Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

Sądził Mroczek, że póki do rana się doczekają, spocząć będzie mógł trochę, bo już kilka nocy mało co oczy spluszczył, nie usypiając, wtem Zborowski się zwrócił do niego:
— Ach! miły Mroczku mój! widzę, że ci się spać chce, ale uczyń to dla mnie, proszę cię, nie śpij, nie opuszczaj mnie. Tyś mi teraz księdzem, ty świadkiem i przed Bogiem i tu na tej ziemi do wszystkiego, co czynić mam, a ja wierzę, iż będziesz pomniał na Boga i na prawdę a na sumienie swe.
Mroczek też nie mógł mu odmówić ostatnich posług.
Wtem prosić zaczął o papier, kałamarz i pióro, które mu przyniesiono. Siadł zaraz za stół i pisał, przerywając sobie tylko westchnieniami, a niekiedy o czoło się uderzając. Więc pisał tak a mazał, aż wszystek papier zapełnił, a było go niemało, pospołu i woli ostatniej i żalów nad dolą swą i słów do dzieci i rodziny.
Pisanie to przeciągnęło się czas niemały, późno prawie w noc, które dokończywszy, porwał się z siedzenia niespokojny.
— Zmiłujcie się księdza sprowadźcie... nie można predykanta, ministra, to jakiegokolwiek bądź chrześciańskiego kapłana, z którymbym o Bogu mówić mógł a na śmierć się przygotować.
A Mroczek rzekł.
— Późno jest. Zkąd go tu wziąć? i nie ma po niego posłać kogo?
Załamał ręce.
— Zlitujcież się! Wyrostka masz, który śpi oto w kącie; poślij go, to mu nagrodzę; niech pierwszego jakiego spotka przywiedzie, albo-li do klasztoru którego zadzwoni.
Mroczek więc chłopca rozbudził, a ledwie można mu było to wrazić o co szło i kędy miał iść. Tu tedy co się potem stało, wersye krążyły różne, ale najpewniejsza ta, którą z ust samego wyrostka Mroczkowego słyszano. Ten zaledwie w ulicę wszedł ku miastu, gdy księdza w czarnym płaszczu zakapturzonego napotkał. Miał się do niego zbliżyć, aż ten sam podszedł ku niemu i rękę kładnąc na ramieniu rzecze.
— Księdza szukasz?
— A wy zkąd o tem wiecie? — spytał chłopak strwożony.
— Wiem, bo mi o tem oznajmiono z góry, księdza szukasz dla onego bezbożnika, którego tracić mają jutro na zaraniu.
— Tak ci jest — rzekł chłopiec żegnając się.
— Jam ksiądz, prowadź mnie — nakazująco dodał mnich. — Przodem idź.
I począł półgłosem pacierz odmawiać, a chłopiec szedł cały wylękły, już się wcale nie odzywając. Gdy na burgrabstwo przyszli, mnich ciągle jeszcze kapturem miał twarz przysłoniętą i tak do izby się wsunął, w której Zborowski modlił się krzyżem leżąc.
Owo wiedzieć potrzeba, że krzyżem leżenie u dyssydentów wcale się nie praktykuje i że to już znamionowało, że do dawnej wiary powracał, sam prawie o tem nie wiedząc.
Gdy mnich przy nim stanął, a Samuel z ziemi powstał, dopiero kaptur czarny zrzucił na ramiona. Twarz jego zobaczywszy cofnął się Zborowski z krzykiem.
— Tyś jest!
A mnich stał i oczyma tylko go jakby na wylot bódł. Nie mówił zrazu nic.
— Jam jest... ja! bo sprawiedliwość Boża cuda czynić umie — rzekł mnich — jam jest, któregoś pokrzywdził niesłusznie, wystawił na urągowisko, smagał i znęcałeś się nade mną. Jam jest, a na ciebie przyszła też godzina, że ci się urągają, smagają, znęcają i że podlejszym się stałeś odemnie.
Na kolana, grzeszniku zatwardziały!
Obrócił się pan Samuel bardzo pomięszany.
— Chcesz spowiedzi? okaż skruchę, ukorz się — mówił ksiądz.
Jeszcze tedy Zborowski nie wiedział co pocznie, stał a na księdza spoglądał.
— Mówmy wprzódy — odezwał się.
A mnich mu przerwał zaraz.
— Co? o religii kontrowersye wprowadzać chcesz, gdy dusza twoja nad przepaścią... Klękaj i grzechy twe wyznawaj, boś grzesznik wielki, gwałtownik i zbójca i zbrodzień, gorszy od tych, co z katowskich rąk ginęli... Znam ciebie i uczynki twe. Idziesz przed majestat Boży, obmyj się... godziny, minuty i tchnienia policzone...
Stał jakby w niepewności Zborowski i bladł coraz... Jako był przed chwilą pokorny i skruszony, tak owo gwałtowne wołanie księdza, równie jak wprzód nacisk hetmana, dobyło z niego opór.
Odstąpił krok.
— Toć mówić o Bogu chcę i abyś mnie objaśnił — rzekł dosyć łagodnie — przyjdzie-li do spowiedzi, nie wzdragam się.
Mnich zaś tej tergiwersacyi znieść nie mogąc, głos podniósł.
— Duszy więc nie ocalisz, gdy djabłu na pastwę przeznaczoną jest, bo pokuty nie chcesz, bo upokorzyć się przed Bogiem i jego zastępcą na ziemi wstydasz się. Nie przedemną, ale przed Bogiembyś się spowiadał...
— Mówmy o Bogu — wtrącił Samuel — niech posłyszę.
— O Bogu do bezbożnika mówić mam — począł O. Cesław. — Tyś gorszy od niewiernych, bo tamci Boga nie znali nigdy, a ciebie wychowała matka bogobojna, i miałeś go a zaparłeś... Sprzedałeś jak Judasz za srebrniki rozpusty, dumy i samowoli. Nie ma dziś na tobie miejsca bez makuły, ani zdrowego nic, gdzieby zgnilizna nie tkwiła. Przeznaczono ci ginąć marnie, a mnie było przeznaczono jeszcze ci w przededniu zwiastować karę Bożą.
Jęknął Zborowski.
Potem już księdza nie słuchając ani na niego patrząc, jak stał tak jęcząc coraz głośniej i szlochając rzucił się na podłogę i krzyżem tak leżał.
Stała się tedy rzecz osobliwa, na którą Mroczek patrząc, powiadał, że mu się robiło tak, jakby na cud jakowy patrzał.
Mnich umilkł i stał nad nim, aż posłyszawszy to jęczenie i płacz jego, przeżegnał się i pokląkł, półgłosem rozpoczynając modlitwy.
Jeden zdawał się nie wiedzieć o drugim, a to jęczenie i modlenie się razem spływało dziwnie. Zakonnikowi pot biegł po twarzy, a co była sroga i surowa, łagodnieć poczęła i wyjaśniać się.
Trwało to niemało czasu. Nie patrzył ani się obrócił Zborowski ku mnichowi. Miało się już na brzask, gdy Samuel jakby usypiał uspokajać się zaczął, ale jako żywo nie spał.
Mnich klęczał nad nim, pochylił się i szeptał długo, potem rękę podniósł i żegnał, aż nareście wstał, kaptur na głowę narzucił i wyszedł.
Samuel zaś znacznie uspokojony pozostał tak na ziemi do siódmej godziny rano.
Na burgrabstwie ruch się już poczynał, dzień się zrobił.
Jeszcze leżał gdy Urowiecki z innymi oprawcami wszedł do izby, nic więcej nie rzekłszy, tylko:
— Idź.
Odział się w zupan[1] i szedł za nim w podwórze, gdzie trzy razy klękał, składał ręce i modlił się; musieli stać i czekać.
A ztąd właśnie kościół widać było. Stanął Samuel i jął prosić.
— Urowiecki, jak ci Bóg miły, do kościoła mnie puść na chwilę. Mój czy nie mój kościół, przed się i w tym Pana Boga chwalą, tego, który jeden jest dla wszystkich. Ja też niech ostatnią chwałę Bogu oddam.
Urowieckiemu serce zmiękło.
— Niech i tak będzie — rzekł — idź przed się, masz czas jeszcze.
Wtem gdy ku drzwiom kroczyli, ukazał się w nich wychodzący właśnie z kościoła kanclerz. Spostrzegłszy Samuela, za którym szli oprawcy, począł wołać nań.
— Panie Zborowski, postój proszę, odpuść mi, że cię tracę, odpuść mi.
— Nie odpuszczę!
A kanclerz nalegał powtarzając.
— Postój, odpuść mi, proszę cię... nie ja, ale prawo cię karze.
— Nie odpuszczę, już to wiedz, że nie odpuszczę — wołał Samuel.
Stali tak przeciw sobie, a Zamojski twarz miał smutną i błagającą.
— Dla Pana Boga cię proszę, Samuelu... prze imię Jego, odpuść mi.
Samuel, który już był na próg stąpił, odwrócił się.
— Zagadłeś mnie! Odpuszczam ci, ale się świadczę Panem Bogiem i tymi co słyszą, żem ci ja nic nie winien, bom nie czynił na wzgardę dekretów i praw nic, anim przeciwko poczciwości występował.
Powoływam cię przed sąd boży sprawiedliwy z sobą.
Kanclerz wysłuchawszy odszedł, a Samuel niedaleko od proga w kościele pokląkłszy modlił się gorąco, aż sam potem mężnie powstał i zwrócił się do drzwi.
Wiedli go tedy mimo Tatary za furtkę ku Stradomiu pod Lubrankę, na ten plac, kędy od czci odsądzonych i złoczyńców pospolitych karzą, dla większej zniewagi. Blanki i plac wszędy gęsto ludem był obsadzony, który nie dopuszczał nikogo.
Rzucili na ziemię płat sukna czerwonego i kazali mu klęknąć.
A jak był nocą omdlały i w sumieniu niespokojny, tak teraz mężnie bardzo sobie poczynał i prawie bohatersko na tę śmierć szedł i patrzał. Sam z siebie żupan ściągnął, ale że rękawy ciasne były, spoczywał troszynę i ztąd na miasto spoglądał, potem wejrzał ku niebu, które było jasne i tylko się dniem rumieniło.
Aż z ust mu się wyrwało jakby w zapomnieniu:
— Hej, miły Boże, gdzież bracia moi mili, gdzie przyjaciele, gdzie słudzy, czegom ja wszystkiego miał dosyć... dziś... nic.
I stojąc tak już w jednej koszuli, Mroczkowi podał ową chustkę, którą miał od cara perekopskiego.
— Mój miły Mroczku, jakoś mi przyrzekł, rozmoczże ją we krwi mojej, a daj ją synowi.
Mroczek na to niechętnie rzekł.
— Panie Zborowski, pora myśleć o czem innem.
Stał już kat, drab wielki i silny, ale drżał i oglądał się, a miecz wtem dawszy pachołkowi w ręce, jakby czegoś zabył wszedł między ludzi, na którego miejscu oprawca pomocnik został tylko. Tego Samuel dostrzedz nie mógł i mówił do pachołka sądząc go katem.
— Już mi i na to przyszło, że do ciebie się modlić muszę, ostatni to kres, bo o śmierć mi nie idzie... Proszę więc cię, abyś mi nie przeszkadzał, dopóki modlić się będę, dopiero gdy raz trzeci rzeknę: Jezus, dogódź mieczem a dobrze, za co tobie z hajduki monetę odkazuję.
Gdy to rzekłszy położył głowę i modlić się zaczął, obejrzano się za katem, a tego nie było.
W samej ostatniej chwili, albo przekupiony, lub przestraszony uszedł i schronił się, a nie znaleziono go aż później w kościele.
Leżał tedy Samuel a modlił się... i rzekł raz — Jezus.
Hajduki się niepokoiły, bo oprawcy nie było. Szukali go, biegali... więc tymczasowo jeden z nich za miecz wziął, bo z blanków im znaki dawano, na których kanclerz stał i pan Stanisław Żółkiewski i innych wiele.
Zawołał drugi raz — Jezus — a tu kata nie było, i hajduk obnażył miecz, ale mu ręce drżały.
Potem wreszcie trzeci raz rzekł — Jezus.
Pachołek zaś nieopatrzywszy się, nie podniósł miecza, aż Zborowski obejrzał się i zawołał.
— Cóż czynisz?
Popchnięto pachołka, który z całych sił, ale niezręcznie uderzywszy w szyję, kęs plecu też zaciął.
Spadła głowa zaraz na ziemię i odskoczyła od niej trzy razy ku Urowieckiemu, który przelękły przed nią w bok uchodzić musiał i nierychło się uspokoił, bo ludzie patrząc na to różnie wróżyli. Czasu tych kilkunastu dni więzienia Urowiecki sobie często bardzo ostro poczynał z nim, litości mu nie okazując, jak Mroczek, który szorstki był, grubianin, ale serce miał.
Taki był koniec onej tragedyi Samuelowej, jeżeli to końcem nazwać się godziło, bo naprawdę powstałe i zrodzone z niej zamięszanie, które wstrząsnęło rzeczpospolitą, królowi i Zamojskiemu trosk niemało przymnożywszy, dopiero się od tej godziny poczęło.
Prosta, z sosnowych desek zbita trumienka już była zawczasu przygotowaną, w którą ciało jak leżało wrzucono zaraz i głowę też, a krew jeszcze z nich ciekła, poczem nakrywszy ledwie, postawili ją oprawcy przy małym domku u furty, który przekupka trzymała. Nie chciano ciała zabierać i grzebać, aby jeszcze większego nie wywoływać gniewu rodziny, któraby się była o zwłoki upominała.
W mieście zrazu, zwłaszcza że godzina wczesna była, nikt nie wiedział, że tego dnia miał być tracony, choć się spodziewano tego z dnia na dzień. Ci, co słyszeli wczora, nie wierzyli, gdyż nieraz ich gadanie zawiodło.
Zazwyczaj słudzy Samuelowi przychodzili na zamek do burgrabstwa, choć ich do pana puszczać nie chciano, przynosząc różne rzeczy, których mógł potrzebować. Przyszli więc i dnia tego pod furtę do chaty, przed którą przekupka przy kołowrotku siedziała. Był i Luzicki z nimi. Zbliżali się już do wrót, straży chcąc pytać o pana, gdy stara ich zawołała.
— Co o pana pytać macie — rzekła — stracilić go dziś na zaraniu, a oto trumna jego tam stoi i krew z niej płynie.
Krzyk i lament stał się wielki, a Borowski z Luzickim rzucili się zaraz ku trumnie i podjąwszy wieko, gdy odciętą na wierzchu leżącą głowę ujrzeli, popadali płacząc na kolana.
Lament powstał, bo innych też ciekawych zebrała się kupka, a za tymi biegli i inni, widząc że się ludzie gromadzą; cisnęli się ciekawi, drudzy pobiegli na Franciszkańską ulicę dać znać, aby ciało zabierano, do pani krakowskiej, która umyślnie dla sprawy Samuelowej w Krakowie mieszkała, do pana wojewody kaliskiego i do innych przyjaciół.
Można śmiało powiedzieć, że w tej godzinie przyjaciół tylko miał, bo wszyscy się na okrucieństwo oburzali. Wnet po ulicach, po rynkach rozeszła się wiadomość, że Zborowski został ścięty; nie wierzyli jedni, rozpaczali drudzy, na kanclerza bij zabij wszyscy, czemu go do sejmu nie chował.
Kanclerskim ludziom ani się było można pokazać w ulicach, bo ich ścigano, oprawcami i zbójami na nich ciskając, tak że kryć się musieli.
Zbiegowiska się zaczęły tworzyć znaczne po ulicach i rynkach, a kto mógł biegł pod Lubrankę, żeby się na własne oczy przekonać, iż prawdą było co mówiono.
Około trumny ludzie pani krakowskiej, marszałka i Stadnickich stanąwszy kołem nie dopuszczali ciekawych, a czekano na panią krakowską, która sama się ciało przeprowadzić ofiarowała. Nadeszła też poważna pani, cała w czerni i kirze, a z nią Włodkowa od łez czerwona i jak oszalała, i Anusia, blada, a tak straszna z tego wewnętrznego gniewu, który nią miotał, że ludzie się do niej przybliżać nie śmieli. Ta płakać nie mogła, usta do krwi gryzła tylko.
Luzicki, Borowski, Morawa i inni wzięli oną trumienkę na ramiona i nieśli ją aż do kamienicy wojewody kaliskiego, a przez całą drogę krew strumieniem się z niej wylewała, tak że i deski i tragarze nią byli obluzgani. Tu w dolnej izbie na prawo złożono ciało na łożu, obmyto, oczyszczono, ubrano przystojnie, ale musiano pozostawić do trzeciego dnia, dopókiby trumny dostatniej nie przysposobiono i smołą nie wylano.
Przez cały ten czas, choć wrota były zamknięte i nikogo nie wpuszczano, krom znajomych i przyjaciół, ciżba oblegała kamienicę, szlachta płynęła bez ustanku, a który ztąd wyszedł za kord się trzymał, jakby szukał i czekał kogo rąbać...
Na kanclerzu poczciwej nitki nie zostało, a i królowi też nie przebaczono.
Trzeciego dnia, chociaż się to wcale nie uśmierzyło, trumnę przyniesiono, włożono w nią zwłoki i zamknięto w niej, ale że się wiele domagało go widzieć, pozostawiono szybę naprzeciw twarzy, resztę zaś zprosta, ale uczciwie czarnym gmachtem obito.
Co się działo i pierwszego i następnych po nim dni na zamku i w mieście, ludzie długo pewnie pamiętali, bo takiego zburzenia umysłów zdawna Kraków nie widział, a było generalne, począwszy od biskupiego dworu do najbiedniejszej chaty... Na zamku musiano gęsto obsadzić blanki, bo się sedycyi obawiano. Do kanclerza nikt nie jechał. Za to do zwłok, do pani krakowskiej, na Franciszkańską ulicę do marszałka cisnęli się znajomi i nieznajomi z kondolencyami, a jakie tam głosy przeciw Zamojskiemu słyszeć się dawały, powtarzać trudno.
Gdy nieprzyjaciele króla i Zamojskiego chcieli dla swej sprawy coś uczynić, nie mogliby jej lepiej usłużyć nad to, co dla niej sam kanclerz przez śmierć Samuelową uczynił.
Oto ciągle powtarzane „piwo polskie“ Zamojskiego, które miało rychło stać za wodę, robiło tymczasem w głowach jak w kadziach... a nie czuć było, aby się rychło wyburzyć mogło.
Chociaż panowie Zborowscy oprócz lamentów nie czynili nic, w Krakowie powstał taki tumult, taki murmur (wedle wyrażenia ówczesnego) przeciwko kanclerzowi, iż go inaczej nie zwano, jak „gwałtownik praw, tyran haniebny“.
Dla szlachty krakowskiej, która Zborowskich od kilku wieków przy tronie i na krzesłach senatorskich widywać była nawykła, Zamojski był homo novus. Wołano, że go król zaledwie ex stercore paupertatis wydźwignął.
Nie pomogło wspomnienie owego wspaniałego wesela, ani z królem pokrewieństwo.
Ktokolwiek nawinął się kanclerzowi na oczy, zataić mu tego nie mógł, że indignatio była powszechną i gwałtowną, jakiej nie pamiętano w Krakowie od ucieczki Henryka.
Po gospodach i browarach występowali oratorowie, cisnęła się szlachta, czytano skrypta, miotano pogróżkami.
— „Czego się my mamy spodziewać — wołano — kiedy takich rycerzy, co nas przeciwko poganom bronili, na których męztwie rzeczpospolita stała, katowskim mieczem ze świata gładzą![2]
„Czeka nas tyraństwo domowe, albo niewola u turka“.
Gdy w Świdnickiej piwnicy, ktoś się śmiał na to odezwać, że właśnie pan Samuel z turkiem porozumienie miał i że pełno tego śladów zostawił w pismach i po księgach ręką własną, a podarki od tatarskich carzyków odbierał... o mało go jako kalumniatora nie rozsiekano, tak że się ucieczką salwować musiał.
Nie mogło to dla Zamojskiego tajnem być, co się dokoła działo, bo patrzał, słuchał, a i wzrok i słuch miał bystry, ale czynił tak, jakby o niczem nie wiedział, lub go to wcale nie obchodziło.
Więc listy do króla i gońca z relacyą odprawiono natychmiast, a sprawy powszednie szły swym porządkiem i nieprzerwanie.
Wieczorem przyszedł do niego Urowiecki, który już od kłótni i łajania ledwie dyszał, z tem oznajmieniem, że nikt z ludzi na miasto się pokazywać nie mógł, bo ich ścigano, kamieniami rzucano, plwano, a z okien katami i oprawcami okrzykiwano.
— Tak daleko to zaszło — rzekł Urowiecki — iż na sedycyę patrzy.
Zamojski spokojny i niewzruszony wysłuchał opowieści i rzekł mu tylko:
— Znajdzie się sposób na to, a nie traćcie animuszu... i nie zważać... niech się gawiedź wykrzyczy.
Kazał do siebie wezwać na radę Heidensteina i Becha, choć nie oni jemu, ale on im radził i wydawał rozkazy, a to tak spokojnie i flegmatycznie, jakby mu to bynajmniej nie dolegało.
Nazajutrz Bech spróbował na miasto i w pierwszej gromadzie, gdy wykrzykiwać zaczęto o owej niewoli tureckiej, on się znowu wyrwał z argumentem, że Samuel z turkami i tatarami miał konszachty.
— Jeżeli tak było — krzyknął mu pod nos szlachcic pięścią demonstrując — a toć to sejmowa sprawa, nie kanclerska. Czemużeście go z pismami temi i księgami na sejm nie schowali?
Bech na to jeszcze ofuknął.
— Boże uchowaj! Dobrzeby tak było postąpić z kim innym i pewnieby się też tak uczyniło, ale nie z możnymi despoty, jak Zborowscy, z tymi inaczej potrzeba. Ujrzycie zresztą, że i na sejm się jeszcze dosyć zostało; mamy na nich dowodów siła, okaże się wszystko.
Wtem dokoła poczęto wołać:
— Kanclerczuk! kanclerczuk! — i nacisnęli Becha a grozili mu i szturgali, tak że się ledwie wycofał i uciec musiał.
Tegoż dnia Serny, którego poznali ludzie Zborowskich, że ten był co przy nieboszczyku siadywał, i dosyć się z nim grubiańsko, po chłopsku obchodził, ścigany i pobity, ledwie do bramy zamkowej z życiem się schronił.
Spotykało to i innych. Miasto całe pomstą wrzało... W początkach słudzy kanclerscy nie chcąc okazać, ażeby ich to alarmowało, umyślnie tem zuchwalej sobie poczynali i strasząc ludzi Zborowskich, naciskając się na domy i szablami pobrzękując, ale się zawsze potem cofać musieli, bo mieszczanie w pomoc przychodzili Samuelowym.
Na zamku Urowiecki z rozkazu snać kanclerza właśnie na przekór kazał szczególną okazywać wesołość i tryumfy wyprawiał. Na trąbach grano ustawicznie, w bębny bito, żołnierstwo na blankach stojąc pokrzykiwało i pieśni śpiewało. A tem co mieli onieśmielić, to do ostatka zniechęcili i rozdrażnili lud.
Na ulicach wszczynały się co krok zwady. Szła gromadka kanclerskich ludzi, a napotkała którego ze Zborowszczyków, zabiegali mu drogę urąganiem, wywoływaniem, ukazując na gardła, śmiejąc się, naciskając.
Tąż samą monetą potem Zborowszczycy i szlachta i mieszczanie, czeladź nawet rzemieślnicza płacili kanclerzowskiej służbie.
W dzień Ś. Trójcy, kanclerz po nabożeństwie pojechał do biskupa krakowskiego. W początkach nie mówiono nic, tylko o królu i o przybyciu jego spodziewanem, a o sejmie konwokacyjnym, ale zaraz ktoś z przytomnych bryznął kanclerzowi sprawą Zborowskich w oczy, dosyć nieprzystojnie. Zamojski żeby drgnął, ani mu się twarz bynajmniej nie zmieniła, począł sprawę wywodzić tak zimno, jakby szło o beczkę soli, nie o głowę.
— Jeden już zuchwalstwo swe gardłem przypłacił — rzekł — ale na tem niedosyć. Krzychnika Zborowskiego podczaszego, ja tem samem prawem zaraz stracić mogę, a że się o to wszelkiemi siłami starać będę, nie taję. Ten winien może więcej niż Samuel, choć zawsze z za płota strzelał... Pisma jego własnoręczne są... flagrantes. Marszałek też, choć niewinnym się czyni, tyle wart co i bracia, ale tego ja na sejm rezerwuję, z poczciwością i gardłem nie ujdzie mi.
Biskup się na to odezwał do łagodności podbudzając, na co Zamojski rzekł.
— Długo pan nasz cierpiał i miłosiernym był, a no przebrała się miara, bo nam na głowach koły ciosać chcą. Nie byłoby rządu, gdyby nie było sądu, a przed tym tak dobry pan Zborowski jak najmniejszy chudzina.
Słowa te potem rozniesiono zaraz z kamery biskupiej, do których każdy jeszcze coś przyrzucił, i rozeszły się po mieście, a co za uczucia wzbudziły, łacno pojąć.
Tegoż dnia Bech i inni, Serny i Urowiecki przyszli powtóre do kanclerza do sypialni, przekładając mu, że już na miasto wyjść i ukazać się nie śmieją, którym miał Zamojski odpowiedzieć (wedle ich wersyj).
— Jam też słyszał, że tam waszmościów straszą po rynku i boicie się! Cóż moi mili słudzy i przyjaciele, jam wam mówił już: piwo to polskie, czekajcie mało, rychło się wyburzy. Karcić ja każdego muszę i będę, bo ja urzędom moim, które na mnie pan włożył, zadosyć czynić jestem obowiązany, a na fraszki takie jak oni Zborowscy, nie zważam.
Ciągle to powtarzano o piwie i o fraszkach, że sobie ze Zborowskich nie czynił nic.
Urowiecki zaś po swojemu dodawał jeszcze, jakoby przez Zamojskiego wyrzeczone słowa.
— Trudniej im o trzysta złotych, niż mnie o trzykroć sto tysięcy. Ja moim sługom mam co dać i mogę każdego z nich możnym uczynić, czego żaden w Polsce i na Litwie nie potrafi.
Ja was zastąpię we wszystkiem, a stanie się któremu z was co do gardła i do majętności, ja mścić będę. Wyście źrenicą oka mego, i w tej sprawie i w każdej innej bronić was będę. Mam wojsko, mam pieniądze, mam państwo w ręku mych.
Że podobnego coś mógł powiedzieć, możliwa, ale że to przesadzone przez usta Urowieckiego brzmiało inaczej, też pewna, jak niemniej, iż na dwór Zamojskiego popłoch padł, a siedzieli potem na zamku ruszyć się nie śmiejąc, bo ich raz w raz despekty spotykały.
Zborowscy czując poza sobą i szlachtę krakowską i stolicę tę całą, śmielej szli. Przybył do Krakowa z pocztem pokaźnym marszałek Andrzej w wigilią Bożego Ciała i przez miasto ciągnąc w żałobie, zajechał do domu na Franciszkańskiej ulicy. Wiadomem było, że po zwłoki brata przyjechał, które ztąd odprowadzić miano na zamek Spytków, do familijnego grobu. Do wyprowadzania tego nikogo nie powoływano i nie zapraszano, ale zawczasu zbiegła się szlachta gromadnie, przyjaciół, sług, dworu, klientów coniemiara. Miasto się przepełniło jak na festyn największy, na co z zamku jakiem okiem patrzano, zrozumie każdy, ale nie przeszkadzał nikt zmarłemu oddać ostatnią posługę, bo Zamojski mówił:
De mortuis nulla est cura (o zmarłych nie ma się co troszczyć).
Prowadzono trumnę przez ulice z żałobą wielką i konkursem ludu ogromnym, przyczem marszałek za bramami, gdy na wóz trumnę składać miano, mowę powiedział, którą spisaną puszczono w świat.
W mowie swej Andrzej wcale kanclerza nie oszczędzał, poprostu stracenie brata mordem zowiąc niczem nie usprawiedliwionym, popełnionym dla prywatnej niechęci, „jadowitemu gniewowi i waśni swej zadosyć czyniąc“.
W mowie tej Andrzej bardzo zręcznie dowodził, że banicya ta prawie lat dziesięć starą była, a dopiero ją teraz przebutwiałą spożytkowano dla prywaty.
„Blizko lat dziesięciu już w Polsce Samuel był, mówił marszałek, et non temere, miał pasporty króla JMci teraźniejszego, miał przywileje na jurgielty, miał listy przypowiednie, bywał na pokojach u króla JMci dzisiejszego, bywał u tegoż samego nieprzyjaciela, z marszałki wszystkimi siadał, jadał i konwersował“.
Oczywista, że w mowie wszelkiego wspomnienia o listach pochwyconych, spiskach, knowaniach i zamachach z Krzysztofem razem osnutych, unikał, i czystym, a przemocą uciśnionym Samuela czynił.
Kończąc odezwę tę do szlachty krakowskiej u trumny brata, która szeroko i daleko rozejść się miała, zakończył Andrzej:
„Jako się na jednej krwie nieprawnie zajuszy, nie tuć stanie, bo słodka takim wężom krew ludzka. Jużci słyszę jawne mowy, że toż JMPanu Krzysztofowi bratu memu uczyni, o mnie też nie wiem co za gróźb używa, a jeśliby wygubił dom mój, a wy na to przez szpary patrzeć będziecie? Rzuciłci już tą kostką, stanęły mu, że na wasze szyje to uczyniono“.
Tak ta Zborowskich sprawa stawała się wspólną całego stanu szlacheckiego, pogwałceniem praw... samowolą pojedynczego człowieka. W istocie nie zbywało jej na stronach ciemnych, które się wyzyskać dawały w obronie Zborowskich, a raz dostawszy się w usta tłumom, rosła na poemat i legendę, przemawiała do serc tragicznością swoją.
Samuel dotąd słynący z zuchwalstwa i samowoli, stawał się bohaterem i męczennikiem, opromieniała go poezya, wychodził z grobu jasnym...
Obudzał litość, przebaczano mu wszystko, podnosiły się w nim rycerskie cnoty, męztwo nieustraszone, ochota do czynów, na które niktby się inny nie ważył. Opowiadano jak na Niżu z kozaki cudów dokazywał, odpisywano powieść o tem, tak ułożoną, iż go w najpiękniejszem świetle wystawiała.
Żyli jeszcze świadkowie, byli towarzysze. Śpiewano o nim pieśni...
Niemało się też przyczyniało i to do wzbudzenia litości w sercach, że dzieci osierocił, z których Anusia szczególniej się odznaczała żalem swym, publicznemi lamenty i niemal powoływaniem do zemsty. Szła razem z Włodkową i panią krakowską za zwłokami, pałającemi oczyma wszystkich jednając sprawie ojca.
Na zamku wieczorem dnia tego odetchnęli wszyscy swobodniej, gdy rodzina, przyjaciele i cały ten tłum szlachty odpłynął za trumną. Sądzono iż się wkrótce rozdrażnienie uśmierzy, a Zamojski powtarzał swe piwo, nie rokując poruszeniu temu długiego bytu, a rachując, że przed sejmem się zatrze wspomnienie. Na ten raz jednak rachunek się mylnym okazał.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – żupan.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kończącego cytat znaku cudzysłowu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.