Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



V.

Dnia dwunastego czerwca wesele ono sławne odbywać się miało, ku któremu już wszystko było w gotowości, krom małych rzeczy, które w sali na Rapsztynie, przez Zamojskiego na przenosiny zbudowanej umyślnie, obszernej bardzo, bo gości na seciny liczyć miano, jeszcze coś wieszano i przybijano. Ale na to rzemieślnicy tydzień jeszcze czasu mieli, bo tak było postanowiono, iż król synowicy gody sprawował przez niedzielę całą, a drugą trwać miały zabawy na przenosinach u hetmana.
Dawno już takiego popisu okazałości Polska nie widziała, więc co było opon po skrzyniach i starych zbroi po dworach i oręża pięknego, szytych złotem sahajdaków, szmelcowanych hełmów i złoconych, wszystko to teraz na świat Boży wychodziło, wprzódy przez ręce płatnerzy przeszedłszy, którzy rdzę i prochy oczyszczali.
Sprowadzono też wiele z zagranicy rynsztunku.
Przedewszystkiem rycerstwo młode turniejami dawno niebywałemi zabawiało się, bo te już tylko jako stary obyczaj rycerski utrzymywały się, gdy wojna coraz nowe wymysły i oręż odmienny wprowadzała.
Ślub nowożeńcom dawał w kościele Śgo Stanisława na zamku w obecności obojga królestwa ks. biskup kamieniecki Marcin Białobrzeski, z wymowy słynący, postawy wspaniałej, wesołego oblicza i łagodnego charakteru prałat.
Zaczem nastąpiły długie, owego czasu niezbędne ceremonie, przy których dłuższe jeszcze wygłaszano mowy, przy oddawaniu darów, marcepanów, wprowadzaniu i oddawaniu w łożnicy, przyjmowaniu imieniem pana młodego i t. p.
Andrzej Opaliński marszałek koronny, który po Gryzeldę do granicy wyjeżdżał, oddawał ją też panu młodemu, za co ks. Piotr Myszkowski biskup krakowski dziękował.
Nazajutrz kasztelan sandomirski, Tarnowski, pierwszy pani młodej od męża złożył upominki, a po tych nastąpiło wręczenie innych darów kosztownych od króla, królowej, książąt, panów, rad, senatorów, przytomnych i niebędących w Krakowie, a nawet od niektórych miast głównych i t. p.
I tu na mowach nie zbywało, bo przemawiał każdy z oddających, a wszystkim za hetmana potem dziękował kasztelan trocki Radziwiłł.
Upominki, począwszy od klejnotów do sreber, futer, tkanin drogich, naczyń pozłocistych, do sukna i rozmaitego kosztownego sprzętu, stosami zaległy u nóg pani młodej.
Wszystko to miało tak królewski i uroczy charakter, iż złośliwi ciągle przypominali wesele Zygmunta Augusta z pierwszą żoną jego, którego ceremoniał nawet do przyjętego teraz był podobnym.
Nie dziw też, że zazdrość się budziła, widząc szlachcica nagle z pośrodka sobie równych aż do tronu niemal podniesionego. A przyznać też musieli i niechętni hetmanowi, że tę nową świetność, którą go przyoblekało połączenie z domem królewskim, dostojnie nosić umiał.
Po raz też pierwszy od wesela króla publicznie się razem Stefan Batory obok królowej Anny pokazywał, czego uniknąć nie było można. Dwa więc dwory oddzielne, które się nie znały prawie, jeden polski królowej, drugi przeważnie węgierski króla, spotykały się tu po raz pierwszy. Oba one zbytnim nie świeciły blaskiem, a z nich jeszcze królowej prawie się odznaczał przepychem, bo jej urzędnicy i to, co ją otaczało, sadziło się na okazanie dostatku, który, niestety, razem z Boną zniknął rozprószony.
Zamojski sam, choć pan znaczny, obok przepychu królewskiego nie byłby mógł stanąć z nim na równi, gdyby szlachta, która czuła w nim brata i reprezentanta stanu swojego, tłumnie przy nim się nie stawiła i nie otoczyła go orszakiem okazałym.
Na drugim więc tygodniu, gdy Zamojski ugaszczał i przyjmował, wystąpiły i turnieje i maskary, i na co tylko smak a umiejętność czasów owych zdobyć się mogły.
I zaprawdę ci, co tu przybyli, aby patrzeć, mieli się przyglądać czemu.
Turnieje naprzód, których siedem par zapowiadano, odbywały się w rynku, gdzie Spiglerową kamienicę dla obojga królestwa przystrojono zielenią i oponami kosztownemi. Był to już, jakeśmy powiedzieli, zabytek czasów dawnych, pamiątka, która teraz rzadko bardzo oczom się ludzkim przedstawiała.
Starzy tylko rycerze jeszcze formy, obyczaj i prawa tych gonitw znali a pokierować niemi mogli. Najpiękniejsze zbroje tego wieku, które były ostatniem słowem kunsztu płatnerskiego, występowały na turniejach, i osobny rodzaj hełmów, pancerzy, blach, tylko do turniejów przeznaczonych, porywał oczy pięknością swoją. Hełmy niektóre całe historye misternie trybowane, złocone, szmelcowane okrywały, a kosztowały tysiące. Takież napierśniki a najpiękniejsze tarcze, na ten raz tylko ze skarbców podobywano, aby je potem wiekom potomnym jako kunsztu przekazać pamiątkę.
W pierwszej parze do tych harców stanęli Podhorecki, z domu Belinów, z Pawłem Raczkiem, przyczem się pierwszemu dobrze kopię swą skruszyć udało, a oba wyszli bez szwanku.
Za nimi szli tuż Andrzej Grudziącki z Jakóbem Jankowskim z dobrzyńskiej ziemi, Junoszą, któremu Jankowski przeszył rękę tak, iż kopia przez nią sterczała.
Tedy już bez rozlewu krwi się nie obeszło, ale bez niej też prawych turniejówby nie było.
Potykali się potem Kazimirski Stefan Biberstein z Górskim, gdzie się pierwszemu z nich nie poszczęściło, bo mu Górski ramię prawie zgruchotał.
Mniej szkodliwe było starcie następnych Pawła Piaskowskiego Junoszy z Mikołajem Rogozińskim, bo tylko że kopie swe pokruszyli i wyszli bez szwanku.
Dalej Miłkowski sandomierzanin Abdank, potykał się z Kirmańskim, który o konia Miłkowskiego kopię skruszył, a raczej o zbroję, którą on był okryty, bo i konie do tych zapasów w żelazo odziewano, a miały co dźwigać na sobie.
Potem jeszcze Krzysztof Broniewski, z domu Tarnawa, ścierał się z Janem Dobkiem, i konia mu też ubił. Naostatek wreście weszli w szranki ochotnicy ostatni: Stanisław Ciemiński z Bronisławem Orchowskim, ale na tych harc mało kto patrzył, bo następować miały maszkary, które największą ciekawość obudzały, więc na nie wytężona była uwaga.
Turniej ów, przy którego odprawieniu młode rycerstwo mocno obstawało, bo same widowiska i maszkary nie zdały się godności hetmańskiej odpowiadające, do różnych pobudzały refleksyj.
Mimowolnie wszystkim na myśl przychodził Wapowski, po którym wdowa dotąd w żałobie, nieutulona w żalu, prawdziwie święta matrona, chodziła. Przypomnieli się Zborowscy, co tak krwawo pierwszy dzień niemal panowania Henryka zaznaczyli. Szukano ich tu oczyma napróżno, i nie znajdowano krom kasztelana, bo Andrzej nie występował naprzód, a Krzysztof, ciekaw oglądania, musiał się kędyś na strychu umieścić, małym i niepostrzeżonym czyniąc, aby go tam nie poznawano.
O Samuelu zaś ani mowy, ani słychu nie było, i nikt się go tutaj ani spodział, ani domyślał, aby miał głowę ważyć dla ciekawości próżnej.
Toteż może nie dla niej, ale dla przechwałki późniejszej i dogodzenia zuchwalstwu własnemu, Samuel potajemnie, samotrzeć w opończy niepokaźnej dobieżawszy do Piekar wieczorem dnia jedenastego czerwca, gdy go okrzykiem przestrachu przyjmowała piękna Włodkowa, usta jej pocałunkiem zamknął.
— Cichoż ty, kuro zmokła! — zawołał — czego się lękasz i czemu dziwisz. Mnie tu nie ma, ani mnie oprócz ciebie ma kto widzieć i wiedzieć o mnie.
Drżała siostrzenica jeszcze nie mogąc przyjść do siebie, bo przez Krzychnika nastraszona, o życie się Samkowe lękała, gdyby teraz śmiał tu okazać.
— Cóż cię tu przygnało? — zapytała wiodąc go ku alkierzowi tak, aby żadna z kobiet widzieć nie mogła, a chcąc ukryć od wszystkich oczu ciekawych.
— Co? — rozśmiał się Samuel — nie chcę, aby rzeczono, żem ze strachu na ich te jasełka nie patrzał. A potem — dodał, siadając obok Włodkowej na ławie — zbiega szukam, który bodaj nie do Krakowa się schronił.
— Kto? — zapytała Włodkowa.
— Alboż pytać trzeba? — zawołał Samuel — ten łotr Wojtaszek, spoliczkowawszy mi Boksickiego, konia dopadł i umknął. Lękam się go, bo jak pięknie śpiewa, tak brzydko zdradzić mnie i wydać gotów, a wszystkich moich uczynków świadom jest.
Słuchała Włodkowa, lecz wnet potem odradzać i zaklinać poczęła, aby się do Krakowa nie ważył, gdyż wiedziała od Krzysztofa, że pomimo zbiegowiska, na każdego tam człowieka oko miano, a Samuelowi ukazanie się w Krakowie płazemby nie uszło.
Tylko że z Samkiem rozprawiać, gdy on co postanowił, było to groch ciskać na ścianę. Słuchał, śmiał się, ale zawsze potem swoje zrobił. Udawało mu się bezkarnie dokazywać dla samego zuchwalstwa, które wszelką przechodziło miarę. I teraz więc, gdy Włodkowa go po rękach całując usiłowała pohamować, on ją ściskając wesoło upewniał, że cały wyjdzie, a wesele widzieć musi. Znacznym będąc i wzrostem i twarzą i postawą, którą kto raz zobaczył, nie zapominał, z trudnością się mógł do Krakowa dostać niepostrzeżonym, lecz nazajutrz rano i konia zmieniwszy u Włodkowej, i suknie wziąwszy od jednego z jej czeladzi, przebrawszy się jako mógł najlepiej, przededniem jeszcze dobrze wyjechawszy z Piekar, nocą stanął w Krakowie.
Tu ani myślał do braci się zgłaszać na Franciszkańską ulicę. Miał w rynku mieszczanina sobie oddanego, którego Pająkiem zwano, i do tego się wśliznął, aby mu chociaż okna na strychu dozwolił.
Cierpła wprawdzie Pająkowi skóra na grzbiecie, bo się nasłuchał, jak tu na Zborowskich się odgrażano i co o nich trzymano, ale Samuelowi się sprzeciwić nie było sposobu. Gwałtem i przebojem na swojemby postawił.
Na strychu więc, choć już komu innemu przyrzekł był komórkę, musiał ją dla Samka oddzielić, zalecając mu tylko, aby się nie okazywał.
— Bądź spokojnym — rzekł Zborowski — mam ja jeszcze dosyć do czynienia, abym zawczasu szyję ważył. Skryję się dobrze, ale niech ludzie nie powiadają, żem ja się odgróżek Zamojskiego uląkłszy, na to widowisko bał przybyć.
Z onego okna na strychu, wprawdzie nie całe szranki, nawet się wychyliwszy, objąć było można, zawsze jednak Zborowski mógł turniej oglądać i z harcujących się wyśmiewać.
Na myśl mu wcale nie przyszło, ażeby wśliznąwszy się do Krakowa, miał zarazem natknąć na tego zbiega, którego odzyskać pragnął.
Tymczasem stało się, że Wojtaszek też do Krakowa się dobiwszy, tu nigdzie przytułku znaleźć nie mogąc, pod murem zewnątrz cmentarza P. Maryi, konia głodnego trzymając w ręku, noc musiał spędzić. Dopiero mu nad ranem myśl przyszła szczęśliwa do Pająka się udać, którego znał i wiedział, że mu nie odmówi pomieszczenia.
Zobaczywszy go Pająk, ani pytał, był pewien, że z panem Samuelem razem przybyć musiał, na zapytanie więc o miejsce, na strych go zaprowadził i wepchnął tam, gdzie się Zborowski zmęczony dopiero na garść słomy pod dachem znalezioną rzucił. Zobaczywszy pierwszy wchodzącego Wojtaszka, którego oczy z ciemności wschodów jeszcze ze światłem się nie oswoiły, zerwał się Samuel i nim lutnista się opatrzył, chwyciwszy go za kark, strząsnął nim i obalił na ziemię. Nim twarz pańską rozeznał rękę jego poczuwszy Wojtaszek, domyślił się jak wpadł tu nieszczęśliwie, i zażył fortelu mrucząc, że sam przecie przybył, aby mu się oddać.
Jak się rozprawili starzy znajomi, to opowiedzieć trudno; chytry i przebiegły Wojtaszek, jak całe życie uwodził i co chciał czynił ze Zborowskim, tak i teraz okłamał go jak najłatwiej, przebaczenia nawet prosić nie potrzebował, i stanął za nim wkrótce potem patrzeć na turnieje.
W ten sposób tylko to co się stać miało wcześniej, przewlekło się, bo znużony, głodny, pieszczony lutnista, który grosza przy duszy uchodząc nie miał, a zarobić go dotąd nie znalazł zręczności, poddał się obojętnie Samuelowi, choć go tak samo a może więcej niż wprzód nienawidził i stałe miał postanowienie, zdradzając go się wyzwolić.
Było mu to nawet na rękę, że się pojednał z panem, bo się spodziewał listy Krzysztofa, powróciwszy z nim do Kamienia, wykraść i nimi lepiej niż słowy przekonać, iż Samuel z Krzysztofem na żywot króla i hetmana zmawiali się i czyhali.
Przez cały czas turniejów, Samko tak niemi był zajęty, iż prawie na Wojtaszka nie spojrzał, a lutnista układał przyszłe swe postępowanie.
Jakiemi uczuciami oba względem siebie ożywieni byli, najlepiej to dowodzi, iż Wojtaszek już tylko środki obmyślał, jak ma skrypta opanować, a Samuel rozważał w sobie, co lepszym było, czy Wojtaszka z Motrunką gwałtem ożeniwszy trzymać nadal przy sobie, czy go na łowach ubić jak Trepkę.
Śpiew jego był mu potrzebnym, do chłopca nawykł, miał do niego słabość, ale się go i obawiał i nienawidził, i prędzej później przeczuwał w nim pragnienie zemsty i zdradę.
Gdy się to działo na strychu w Pająka domu, z kamienicy Pod Baranami, onej sławnej, o której baranach Bielski napisał satyrę, wiele mającą rozgłosu, wyciągał po murzyńsku przebrany Mikołaj Wolski miecznik koronny, krzepicki starosta, na wózku pozłocistym. Około niego było ośmiu trębaczów od złota i szkarłatów przyodzianych bardzo suto, jechał też rycerz we zbroi złoconej, a na wozie o trzech kołach Fama, ponad którą unosił się orzeł biały. Wóz rycerz zbrojny jednym koniem pod kapą szytą powoził, a tego sam Wolski reprezentował. Oprócz Famy, wszyscy trębacze i rycerze czarno umalowani, murzynów z innego świata przybyłych na odgłos Famy wyrażali.
Początek ten dosyć się wszystkim widzom podobał i aplauzów mu nie brakło, ale tuż inne dziwy nadciągały, tak że starosta krzepicki znikł z oczów wśród gęstego tłumu.
Za Famą szedł Elefant ogromny, jakby żywy, chociaż wiadomem było, że w czterech nogach jego czterej wyuczeni ku temu pachołkowie miejscy stali, i one po kolei podnosili; na słoniu zaś tym, jako się to praktykuje tam gdzie one są do posługi wyuczone, stała wieża wspaniała, z której górnego piętra rozmaite ognie puszczano.
Nakoniec za nimi na trzech żywych wielbłądziech jadący murzyni, nieśli złotą zasłonę, velum, i kawaler po murzyńsku strojny pstrokato jechał, a z nim czeladzi i giermków kilkanaście, wszyscy strojni.
Wtem z kamienicy Kiślinka wyjechał pan Miński Stanisław, późniejszy wojewoda łęczycki, ale w niefortunną godzinę. Wóz miał na sterach obłokiem okryty, na którym siedziały obok siebie, jak się to i na świecie dziać zwykło, Fortuna i Nieszczęście. Obłok był z bawełny bardzo misternie uczyniony, wóz zaś ciągnęli trzej orłowie, na którym siedział Jowisz i ciskał straszne łyskawice i pioruny. A no się nie opatrzyli, że bawełna od lada iskry strasznie płonie, więc się wziął na wozie pożar natychmiast, zapalił wóz, i ledwie nie wszystko w nim zgorzało, a sam bóg z wozu uchodzić musiał, aby nie spłonął; ale ogień, choć nie bez wielkiego trudu, ugaszono.
Wszystko się to małem czem zakończyło, ale że ludzie z każdej rzeczy prognostykony ciągną, zaraz się gadanie wzięło, że małżeństwo niebardzo będzie szczęśliwe i nietrwałe... Do orszaku tego należało też giermków i koni pod dekami powodnych dosyć, których okrycia nietylko konia, ale stołuby nie zeszpeciły.
Ukazała się za tem Porta triumphalis, cudnie pięknie i kosztem niemałym zbudowane na kołach, których cale widać nie było. Ta się wysunęła od kamienicy Wajsowskiej i przeciągnięto ją aż za kramy nożowników, gdzie miejsce swe zajęła.
Jechał pan Mikołaj Zebrzydowski starosta stężycki, z muzyką pięknie postrojoną, za którą postępował Tempus — Czas, bardzo kosztownie odziany w altembasy. Przed nim zaś posuwała się bania okrągła ze złotego płótna uszyta. Tempus, siwy starowina, brodaty, poganiał Dzień i Noc, wóz ciągnęły Godziny, to jest dwanaście chłopiąt białych a dwanaście czarnych z zegarkami na głowie, godziny oznaczających. Czarne w atłasach i kitajkach sukienki, białe gwiazdami siane.
Za czasem szło posłuszne mu, i jak godziny do niego łańcuszkiem przywiązane Słońce i Księżyc. Kończył pochód kawaler Saturnusowy, przed którym dwaj patronowie i lokajów czterech bardzo wykwintnie ustrojonych.
Wszystko to jako i kunszty poprzedzające, przeciągało przed królem i królową, którzy oboje okazywali uciechę z tego widowiska, chociaż więcej ono pono dla gawiedzi niż dla nich uczynione było, a Anna Jagiellonka poczekawszy nieco później bodaj ziewanie chustynkę na ustach trzymając pokrywała.
Książęta słuckie królowi J. Mci chcąc zarówno jak hetmanowi uczynić przyjemność tę, że im wiktoryą ich świeżą na pamięć przywiedli, całą niby wyprawę w osobach i różnych emblematach reprezentowali. Tuż za nimi jechali trębacze we zbrojach pozłocistych, a dalej stu rycerzów na koniach i piechota z pozłocistemi szefelinami po staroświecku, i wozy, na których Połock, Sokół, Wieliż, Wielkie Łuki, a na innych czterech wieziono skarby, skrzynie trzy, kubki niesiono, i szli dziwnie poubierani mężowie, niby jeńcy wojenni. Przyczem, żeby się ludzie nie cisnęli, wodą zaprawioną wonnościami na tłum strzykano. Tego całego tryumfu, dla wielkiej rozmaitości osób, z jakich się składał, opisać jest trudno; gdyż mnogość była i więźniów i rycerstwa i niewiast powiązanych i niesionych łupów i chorągwi i wszelakiej wojennej zdobyczy, jako to na tryumfach rzymskich, których kolumny pamiętne dotąd stoją, widzieć można.
Jechał i drugi Saturnus na wozie, który się sam poruszał, albo-li też pod okryciem schowani ludzie go posuwali, ale ich widać nie było. Szli i szwajcarowie w zbrojach pozłocistych, których było osiemdziesiąt, za którymi wóz modry, gwiazdy złote po nim, miesiąc, słońce i Spes, nadzieja, którą ślicznych pięć koni białych ciągnęło. Za tymi dwunastu mężów w błękitnych atłasach, nieśli w rękach dwanaście kubków pozłocistych, każdy inny, a jeden nad drugi piękniejszy robotą. Dalej jeszcze była czeladź książęca mnoga i same książęta od złota i klejnotów świecące i pacholąt sześcioro też dziwnie strojne, które kopie niosły za nimi.
Można sobie było wyobrazić na to patrząc, jaka zamożność tego domu być musiała i zasoby, których tu się ledwie jakaś cząsteczka okazywała.
Ponieważ król Stefan zwać się mógł wielkim łowcem przed panem, bo myśliwstwo wszelakie miał w upodobaniu, i począwszy od ptaków, psów, sieci i oszczepu do wabika, wszelkiej łowieckiej zabawce hołdował, więc mu tu Stanisław Żółkiewski wojewodzic bełzki boginię samą łowów Dianę reprezentował bardzo foremnie, na którą patrząc że się królowi ciemne jego uśmiechnęło oblicze, na to mnodzy patrzyli świadkowie. Cały był przyodziany w kolor leśny, zielony, a za nim szło sześć panien i sześć mężczyzn, zielono także poubieranych, bardzo kształtnie, którzy wiedli jelenie żywe, sarny, psy różne. U kobiet czyli nymf włosy rozpuszczone na ramiona w puklach, iście złotem lśnić się zdawały. Wśród nich patrona w srebrnogłowej szacie, przy niej dwie niewiasty, jedna w białym atłasie, druga w szkarłatnym. Diana przed królem mało co postawszy i pokłoniwszy mu się, siadłszy na koń w dalszą drogę ciągnęła, innym miejsca ustępując.
Wszystkiemu temu nie koniec był jeszcze i przeciągnęło się to bardzo długo.
Zaczem Joachim Ocieski starosta olsztyński wyjechał z Gródka na wozie umajonym, który ciągnęło sześć koni ze skrzydłami przyprawionemi, on sam konno po kawalersku. Na wozie wiezion był Kupido z chłopcem, który śliczne pieśni miłosne zawodził, a muzyka mu przygrywała osobliwa, tak że wszelki gwar dla niej ustał. Przyczem ciągle ognie sztuczne miotano.
Naostatek co najprzedniejsze zdaniem wielu pozostało, wiedzione przez pp. Jana i Piotra Myszkowskich, synowców rodzonych arcybiskupa, którzy ochędostwem i kunsztem nad innymi celowali. Naprzód szła muzyka nad insze pięknie, kosztownie ubrana a chędogo, za nią czterej trębacze w żółtym z białym atłasie, za którymi ciągnęli wielorybowie dwa muszlę morską, której z oczów i nozdrzy woda wonna tryskała na ludzi, od czego jednak ustępować musiano, bo oczów nie patrzała ani gąb. Na tej tedy muszli albo czaszy siedziała Venus w złotogłowiu wielce pięknym brunatnym, obszywanego żółtym i białym złotogłowem i na głowie takiż strój. Muszla i wieloryby przypominać miały, iż poeci greccy i rzymscy opowiadali ją jako z piany morskiej zrodzoną. Szły obok niej osobliwie pokonterfektowane cztery niewiasty wyrażające Europę, Afrykę, Azyę i quarta pars mundi, której nazwisko niestałe jeszcze było. Każda z nich miała swe signa i oznaki.
Parys szedł z rękami w tyle związanemi, za którym jechali dwa patronowie w złotych koronach pięknie ubrani, a z tych jeden niósł jabłko złote, wdzięczną wonią napełnione, dar Jowiszowy Parysowi, z napisem: Pulchrior detur.
To oddane zostało panu kanclerzowi, jako się samo z siebie rozumie, dla wręczenia jejmości.
Czeladzi było dwanaście, w żółtych, w czerwonych, w białych i modrych atłasach, cztery konie powodne, deki na nich szyte atłasowe błękitne, czerwone, żółte. Te wiodły białogłowy pięknie strojne w kitajkach wiśniowych.
Wszyscy szli mimo króla po razu, tylko ostatni pp. Myszkowscy dwakroć, bo było na co patrzeć i czem się zabawić[1].
Synowcowie tedy krakowskiego biskupa z Wenerą zakończyli reprezentacyę tę, przy której pro rei memoriam, srebrne medale znane z napisem Livon, Polot, Recep, rozrzucano.
Co się tam w duszy Samuelowej działo, gdy na te okazałe tryumfy, na hołdy całego narodu i najprzedniejszych rodzin patrząc o upokorzeniu swej familii dumał, to twarz jego zmieniona okrutnie, męczarnią wewnętrzną aż do zbytku wyrażała, a Wojtaszek czytając w niej radował się, bo jego nienawiść dla pana równała tej, jaką Zborowscy poprzysięgli Zamojskiemu.
I oba ci na strychu ukryci widzowie knuli — jeden pomstę nad tryumfującym hetmanem, drugi zgubę tego, którego chleb jadł od dzieciństwa.
W tłumach mógł z tego okienka Samuel i brata kasztelana dostrzedz, który pomiędzy widzami poczestne, jawne miejsce zajmował, a zdawał się zabawiać wielce temi kunsztami, dawno tu niewidzianemi, które lud prosty „pańskiemi maszkary“ nazywał.
Wyjąwszy ową nieszczęśliwą pogorzel z bawełnianym obłokiem, o której wprędce zapomniano, tak wszystko poszło składnie i gładko, iż w tłumach nikogo nie zduszono i nikt się nie ozwał ze skargą.
Zaś tryskanie wodą wonną wielce się gawiedzi podobało. Król też weselszy powstał po widowisku, wraz z królową nowożeńcom na zamek towarzysząc.
Pająk, jako się znał na gościnności, a Samuela, gdyby ognia, obawiał, choć wiedział, że jemu tu się okazywać niebezpiecznie i ze stroju mógł wnosić, że widzianym być nie chciał, nie mógł go puścić wygłodzonego bez jakiegoś traktamentu.
Na ten cel w alkierzyku odosobnionym stół wcześnie był zastawiony, miód, wino i zawiesista pieczeń, na którą zaprosił pocichu.
Nie dowierzając Wojtaszkowi, choć ten mu się jakby dobrowolnie powrócony stawił, kazał Zborowski iść za sobą. We trzech tedy wśliznęli się do komórki, na cześć p. Samuela dwoma żółtemi świecami woskowemi oświetlonej, i gość bez ceremonii u stołu miejsce zabrał, a Wojtaszek też nawykły z nim razem biesiadować, prosić się nie kazał.
Spojrzał nań tylko Samuel, ale mu nic nie rzekł.
Pająk z złożonemi w tył rękami stał na straży.
— No — zawołał p. Samuel obracając się do niego — dopełniło się tedy, mamy jako we Francji Delfina, bo to już i ślepy dojrzy, że pana Zamojskiego prowadzą do korony, ale jakośmy my ją dali niewdzięcznemu Batoremu, bo nie kto, tylko my na karki nasze wnieśli, tak nie dopuścim, aby szarak ten nam panował.
Wstyd i srom po Jagiełłach i Piastach Wilcze zęby i Koźle rogi. Niedoczekanie ich.
Pająk milczał i aż mu się zimno robiło; gdy Samuel na niego spojrzał, zobaczył tylko twarz ściągniętą i błagającą, aby poprzestał.
Rozśmiał się więc Zborowski, nalał sobie kubek i za zdrowie Pająka go wychylił.
— Tak, oto widzisz — rzekł — losów igrzysko, ten obcy człek nam tu panuje i rozkazuje, a my ojczyce tuteszni, do których ta ziemia należy, nie zawojowani orężem, ani podbici, ale dobrowolnie w sidła się oddawszy, musimy tyranię znosić, banitami się błąkać, i patrzeć, jako dobrem naszem szafują ci, co pochlebiać umieją.
Ale, Pająku miły, czas płaci, czas traci... jutro jeszcze nie koniec świata, a ci, co we flussa grywają, mówią, że gdy kilka razy są pobici, pewno im los gotuje zapłatę. Tak się i nam zda, że przyjdzie panom Zborowskim godzina szczęśliwsza, naówczas im się też ludzie kłaniać będą.
Wtem zadumawszy się nagle, gdy mu myśl jakaś przyszła, zwrócił się do Wojtaszka.
— Konia masz?
— A juścibym pieszo nie chodził — odparł lutnista — choć mnie jak jemu dobrze się boki wciągnęły.
— Jedźże za mną i abyś mnie na krok nie odstępywał — rzekł Samuel — a podle domu na Franciszkańskiej oba konie, nie wchodząc potrzymaj, bo ja tam nie zabawię, a ciebie ani mnie nie trzeba, ażeby tam widziano.
— Tom ja już parobkiem do koni? — spytał Wojtaszek dumnie.
— Tym będziesz, czem ja ci być każę — zawołał Samko.
— Nie, swojego konia wezmę, waszego dajcie komu ze dworu.
I mówiąc to się odwrócił. Zborowski miał widocznie ochotę dać mu naukę, ale się powstrzymał i rozśmiał gorzko.
— Dajże tu kurze grzędy! — zawołał. — Chodź wasze...
Przeprowadził ich na podwórze Pająk, gdzie szkapy znalazłszy napojone i nie głodne, siedli na nie, wyciągając z kamienicy w rynek, kędy około stojącej bramy tryumfalnej siła ludzi zgromadzonych śmiało się i pieśni śpiewało.
Gromadki podpiłych wałęsały się po rynku, a miasto tak wyglądało, jakby wcale spać nie miało dnia tego. Noc też czerwcowa dziwnie była piękną, jasną i ciepłą.
W browarach i po szynkach czeladzie panów przyjezdnych nietylko stoły obsiadały, ale izby tak były nabite, że się już do środka dostać nikt nie mógł. Ławy powystawiane nazewnątrz, także pozasiadano gęsto, a tu i owdzie pieśni się odzywały.
Cała zresztą droga wiodąca do zamku przechadzających się i przejeżdżających była pełną, których pomijając Samuel popędził pod dom swój i tu wywoławszy czeladź, konie oddawszy a i Wojtaszkowego kazawszy mu odjąć dla bezpieczeństwa, sam wprost do podczaszego szedł, pewien, że go zastanie, i że on na zamku nie urzęduje.
Jakoż odgadł, siedział nad listem Krzychnik, gdy Samuel wpadł i dwaj bracia na piersi się sobie rzucili.
Ze strony przybywającego poryw ten był szczerym, bo wraźliwy i namiętny Samuel równie ściskać jak bić zawsze był gotów, ze strony zaś Krzychnika rachubą ten uścisk pachniał, bo chciał sobie brata pozyskać, związać go, przyciągnąć, uczynić swym sługą. Jednego przecież chcieli oba...
— Aleś ty oszalał, Samusiu — zawołał — żeby im w ręce leźć dobrowolnie! Prędzejbym się był dziś spodziewał tu oglądać nie wiem kogo, niż ciebie.
— Widzisz, że mi na męztwie nie zbywa — odparł dumnie Samuel. — Chciałem w oczy widzieć żywe te ich tryumfy, abym ku nim nienawiść w sobie rozżarzył i odżywił. Nasyciłem się też dobrze i nie żal mi tego.
Usiadł naprzeciw Krzychnika.
— Nocować tu nie myślę — rzekł — bądź spokojnym, koń na mnie czeka, jadę, tylkom ciebie widzieć chciał i spytać. A co?
— Ja zaś ciebie i pytać nie potrzebuję — rękę wyciągając zawołał Krzychnik — my z tobą we dwu, jedna dusza, jedna ręka. Podołamy i bez pomocy. Na Andrzeja rachować nie można, do gotowego przyjdzie, ale gotować nie będzie. Jan zaś ich człowiek jest, nie nasz.
Poprzysiężmyż my sobie, na śmierć i życie, że im zgubę a pomstę rodowi naszemu zgotujemy.
Samuel podniósł rękę do góry.
— Przysięgam! — zawołał — przysięgam. Nie cofnę się.
— Ani ja, przysięgam! — krzyknął Krzychnik.
Wstał zaraz Samuel.
— Do Piekar muszę jeszcze tej nocy — rzekł i w czoło go pocałował. — Z Piekar kędy się obrócę, do Złoczowa, do Kamienia, do Lwowa, nie wiem, ale dam znać. Śledź ich kroki... ja kanclerzowi sprawię przenosiny!
Rozśmiał się dziko.
— Zdrów mi bywaj!
Pocałowali się raz jeszcze, Krzychnik odprowadził go do progu, dalej nie śmiejąc. Samko wybiegł, na siodło skoczył, za Wojtaszkiem się obejrzał, cmoknął na konia i ruszyli. Noc była rajska — do Piekar.







  1. Dwa mamy podobne, ale nieco się różniące od siebie opisy tego charakterystycznego widowiska, w Bielskim i Paprockim. Jeden drugi dopełnia i prostuje. Paprocki był tam naówczas, patrzył sam, a dlatego tylko niedosyć, jak powiada, „dokładne dał opisanie“, bo drudzy zasię woleli upatrzyć kędy mieszek z gotowym dziesiątkiem złotych, a misternie go oderznąć, co i mnie samemu uczynili. A dlatego za złe nie miej, jeśli się co dla frasunku nieporządnie napisało, bom zbył w ciżbie piętnaście talerów i maćka połowicę. (Paprocki, Herby).
    P. A.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.