Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.

Gdy Zborowski błąkał się tak odkazując i spuszczając na jakieś szczęście, którego nigdy nie miał, kanclerz tymczasem jechał zupełnie bezpieczny o siebie, nie zbaczając wcale z raz postanowionej drogi. Orszak przy sobie z p. Stanisławem Żółkiewskim miał bardzo dostateczny, i takich ludzi, jak energiczny Urowiecki, śmiały i wytrawny Mroczek, doświadczony Serny.
Wszystko co bracia pomiędzy sobą postanowili w Złoczowie, co marszałek potem z Samuelem radził w Sandomierzu, dzięki gadatliwości Samuela i jego ludzi a zdradzie Boksickiego było wiadomem kanclerzowi. Śledzono każdy krok Zborowskiego, bynajmniej się go nie lękając, ale Zamojski był do najwyższego stopnia zniecierpliwiony i oburzony.
Na drodze przyłączył się do niego Drohojowski starosta przemyślski, należący do przyjaciół kanclerza. Znalazł go wprawdzie o siebie spokojnym, ale zuchwalstwem banity do najwyższego stopnia poruszonym.
O spisku na życie swe, o zamiarze napaści na drodze, środkach, jakie ku temu obmyślano, Zamojski jak najdokładniej był oświadomionym. Oburzało go i to, że rodzeni bracia sami stojąc zdaleka, popychali lekkomyślnego Samuela na zgubę, na ważenie gardła, zabezpieczywszy się, aby o spólnictwo z nim posądzeni nie byli.
O wszystkiem tem wysłał był Zamojski listy do króla, pytając woli Stefana, jak miał postąpić, czy puścić płazem ten zamach, który musiał spełznąć na niczem, czy banitę pochwycić, ku czemu pod Krakowem, w juryzdykcyi kanclerza nadawała się zręczność. Ale raz pochwyciwszy skazanego na banicyą, potrzeba było, wedle rygoru prawa, karać śmiercią.
Rozdrażnienie w kraju przeciwko królowi i Zamojskiemu, z powodu surowości ich w sprawie Ościka i w innych wielu pomniejszych wypadkach, było wielkie. Pomnażali je i wyzyskiwali stronnicy pozostali cesarza, malkontentów mnożąc. Rakuzkie talary płynęły potroszę od Szlązka, w którem było gniazdo intryg, przeciwko Batoremu wymierzonych. Nie zdawało się więc Zamojskiemu politycznem sprawą Zborowskiego rozdmuchiwać ognia i przyczyniać sobie trudności.
W tym sensie kanclerz pisał do króla i dopraszał się jego rozkazów, których co chwila oczekiwał. Sam on był za tem, aby dać tylko poznać Zborowskim, iż ich na wskroś znano i wszystkie zamiary nie były tajemnicą, a sprawę zdrady ich wnieść na sejm konwokacyjny, dozwalając ujść Samuelowi, który w istocie mógł jechać do Włoch i nie śmiałby już powrócić.
Bracia zaś jego bez tej szalonej ręki, głowami przebiegłemi nic nie mogli uczynić. Marszałek by się nie ważył, a Krzychnik musiałby z obawy o gardło uchodzić także pod opiekę cesarza Rudolfa.
Wszystko się więc mogło skończyć, wrażając grozę, a nie wymagając srogości, której oprócz tego potrzebowano zażywać ciągle, a kraj do niej nie był nawykły. Za Zygmunta Augusta nie znano jej wcale, mniej jeszcze obawiano się za Henryka, teraz więc nagła surowość i nieubłagane wykonanie prawa, musiało do najwyższego stopnia przeciwko królowi i hetmanowi zniechęcać.
Wiele przypisywano Węgrowi i Wilczym zębom jego, ale też Zamojski, prawa ręka, ulubieniec, kierownik, obwinionym był, że on podsycał tę surowość, nakłaniał do niej i był duszą wszystkiego. Szło więc Zamojskiemu o to, aby sprawa Zborowskich cała na niego nie spadła.
Na wyjezdnem z Wiślicy kanclerz otrzymał odpowiedź króla. Batory o knowaniach Zborowskich, o tajnych znoszeniach się Czarnkowskiego z cesarzem, o wszystkiem co się przeciwko niemu w Polsce poruszało, był jak najdokładniej zawiadomiony. Miarę tego stanu umysłów nieprzyjacielskiego obozu dawały wszelkie sejmy i zjazdy, na których przeciwko królowi z zuchwalstwem dla Batorego niesłychanem i nieznośnem wykrzykiwano, nie szczędząc mu najprzykrzejszych, najboleśniejszych wyrzutów.
Był więc król w ciągłem rozdrażnieniu i gniewie na to stronnictwo, które ogień podkładało i utrzymywało, a dawne znaczenie rodziny Zborowskich stawiło ją w oczach jego na czele malkontentów.
Śmiała na Niż wyprawa do kozaków, którą uważał jako wymierzoną przeciwko sobie, nie była zapomnianą Samuelowi; listy przez Wojtaszka przyniesione czyniły go jakby ogniskiem i głową spisku. Wiadomość więc z listu kanclerza o zamierzonym napadzie na niego, do najwyższego stopnia króla rozgniewała i rozjątrzyła przeciwko wszystkim Zborowskim.
Łagodniejszy sposób pozbycia się ich, wniesiony przez Zamojskiego, nietylko że nie zdał się królowi właściwym, ale szkodliwym i mogącym ściągnąć na niego posądzenie o słabość i obawę.
Dwojga tego nie mógł nawet cienia na sobie znieść Batory. Wolał stokroć uchodzić za okrutnika, niż za tchórza.
Odpowiedź więc na list hetmana brzmiała nieubłaganą surowością. Król życzył i rozkazywał pochwycić banitę i nie przepuścić mu. Powinien był dać głowę, i na tem musiało się raz skończyć wszystko. Batory, nie znając dobrze charakteru narodu, nad którym panował, surowość tę uważał za jedyny środek skuteczny, który miał się przyczynić do zaprowadzenia ładu i porządku.
— „Niechaj bronią swobód swych, których ja ukrócać ani gwałcić nie myślę, ale ja muszę mieć władzę, jaka mi należy... Jeśli się lękać nie będą, siebie zgubią, i mnie razem, a ja winien będę, żem pobłażał. Nie mogę mieć litości nad warchołami i zdrajcami jawnymi. O spisku Zborowskich własnoręczne ich listy poświadczają, wina ich dotykalna, dowodzenia nie potrzebuje. Sam kasztelan gnieźnieński uznał, że pismo było własnoręczne jego brata. Potrzebaż więcej nad to, co stało czarno na białem: „Ów pies siła nam Zborowskim winien, ale trafim wróbla w łeb, trafię kanclerza między oczy, jedno wolę owego psa węgierskiego, króla, acz ci myślę z lasu zasadziwszy się, ale nie może być tak las gęsty, aby nieprzyjaciel nie zobaczył, a zaś po lesie trudno uciekać; najlepiej się w drodze w karczmie zasadzić... Jedno zaś uciekać nie wiem gdzie... do Turek źle, do Moskwy nie dobrze, do Węgier djabła się godzi, najlepiej do Morawy“ i t. d.
„Czytaj w. mość wszystkie ich listy — pisał król dalej — winni są, ani się oczyścić mogą. Pan Bóg nam jednego z nich w ręce daje, powinnością waszą postąpić z nim wedle prawa, nie folgując... Powtarzam, com raz rzekł: „mortuus canis non morderet“. Nie pytajcie więc mnie, gdyż innej odpowiedzi dać nie mogę, nad odwołanie się do prawa. Padnie-li głowa winowajcy, ocali może wielu, bo baczyć będą, że nie przebaczamy nikomu.
Wiem o tem, że Zborowscy są możni i znaczą, a raczej znaczyli coś w kraju, że wrzawa będzie wielka, że przeciwko mnie i wam chwilowo burza się podniesie, lecz znasz w. mość polskie piwo... niedługo to potrwa“.
Pismo króla całe było w tym sensie, ażeby Samuelowi jego zuchwałego wtargnięcia w juryzdykcję starosty krakowskiego nie przebaczyć, tembardziej, iż go Zamojski ostrzegał wielekroć, aby jej unikał, a nie zmuszał do surowości.
Przypominał teraz sam kanclerz, iż gdy po wyprawie na Wielkie Łuki, król go mianował krakowskim starostą, on wiedząc, że za jego poprzedników Samuel wywołany z Korony i Litwy, bywał bezkarnie i przemieszkiwał w Krakowie, zaraz z tem głośno się dał słyszeć, że on wszelkiego prawa pilno strzedz i wykonywać je będzie, a w swej juryzdykcyi banity nie ścierpi na żaden sposób. Zaczem przez marszałka koronnego i poprzyjaźnionego z kasztelanem gnieźnieńskim Janem Zborowskim przestrzegał i upominał Samuela, ażeby, dopóki banicya z niego nie będzie zdjętą, nie pokazywał się ani w Krakowie, ani w jego juryzdykcyi, gdyż prawu uczyni zadość i pobłażać nie będzie.
Na to kasztelan gnieźnieński miał odpowiedzieć, że o tem słyszeć nie chce, oburzył się i dodał.
— W mocy go swej nie ma, poco te groźby próżne!
Nastąpiła wyprawa pskowska, a starostę pod ten czas zastępował z ramienia kanclerza naznaczony Płaza starosta lubaczowski, jako surrogator (zastępca). Z tego korzystał Samuel i na nic nie zważając mieszkał w Krakowie, bywał nawet na zamku, czynił co mu się podobało tak dalece zuchwale, że on i ludzie jego po ulicach strzelali. Dochodziło to Zamojskiego, ale zdala będąc nie mógł nic począć.
Gdy potem po sejmie razem z królem przyjechał do Krakowa kanclerz, nie miał też czasu zająć się tą sprawą, bo właśnie turek i tatarzy zagrażali i podawszy warunki, których przyjąć nie było można, obiecywali się wtargnąć. Zaczem Zamojski nagwałt ludzi musiał zbierać i na granicę bieżeć, aby nie dopuścić najścia. Ta czujność jego zachowała kraj od wojny.
Tymczasem, korzystając z wyjazdu Zamojskiego na granicę, p. Samuel natychmiast do Krakowa powrócił, o czem hetmanowi znać dano w drodze, ale ścierpieć to musiał, choć i dla króla rosło ztąd niebezpieczeństwo, bo pamiętano, że się z p. Ciołkiem zmawiał w mieście do niego strzelać.
Pan marszałek Andrzej Zborowski, przeczuwając, iż brat był w niebezpieczeństwie, zapragnął mu zapobiedz i posłał z Lublina do kanclerza z prośbą, aby na niego w Rzeszowie czekał dla widzenia się i rozmowy. Zamojski nie mając czasu ruszył jednak do Łańcuta, i tu go p. Andrzej napędził. Poczęli mówić o sprawach familii i o p. Samuelu. Prosił za nim marszałek, okazał się łagodnym kanclerz. — Szeroka Polska — rzekł — niech w moją juryzdykcyę nie wjeżdża, ja go gdzieindziej szukać nie będę. — Napomniał o to marszałka, aby brata przestrzegł surowo, i wzbronił mu pokazywać się w Krakowie.
Marszałek przy tej zręczności prosił kanclerza o bona officia, aby u Tęczyńskich i pani Wapowskiej i u króla wyjednał zdjęcie banicyi z jego brata. Obiecał Zamojski mówić o tem z Tęczyńskimi.
Później nieco, gdy kanclerz do Lwowa przybył, dowiedział się, że p. Samuel z Krakowa także tu przyjechał i stanął na przedmieściu. Nie chcąc się ścierać z nim, posłał Zamojski z przestrogą, aby wyjeżdżał, bo go tu ścierpieć obok siebie nie może.
Nim się to stało, p. Samuel już przewidując, że Zamojski będzie mu czynił trudności, posłał do siebie po Kazimirskiego szlachcica, starszego sługę kanclerza, który wprzódy sługiwał u marszałka Zborowskiego i powiedział mu.
— Proś w. mość kanclerza, aby mi za złe nie miał tego, iż mnie tu noc zaskoczyła i spędzić ją muszę we Lwowie, ale jutro o świtaniu jadę ztąd precz.
Zamojski, do którego i Andrzej przyszedł się wstawiać, ofiarując nawet z Samuelem przeciwko tatarom, odparł, że przez noc tę jednę cierpieć go będzie, ale nazajutrz jechać musiał... Co się tyczy tatarów — rzekł dwuznacznie: „Przyjdzie-li do potrzeby, będę wiedział, jak go mam użyć i jak obrócić, zachowując się more majorum”.
I to pamiętnem było, że czasu wesela swego Zamojski z pp. Tęczyńskimi mówił w sprawie Samuela i starał się ich do zgody nakłonić. Tymczasem przyszły listy Wojtaszkowe, a za niemi gniew królewski, którego już nic przebłagać nie mogło.
Od króla odebrawszy wyrok ten kanclerz, chociaż był nie na co innego przygotowany, zafrasował się wielce. Pokazał go Drohojowskiemu i mówił z nim o tem.
Nie pozostawało już nic nad to, że musiał wolę królewską spełnić i gdyby Zborowski się podsunął bliżej, wiadomo w jakich zamiarach, bo Boksicki o wszystkiem informował jak najdokładniej, ująć go potrzeba było. Zatem szło następstwo nieuchronne, wyrok się sam pisał na banitę — czekała go śmierć.
— Że Samuel na nią zasłużył — mówił kanclerz — to nie ulega żadnej wątpliwości. Pominąwszy Wapowskiego, którego w pasyi ubił, co jeszcze zmniejsza winę, zabójstw, gwałtów, najazdów, rabunków, przemocy nad duchownymi, więzienia ludzi niewinnych, nie policzyć. Świat cały wie o tem i dziwi się, że uszło mu wszystko bezkarnie, ale, mimo to, śmierć Samuela na króla i na mnie też będzie zemsty i nienawiści wyrokiem. Nieprzyjaciele nasi ją wyzyszczą.
Drohojowski niespełna wiedział, jak w tej sprawie sądzić, ale mu się zdało z królem głosować, że tu już dobroć tylko uzuchwalała, i że nią dalej nic uczynić nie było można. Dla dobra więc rzeczypospolitej trzeba było Zborowskich poświęcić.
Zamojski potem przywołać kazał do siebie Urowieckiego i Mroczka, z których ostatni o wszystkich obrotach Samuela był najlepiej uwiadomionym i aż drżał aby go ująć.
Ukazał im obu kanclerz list króla, użalając się na los swój, iż mu taki ciężki do spełnienia przypadał obowiązek.
— Miłościwy panie — przerwał Mroczek — nie ma co i namyślać się. Jedno z dwojga, albo my się na to narazimy, że oni nas napadną, i choć się obronimy, to pewna, ale godność wasza narażoną będzie w takiej walce z ladajakim wywołańcem, albo my musimy go uprzedzić, co najłatwiejsza.
— Jakże najłatwiejsza? — zapytał hetman. — Gdzie on jest?
— Do Piekar ciągnie, w tej myśli, że nas w Proszowicach ze dwu stron najdzie, bo oddziałów dwa ma, które na to są nasadzone. Zdaje mu się, że o jego obrotach nikt nie wie i pochlebia sobie, że nas w pierwospy naszedłszy, w łożu może miłość waszą rozsiekać każe. Czekać więc na to aż się porwie, nie dobra rzecz. Jest nas tu dosyć, aby i przy miłości waszej dostateczna straż pozostała, i my z p. Stanisławem Żółkiewskim i p. Urowieckim na dwór w Piekarach poszli, gdzie go pewniej w łożu u przyjaciółki i siostrzenicy Włodkowej najdziemy, niż on nas spodziewał się w Proszowicach.
Nie podobało się to zrazu kanclerzowi i rzekł.
— Na dwór szlachecki, a do tego kobiety, wdowy, nocą nachodzić, nie nasza rzecz. Wziąć go gdziekolwiekbądź, ale mi się nie zdaje w Piekarach.
Mroczek stał przy swojem.
— Gdzieindziej nie może być — rzekł — wymknąćby się nam mógł i wyrąbać, bo to mu przyznać muszę, iż mężny jest i gdy raz do boju przyjdzie, niełatwo go imać. Żywotów ludzkich może to kosztować, a tych szkoda. W Piekarach zaś, jak ptaka w gnieździe, gołą ręką go weźmiemy.
Urowiecki natychmiast też jął za Mroczkiem mówić.
— Rotmistrz to najlepiej rozważył i obmyślił — rzekł — niech miłość wasza zda na niego wszystko. Ja się też ofiaruję z pomocą.
Wtem z drugiej izby, do której drzwi stały na wpół otwarte, wyszedł młodzieniec, pokrewny kanclerza, p. Stanisław Żółkiewski i przystąpił z poszanowaniem całując go w ramię.
— Ja się też dopraszam tego abym ichmościom towarzyszył — odezwał się. — Idzie tu o zdrowie i żywot wasz, który nam wszystkim i królowi jest najdroższy, ani się godzi go na wagę kłaść pospołu z życiem banity takiego, o którego postępkach słuchając uszy więdną, a obcy ludzie zdumiewają się im pytając, jaka to jest ta rzeczpospolita nasza, w której zbrodzień podobny bezkarnie chodzić może długie lata, z wyrokiem nad głową, którego nikt nie śmie spełnić ino dlatego, że do rodziny możnej i znacznej należy.
— Wszystko to prawda — odezwał się kanclerz — wszystko to ja sobie mówię i wiem, a niemniej, gdy przychodzi krew ludzką przelać, nie na wojnie, ale wśród pokoju, ręką katowską... wzdryga się dusza.
— Zaprawdę — odparł Żółkiewski — ani starostą, ani sędzią więc miłości waszej być nie przystało, bo lękając się krwi przelewu, dozwolicie, aby bezkarnie tacy ludzie jak Samuel przelewali krew niewinną.
— Nie czyńże mi z tego zarzutu — rzekł Zamojski — już mi nie o Samuela idzie, ale o modus, jakim go ująć należy. Wstrętny mi jest wszelki nawet pozór gwałtu, a tego nie unikniemy, biorąc go w Piekarach.
Wtem Urowiecki, bardzo śmiały człek, dodał.
— Wasza miłość więc chyba go zachęcić pragniecie, aby ośmielony Kraków nawiedził, co on nieochybnie dokona.
— Tam go nie ścierpię! — odparł Zamojski.
— A no Piekary są tak dobrze waszą juryzdykcyą, jak i Kraków, więc gdy wiemy tam o nim — rzekł Żółkiewski — imać go obowiązek.
— A jeźli napadu dokonawszy — odezwał się Zamojski — co łatwo stać się może, przy porze nocnej i nieznajomości miejsca, winowajcę nie weźmiecie, jeżeli on się wam wyśliźnie, napróżno tylko kobiety i dzieci jak zbójcy nastraszycie. Pójdą naówczas skargi, iż go tam jako żywo nie było, a my popełniliśmy bezprawie, spokojny dwór wdowi po nocy najeżdżając. Choćby i staroście krakowskiemu, sprośna to rzecz.
— Ja zaś głową bodaj ręczyć mogę — wtrącił Mroczek — że go tam weźmiemy. Naprzód co do samego dworu, ja go z czasów pana Włodka znam dobrze, a nie zmienił się wcale. Co się tyczy obrotów Samuelowych, wiem też najpewniej, że uradzono pospiesznie nam zabiegając drogę, bieżeć do Piekar, i tam na noc będą pewnie. Czy na dzisiejszą zaraz noc uchwalono najście na Proszowice i na nas, tego ja nie wiem i twierdzić nie będę. Owszem, znając Samuela sądziłbym, że przybywszy do Włodkowej, wczasu zażyje i dopiero może nazajutrz o nas pomyśli. Zatem noc tę mamy, aby zamiary jego niegodziwe zniweczyć.
Zadumał się kanclerz i siadłszy jął się list króla na nowo odczytywać, jakby się pragnął przez to w swem postanowieniu utwierdzić.
Wszyscy, nie wyjmując Stanisława Żółkiewskiego, czekali. Urowiecki tylko i Mroczek, korzystając z chwili, młodego pana starali się namówić, aby przy kanclerzu pozostał i niepotrzebnie się z nimi na tę wyprawę nie narażał.
— Dajcie mi ichmość, proszę, pokój — rzekł Żółkiewski. — Rad będę szablą moją służyć kanclerzowi i nie odstępuję od tego, że mi z sobą iść dopuścicie. Mała to rzecz jeden człowiek, ale pod czas i ten przydać się może.
Powstał tedy Zamojski z siedzenia wzdychając, a pomrukując: — Dura lex! Dura lex!
Widać było, że tylko zmuszony listem króla, Zamojski na tak stanowczy krok się ważył, chociażby był chętnie raz jeszcze folgował. Ta też okoliczność się przyczyniała do decyzyi, że Mroczek i Urowiecki zapewniali, jeśliby hetman ująć nie kazał Zborowskiego, on nieochybnie napaść swą na niego dokona.
Wcale się jej nie lękając, Zamojski godność swą musiał mieć na względzie. Niemiłem mu było narazić się na starcie z takim Samuelem i na wszystkie następstwa a tłumaczenia, jakie ztąd wyniknąć musiały.
Nie mógł się więc już wahać dłużej, Dura lex nakazywała ująć zuchwałego człowieka, który jawnie na niego godził. Wiedziano bowiem bardzo dobrze, iż gdy hetman był w Szydłowie, Zborowski umyślnie się zbliżył do niego do Stobnicy biegnąc, a potem do Stogniewic. Gdy zaś wszędzie się przypóźnił, zostały mu Piekary, z których na Proszowice miał się rzucić, nieobrachowawszy z czasem.
Ponieważ wedle doniesień Boksickiego, w Złoczowie najmocniej uchwalono i niemal poprzysiężono, kanclerza w jakikolwiek sposób zgładzić, gdyby się teraz nawet nie powiodło, rzecz nie była skończoną, ale gdziekolwiekbądź, przy pierwszej podanej zręczności odnowić się mogła.
Raz więc temu koniec położyć było potrzeba.
Zamojski, który, jeśli nie całą może doniosłość kroku, jaki miał uczynić, obrachował, znał jednak ważność jego, w chwili gdy już miał wydać rozkazy zawahał się, dał znak Mroczkowi, aby czekał, a sam wszedł do przyległej sypialni.
Tu przy skromnem, obozowem łóżeczku jego, na klęczniku, stał na złotej blasze malowany, starodawny obraz Matki Boskiej (druga strona wyobrażała Chrystusa na krzyżu). Hetman zwykł się był przed tym obrazem modlić, gdy miał stoczyć bitwę. I teraz czuł to dobrze, że walkę rozpoczynał nietylko z rodziną jedną mnogiemi węzłami związaną z wielu innemi po całym kraju rozsianemi, ale ze stronnictwem choć słabem, za to ruchawem, krzykliwem, popieranem z zagranicy, wyzyskiwanem przez wszystkich nieprzyjaciół Batorego i jego.
Było to rzucenie mu rękawicy, wypowiedzenie wojny, która i długą i ciężką być mogła, a przypadała na ten czas właśnie, gdy zewnątrz jeszcze z w. kniaziem moskiewskim końca i rozejmu nie było, a turek groził i cesarz intrygował. Gdyby osobiście mógł się był widzieć i rozmówić z Batorym, możeby go ubłagał i walkę tę przynajmniej odroczył.
Tak sobie wystawiał Zamojski, choć w istocie żadna siła nie potrafiłaby była żelaznego a mściwego i rozdrażnionego szlachecką butą powstrzymać króla.
Pod wrażeniem chwili tej stanowczej, która mu na długo spokój zatruć miała i przymnożyć nieubłaganych wrogów, Zamojski ukląkł przed obrazem, złożył ręce i głowę pochylił. Modlił się tak gorąco, ale niedługo, męztwo i otucha wstąpiły w serce. Spełniał rozkaz królewski, czuł się w sumieniu wolnym, prosił tylko Boga, aby go oświecił i dał siły.
Gdy wstał potem, miał na obliczu swe hetmańskie męztwo, które w przededniu najzaciętszych walk okazywał, powagę sędziego, majestat królewskiego zastępcy. Wyszedł napowrót do izby pierwszej, a Urowiecki, Mroczek i młody Żółkiewski zdziwili się zmianie, jaka w nim zaszła. Odszedł jakby pod naciskiem bolu jakiegoś, powracał chłodny i wypogodzony.
Zwrócił się zarazem do Urowieckiego i Żółkiewskiego, ale pan Stanisław, nim mówić począł, odezwał się.
— Proszę dowództwo zdać na tych ichmość, którzy znają miejsce, ludzi i okoliczności, ja tylko rękę chętną ofiaruję.
— Wielu on tam ludzi z sobą mieć może w Piekarach? — zapytał hetman.
— Trzydziestu może — rzekł Urowiecki — bo połowa ich jest z Luzickim. Ludzie odważni ale nie będzie komu pokierować nimi, wątpię, ażeby nawet skupili się i bronili.
— A ze swego dworu kogo ma przy sobie? — mówił dalej Zamojski.
Mroczek i Urowiecki spojrzeli po sobie i liczyli.
Byli z nim Borowski, ów sokolniczy a teraz dowódzca, Chełmski Morawa, Bałaban, Skorowski, Rychłowski, syn Oleś i siostrzan Stadnicki, gromadka dosyć znaczna.
— Trzeba na to liczyć — rzekł Mroczek — że my, unikając samego niepotrzebnego krwi przelewu, poczekamy aż się do snu udadzą, więc pobudzeni niebardzo się bronić będą mogli. Samuel choć szablę i sahajdak ma zawsze nad łóżkiem, ale śpi twardo i gdy się obudzi, nie zaraz oprzytomnia.
— Szczędźcież, proszę, innych — odezwał się hetman — a niepotrzebnych ran i zabójstw unikajcie. Byleście jego, a z nim papiery, które w szkatułce z sobą wozi, jak powiada Boksicki, dostali, reszty zaniechajcie. Syna nie tykać. Wszyscy to chłopię bardzo chwalą, niech się w nim dawna poczciwość Zborowskich odrodzi.
Westchnął hetman, mówiąc to — i pytał dalej.
— Wielu z sobą myślicie wziąć na tę wyprawę?
Urowiecki głosował za tem, aby dobór uczynić, a liczbę brać nie tak znaczną i po drodze oczów na siebie nie zwracać, Mroczek choćby o kilku więcej się zebrało nie widział w tem złego, bo mogli drudzy Samuelowi, z Luzickim stojący nieopodal, nadbiedz i o odbicie się kusić.
W istocie zmuszało to liczbę powiększyć. Urowiecki z Mroczkiem mieli kierować najściem na dwór, Żółkiewski też ofiarował się, choćby osobiście na Samuela. Była to młodociana gorliwość żołnierza, który szuka zręczności do walki, choćby nawet z takim nieprzyjacielem, jakim był Zborowski.
— Gdy go Pan Bóg da ująć — zapytał Urowiecki — mamyż go tu przyprowadzić, czy...
— Do Krakowa na zamek — odparł hetman. — Wprawdzie żaden tu sąd i zwłoka niepotrzebna, bo banita wpadłszy w ręce, już jest zabit, ale wolę go posadzić, poczekać. Może król zmieni postanowienie.. a ma–li być śmiercią karan — cicho dodał Zamojski — niech pani Wapowska też instyguje przeciwko niemu. Zmniejszy to srogość króla i moją, gdyż na niego, a szczególniej na mnie, zrzucą winę tej śmierci, choć, Bóg świadek, kielich ten odwracałem odemnie, pókim tylko zdołał. Ale są przeznaczone człowiekowi rzeczy, których on uniknąć nie może. Bądź więc wola Twoja.
I pomruczawszy coś cicho, dodał kanclerz.
— Prowadźcie go wprost na zamek i osadźcie w wieży, a straż niechaj będzie pilna. Nie szkodziłoby może, aby który ze starszych w izbie przy nim siedział. Ludzi do niego obcych dopuszczać się nie godzi.
Zresztą ja sam albo was napędzę, lub rychło tam będę.
Urowiecki z Mroczkiem jeszcze w obecności hetmana poczęli rozprawiać o liczbie i wyborze ludzi i broni, jaką z sobą brać mieli... ale w tem byli z sobą wszyscy zgodni.
— Patrzajcie tylko — dodał Zamojski — gdy się krok czyni, rozumnego człowieka dziełem jest tak go obmyśleć, aby się powiódł i nie chybił. Gdybyście mieli wpaść, a nie wziąć go i dać mu się wymknąć, natenczas królowi, mnie i wszystkim więcej zła uczynicie, niż dobrego, gdy go weźmiecie. Zważcież pewnie, aby nie uszedł.
— Że w Piekarach będzie, to nie ulega wątpliwości — zawołał Mroczek — a że my go ułapim, to także pewna, boć dwór ostawimy, mysz z niego nie wyjdzie. Jeżeli oręża dostanie i bronić się będzie, a w tej walce legnie...
— Nie będzie ani waszą winą, ani wam za to włos spadnie z głowy — rzekł hetman. — Nieledwiebym to wolał, niż długą z nim procedurę, a i onby rycersko skończył, nie z katowskiej ręki.
Westchnął hetman.
Szli więc Urowiecki i Mroczek naradzając się, ale tak, ażeby przygotowanie do wyprawy wieczornej wcale nie było widoczne i nikt się go nie domyślał, każdy z nich pojedynczo ludzi swych na godzinę zmówioną cicho przysposobił, tak że jedni o drugich nie wiedzieli. Oni sami wieczorem na włos nie zmienili codziennych zajęć, tak że każdy do snu poszedł i światła pogaszono, straże zaciągnięto, wedle obyczaju.
Urowiecki, Mroczek i Stanisław Żółkiewski poubierali się i uzbroili zawczasu, a gdy godzina wyjazdu nadeszła, cicho w dziedzińcu tylnym zgromadziwszy się, na koń siedli i tylnemi wrotami tak wyciągnęli w pole, że nikt oprócz straży o nich nie wiedział.
Hetman kazał sobie, o którejkolwiek godzinie Żółkiewski powróci, natychmiast dać znać co się stało i obudzić.
Noc była wiosenna, cicha, ciepła... chmurna, a ptaszki na zabój śpiewały o życiu, gdy tu śmierć się gotowała i tragedya okrutna, której skutki długo potem w kraju odbrzmiewać miały.
Na dworze w Proszowicach tylko lampeczka nocna przed obrazem w sypialni hetmana blado płonęła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.