krzychnik — ja najlepiej wiem. Bałamuctwo... Król Branickiemu za pilność około łowów tenutę odpuścił, a ludzie to składają na starościankę. Śmiech myśleć o tem.
A no z Wrocławia raportowali cesarzowi o romansie, bo ztamtąd co tylko mogą na króla wymyśleć posyłają, ale nic nie robią. Słowami ręce chcą zastąpić.
Słuchali wszyscy, a Krzychnik mówił dalej.
— Więc około króla nie ma co nam ani projektować, ani robić. Otoczony jest swoimi węgrami, a gdy w podróży, to prowadzi za sobą taką kupę straży i ludzi...
Nie dokończył pan podczaszy.
— Inna rzecz z kanclerzem — rzekł po chwili. — Ten się czuje w domu i bezpieczen. O nas choć wie, to nie dba. Jeździ do Knyszyna, z Knyszyna do Zamechu i tam, gdzie myśli miasta i grody fundować, w małym orszaku, czasem w kilku ludzi. Nic łatwiejszego, jak na noclegu w pierwospy najść i zarąbać.
Zwrócił się do Samuela.
— Toć to rzecz dawno zmówiona — odparł Samuel — ale trzeba ją napewno poczynać, aby burdy nie zrobić daremnej, bo nas połapią i pościnają, a on wyjdzie cały. Więc musimy wprzódy wiedzieć, nim się w podróż puści, ile ludzi i jakich z sobą prowadzi, gdzie nocować ma, w jakim dworze, jaki tam dostęp, ilu miejscowej czeladzi. Przy nim zwykle idzie rotmistrz Mroczek, znam go z wojny, śmiała i zajadła bestya, nie głupi, ale ja się go nie boję. Innych też, co przy Zamojskim są, wiem. Lud dobrany, a no nie taki, ażebym ja się go uląkł.
W tych czasach kanclerz właśnie pociągnie do Krakowa...
Chciał dalej mówić, gdy podczaszy mu przerwał.
— A no, przed czasem o tem począłeś, stój. Pogadamy no...
— Wodę warzysz — rzekł dąsając się Andrzej. — O czem tu gadać? Postanowiono na kanclerza głowę?
— Postanowiono — zawołał Samuel ze śmiechem — to jest jam postanowił i ja idę, a Krzychnik i ty będziecie zdaleka patrzeć, jak banita za was żywot i gardło stawi.
— Boś ty do tego najsprawniejszy — odezwał się Andrzej.
Samuel się pokłonił.
— A ta mi cześć za wszystko płaci — zawołał. — Wy oba do kancelaryi jesteście, a ja do topora, wy majstry, a ja czeladnik! Tylko to trzeba też wiedzieć, że gdyby sami majstrowie byli jak wy, nigdyby do żadnej roboty nie przyszło.
Marszałek z podczaszym spojrzeli na się i nie chcąc drażnić coraz goręcej występującego Samuela, zamilkli.
— Panowie majstrowie, słucham dalej rozkazów — dodał Samuś.
Krzysztof w stół patrzył chwilę i palcami po nim grał, bo w nim się krew ruszyła. Andrzej w strop oczy wlepił.
— Więc pewno wiecie, że kanclerz jedzie do Krakowa temi czasy, i jakim szlakiem? — spytał podczaszy.
— Tak jest — odparł Samuel — a nietylko to wiem, ale prohabiliter datum, kiedy wyruszy i kogo z sobą będzie mieć.
Gościniec to zwykły, wiadomy, więc i popasy i noclegi zawsze też same, bo on z drogi nie zbacza nigdy.
Ja zaś tak się gotuję, abym krok w krok za nim szedł, z boku o milę, o pół mili, a dobiorę sobie takie miejsce do najścia go, gdzie mi najwygodniej będzie. Może nawet się uda człowieka dostać, co pocichu wrota otworzy, aby dwór obstawić, nim się zbudzi, albo go i w łożu wziąć...
— Byleby się udało — szepnął Andrzej. — Wy sobie go wyobrażacie nieopatrznym i bezpiecznym, a ja myślę inaczej. Wie on, co się wkoło niego dzieje i ma się na ostrożności. Jeżeli nie on, to Mroczek patrzy daleko, a ma oczy ostrowidza.
Śmiał się Samuel.
— Dali-Bóg nie będą one lepsze od moich — rzekł — bo oni o mnie tak jak nic nie wiedzą, chyba że się po kraju włóczę. Ale to trwa tyle czasu, iż oni się ze mną obyli i na mnie nie zważają. Powiadają sobie: jedzie Samuś pić i z dobrymi towarzyszami hulać... niech tam sobie.
Pójdę więc w ślad za nim i mam nadzieję go przydybać nim się do Krakowa dostanie.
— Ludzi dużo masz? — zapytał Krzychnik.
— Nie pytaj wielu, ale jakich — rzekł Samuel — łeb w łeb taki lud, że nie zawahają się przeciw dziesięciu stanąć jednemu. Miałem ich na Niżu. Turków była ćma, nas garść, a trzeba patrzeć było jak się bili. Zamojski nie prowadzi i trzydziestu z sobą, licząc z woźnicami, czeladzią i pachołkami, a ja mieć będę samych dobornych moich więcej trzydziestu, krom tych, co w odwodzie, to także nie obłamki, a i ja za kilku stanę.
Byleśmy go w ciepłem gnieździe przydybali, nie wyjdzie z niego cały. Wszystka sprawa w tem, gdzie i jak. Będę prowadził go mając na oku póty, dopóki nie nadarzy się takie miejsce.
— A jak się nie nadarzy? — zapytał Andrzej kwaśno.
— To nie może być — zawołał Samuel — ja te wszystkie dwory znam, w najgorszym razie, gdy już się pod Kraków będzie podsuwał (ale ja mu tak daleko iść nie dam), wezmę go gdziekolwiekbądź.
— A dalej co? — spytał Andrzej — bo nam tu wszystko obrachować trzeba. Nie idzie o ciebie jednego, Samku, a o nas wszystkich. Wiedzą ludzie, że my razem się trzymamy. Więc gdy się uda, to co?
Samuel trochę się zamyślił.
— Na razie — rzekł — trzeba będzie ujść nieco, ale byle Zamojskiego nie stało, cała szlachta się na naszą i cesarską stronę obróci.
— A jakby się nie udało? — zapytał Andrzej.
Samuel porwał się zniecierpliwiony do najwyższego stopnia.
— Jakże może się nie udać? — zawołał — siły obrachowane, ja idę na pewno. Udać się musi.
— Trochę cierpliwości — wtrącił marszałek. — Może się i tak złożyć, że ty nie będziesz mógł wcale nic począć? Co wówczas?
— Rzecz się opóźni tylko, ale przez to nie przepadnie — rzekł Samuel — ale ja wam zaręczam, że tym razem musimy z nim skończyć. Wodzim się z tem zadługo, mnie już ręce świerzbią.
Krzychnik dumał.
— Byle kanclerza nie stało — rzekł — my z Czarnkowskim, z Chodkiewiczami na Litwie, sprawę cesarską wyprowadzimy na stół i oddziały się znajdą, które elekta będą popierały, a gdy się te zjawią, wszystek kraj odstąpi Batorego.
— A no wojna domowa? — odparł Andrzej — zła rzecz.
— Wojny nie będzie — rzekł Krzychnik. — Kto mu zostanie? jego chłopska piechota i zaciągi cudzoziemskie. Tym gdy się lenung da lepszy i one go odstąpią.
Trochę milczeli, ale zbytniego zaufania w te swe plany nie okazywał z nich żaden. Samuel jeden najśmielszym był.
— Na czas choćby mi przyszło się gdzie schować — rzekł — długo to nie potrwa. Wszystko jest na Zamojskim. Nie stanie jego, runie cała ta szopa na ich głowy. On ją jeden trzyma.
Znowu nastąpiło milczenie, panowie bracia spoglądali po sobie, jakby myśli swe odgadywać chcieli, ale tylko jeden Samuel miał je wypisane na czole, bo ten się z niczem nie taił. Andrzej, choć szedł z braćmi, niezupełnie ufał, że się im uda, Krzychnik chciał narzucić Samuelowi najmniejsze nawet środki wykonania, bo w jego siłę i impet, ale nie w głowę wierzył. Teraz zaś po odkradzeniu listów, mniej niż kiedy mu ufał, znajdując, że niebacznym jest i na ludziach się nie zna.
— Cóż się stało z tym łotrem Wojtaszkiem? — zapytał Andrzej — król go wziął?
— A myśmy go przez Stadnickiego królowi już z rąk byli wydarli — rzekł Samuel — ale kanclerza ludzie, bodaj głową nałożył, natychmiast przyskoczyli i wychwycili. Na dworze jest. Ci co go widzieli, powiadają, że do siebie niepodobny, jak wędzonka wygląda.
Nie tracę nadziei — dodał — że ja go jeszcze dostanę, a dostawszy, to dopiero się ucieszę!
Usta zagryzł Samko i zamilkł nagle. Ręce, które trzymał na stole, zacisnęły mu się tak, iż krew z nich uszła.
Chwilę trwał ten gniew wewnętrzny, milczący, a podczaszy począł znowu.
— Tedy wszystko tak jak skończone, ale (obrócił się do Samuela) na wszystko w świecie, na cześć twoją i naszą zaklinam, niechże raz będzie koniec. Nam już nikt dziś wiary nie daje. Odgrażamy się, odgrażamy, boczym, trwa to lata całe, ludzie się śmieją z nas i powiadają: — Nie mogą nic. Pojechał Samuel na Niż, nic nie wskórał, posyłał z listami do Kozaków Krzysztof, nie zyskał też nic, oprócz pięknego pokłonu. Obrócili się do cesarza, ten im już jurgielty poodejmował, bo widzi, że są do niczego. Moskiewski też się odwraca od nich. Co oni warci? Gęby szerokie, a ręce bezsilne.
Gdy to mówił, po Samuelu przebiegały rumieńce i bladość naprzemiany. Zerwał się z siedzenia.
— To znaczy — zawołał gwałtownie — iż na mnie spada wszystka wina, bo ja waszą jestem dłonią i ręką. Ale, gdybyście wy mnie nie wstrzymywali, jabym dawno porachunek skończył i z wilkiem i z Zamojskim. Wy wszystko ważycie i mierzycie na łuty i na skrupuły, a ja nie rachuję nieprzyjaciela, tylko moje męztwo. Tego mi dotąd nie brakło. Mówicie teraz, że trzeba kończyć. Dobrze, więc czy dogodnie będzie z tem, czy nie, ja koniec zrobię. Padnie hetman albo ja.
Tu głową potrząsnął.
— Ale chyba ja nie — dodał — on się ubezpieczył; wpadnie mi w matnię nie opatrzywszy się.
— Kiedyż się to ma stać? — zapytał Andrzej — bo nam wiedzieć trzeba, gdzie być i jak się na wszelki wypadek gotować.
— Chcecie, żebym wam dzień, a może godzinę i minutę wyznaczył — wykrzyknął Samuel — samiż zważcie? To odemnie nie zależy.
— Mniej więcej — szepnął Krzysztof.
— Bardzo rychło, najdalej w maju — odezwał się po namyśle krótkim Samuel — tak mi się zda. Wyjazd do Krakowa postanowiony, a ja już na niego po drodze czekać będę.
— Jedną on ma drogę? — badał Andrzej.
— Jedną — potwierdził Samuel. — Gdyby ją odmienił, zawczasu mi dadzą znać, bo tam mam przy nim kogoś...
Andrzej posłyszawszy to zadumał się.
— A on nie ma kogo swojego przy was? — zapytał.
— Nie może być, moich ludzi znam wszystkich na wylot, nowego żadnego nie przyjmuję, nie boję się — zawołał Samuel.
— No i Wojtaszkaś się nie bał? — rzekł Krzychnik.
— Nieprawda, nieprawda! — niecierpliwie począł miotając się Samuel — obawiałem się go zawsze i śmierć jego była u mnie postanowiona, ale ten człowiek to czarnoksiężnik był i djabelskie kunszty znał. Mnie przy nim serce miękło, ludzi najnieprzyjaźniejszych sobie opanowywał, kobiety szalały za nim. Na taką siłę mojej za mało. Szatan był wcielony.
Siedzieli czas jakiś milczący, aż Krzychnik począł badać, już nie po raz pierwszy, o listy swoje, o ile je sobie przypominał, które mianowicie zabrane zostały i znajdowały się w ręku króla; na co niechętnie i krótko odpowiadał Samuel, potem rozmowa się wszczęła o Janie, w jaki sposób bronił on Krzychnika.
— Mówią, że listy zrazu poznał, iż były moje — odezwał się Krzysztof — dopiero się potem rozmyślił, że też je podrobić mógł fałszerz, bo są tacy ludzie, co i pisma i pieczęci umieją naśladować. Ja się ich zaprę.
— A kto o nie teraz pytać będzie? — odezwał się Samuel — to rzecz już pogrzebiona; jabym też złożył na Wojtaszka, że przez niego ci, co nas zgubić chcieli, listy fałeszne podrzucili. Ale co dziś już o tem rozprawiać? Gdyby król wierzył w te papiery, a chciał z nich robić użytek, dotądby już pewnie wypłynęły.
Jan obmył je łzami i tak się na niczem skończyło.
Andrzej, który podobno najostrożniejszym z nich był, rozpoczął o innych sprawach i z przełaju zagadnął Samuela o syna, o córkę, o Włodkowę, a naostatek o to, jak on po kraju z taką gromadą ludzi, ba i wozów się przejeżdżając, te swoje wędrówki tłumaczy.
— Bo — dodał — jeżeli ty ich nie wytłumaczysz ludziom, oni je sami Bóg wie na co składać będą i paplać nie do rzeczy.
— Jam o tem myślał — odparł Samuel — ale cały świat wie, że ja do Włoch z Krzychnikiem razem się wynoszę, bo tu nie mam co robić. Powiadam, że na Maltę nawet dopłyniemy, aby tam jako rycerze z pogany walczyć. O tem więc wszyscy ludzie wiedzą i nikogo nie dziwi mój tabor, bo juści Zborowski gdy kraj opuszcza, z sakwą jedną za kulbaką wyciągnąć nie może. Bez dworu i sprzętu nie mogę być, a więc i bez broni. Na całej Rusi już się ze mną pożegnali, bom głośno zapowiedział, że nie zmieni się li u nas na lepsze, to mnie już nie zobaczą.
To mówiąc Samuel poświstywać i śmiać się zaczął.
— E! co tam długo wędrować i ważyć — rzekł — wszystko już opatrzone i obmyślane, a mnie się serce raduje, że koniec zrobię i ludziom okażę, iż nietylko językiem, ale i ręką jeszcze nieuschłą potrafię. Kanclerz ubezpieczony... na mnie, jak się zdaje, nawet wielkiego baczenia nie dają.
Tak aż do popołudnia czas upłynął nad ciągłem powtarzaniem wszystkiego, co napaść na kanclerza czyniła potrzebnem. Radził Krzychnik, wtrącał się p. Andrzej, rozpytywali o ludzi, o broń; widać było niepokój ich, a razem i pragnienie, aby się to skończyło.
Podczaszy szczególniej nalegał na to, iż cesarz wymówki czynił, nikomu już nie ufał, pieniężne wypłaty wstrzymał i ze stu tysięcy przeznaczonych na ten cel, połowę ledwie wydawszy, więcej już dawać nie chciał, z powodu, że wielu jego dawniejszych stronników jawnie przeszło do króla Stefana.
Mówiono potem wiele o królu, a Andrzej, który najbliżej dworu stał i najlepiej wiedział, co się tam działo, nastawał na to, że nieubłaganym był, srogim, a coraz się surowszym jeszcze być obiecywał.
Powtarzano jego wyrazy, że kaganiec szlachcie nałoży, że ją szanować królów swych nauczy, że i prawa niedorzeczne zmienić będą musieli, bo są takie, z któremi wojny prowadzić skutecznie niepodobna i t. d.
Tak cały ten czas w Złoczowie upłynął na wzajemnem ubezpieczaniu się i zapewnianiu, że teraz już koniec być musi i że on szczęśliwie dla nich wypadnie.
Samuel do Złoczowa przybył z małym pocztem, część jego po drodze, a Boksickiego na żądanie, dla ważnych jakichś pokupek, zostawiwszy we Lwowie. Miał w nim zupełne zaufanie Samuel i człowiek się na nie zasługiwać zdawał; ale w czasie służby jego u Zborowskiego zaszło coś, co położenie i usposobienie zmienić mogło. We Lwowie Boksicki zetknął się przed kilku miesiącami z przyrodnim bratem, którego nie widział od bardzo dawna. Ten się zwał Parżnicki.
Powitanie po latach długich było łzami obmyte.
— Gdzież ty się obracasz? — zapytał Boksicki, myśląc już brata zaciągnąć do służby Samuela.
— Przy kanclerzu jestem — rzekł Parżnicki. — Koniuszym mnie uczynili i dobrze mi z tem jest. W podróżach mu towarzyszę.
Posłyszawszy to Boksicki zrazu się nawet z tem wydać nie śmiał, gdzie służy, ale brata zaczął odmawiać, ażeby skąpego i surowego Zamojskiego — bo taka o nim chodziła fama — rzucił, a innego szukał miejsca. Obiecywał mu je wyrobić.
Parżnicki na to zgóry odrzekł:
— Uchowaj Boże! Ja się ani ruszę. Kamień na miejscu obrasta. Albo mi to źle? Naprzód że jurgielt nigdy nie zalega, potem że i podarki się trafiają. Prawda, że ani na obrokach, ani na stajennych przyborach człek nie zarobi, bo rygor wielki, ale też zapłata dobra i gdy człeka doświadczą, to go popychają.
A przytem — dodał — co kanclerz, to nie żaden inny pan albo półpanek. Ten całą gębą królewski synowiec i ma przed sobą przyszłość znaczną. Kto wie? na tron go może wezmą?
Poczęli tedy we dwu po swojemu politykować, a Parżnicki się okazał daleko zręczniejszym, bo brata skonwinkował, że służba u kanclerza nie miała równej, a kto się do niej dostał, winien się pilnować, aby nie stracić miejsca.
Nie mogło też inaczej wypaść, tylko że bracia nawzajem się ugaszczając, pod wieczór zawsze oba byli podchmieleni, serca się im otwierały i tajemnic dla siebie nie mieli. Boksicki nawet obawiając się o życie brata, wygadał mu się w końcu z tem, że na kanclerza czyhano i t. p.
— Ja tam oczywiście niebardzo wiem, co się na pokojach dzieje — odparł Parżnicki — ale ci mogę za to zaręczyć, że kanclerz jest o wszystkiem uwiadomiony, bo swoich ludzi wszędzie ma, i że jeżeli na niego napaść chcą, to rychlej on na was napadnie. Jam tego tak pewien, jak Pan Bóg na niebie.
Boksicki słuchając brata znacznie ostygł i począł dumać o własnej skórze. Inaczej mu się teraz wydawała sprawa, bo, pomimo osobistego męztwa Samuela, widział, że on słabszym był, i że z innymi sługami jego mógł też głowę położyć stojąc przy nim.
Za drugim razem, gdy się zeszli, Parżnicki począł namawiać, aby Boksicki raczej trzymał z nim i kanclerzowi pomagał. Oburzył się na to Boksicki, ale gdy raz i drugi rozgadali się, zmiękł i jakoś spowolniał.
— Od ciebie nic innego nie będą żądali, tylko abyś nas zawiadamiał, z jaką siłą, gdzie i kiedy będzie Samuel się znajdował, a odwodził go od napaści, w której on głową może nałożyć.
Jak do tego przyszli, że się potem porozumieli i najzaufańszy sługa Samuelowy stał się narzędziem w ręku brata i posługaczem kanclerza, to tylko słabość natury ludzkiej może tłumaczyć.
Boksicki mówił sobie, że Samuela w ten sposób od zagłady zachowa.
Zmówili się więc między sobą bracia, i gdy Zborowski rachował na to, że kanclerza weźmie nieopatrznego, tymczasem Zamojski o każdym jego kroku zawiadomionym być miał i bezpiecznie podróż odbywać.
Lecz nie chcąc zdradą i podstępem nic czynić, Zamojski głośno się odzywał z tem, tak aby to doszło Zborowskiego, że banicyę na sobie mając, nie powinien się w juryzdykcyi jego, jako starosty krakowskiego ukazywać, bo go chwyci jako banitę.
Z tej już nienowej, bo wznowionej pogłoski, choć uszu jego dochodziła, Samuel sobie żartował.
— Niechaj Panu Bogu dziękuje, gdy sam cało ujdzie z moich rąk, a o moją banicyę nie frasuje się. Ja o niej dobrze wiem, że zwietrzała od śmierci Henryka i że przez to samo nic nie warta, że pod Połockiem mnie widząc z niej nie korzystano. Nie stało mi się nic dotąd, więc nic stać nie może.
Było to jego najmocniejsze przekonanie.
Gdy Zborowski w Złoczowie dni parę spędził na próżnej gadaninie i snuciu planów przyszłości, Boksicki tymczasem z bratem się o to umawiał, aby o ile możności zapobiegać napaści i odwodzić od niej, ażby pod Kraków kanclerz się zbliżył, gdzie już ona stanie się niepodobieństwem.
O ile gwałtownym był Samuel na razie, tak, gdy się sprawa przeciągała, nużył się nią, na ludzi ją zdawał, obojętniał. Rzucić się na dziesięćkroć większą siłę był zawsze gotów, ale długo wytrwać na stanowisku natura mu nie dopuszczała. I teraz przewidzieć było można, iż w pochodzie za jadącym kanclerzem znuży się prędko, na ludzi zda wszystko i da się im poprowadzić. Boksicki wiedział, że kląć i łajać będzie, ale w końcu ostygnie i do czego innego się zwróci.
Ponieważ podróż Zamojskiego już była na te dni oznaczoną, a nieznacznie się zbliżyć potrzeba było do niego tak, aby krok w krok za nim postępować, nie zwracając na siebie podejrzeń, pan Samuel wprost ze Złoczowa zamierzył puścić się z całym swym orszakiem w podróż i posłał do Lwowa po tę resztę wozów i ludzi, która się przypóźniła, tak aby dnia 21 kwietnia mógł ztąd wyruszyć z całą swą siłą i taborem.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – IX.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – górę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.