Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wlokły się te dni męczeńskie Samuelowi, stając wiekami. Niepewien jutra, trwożył się, szukając oznajmienia jego na twarzach oprawców. Ale obejście z nim Mroczka, Sernego, Urowieckiego było tak niezmiennie jedne, że z niego się nic domyślać nie mógł, oprócz że żadnej a żadnej nie było dla niego nadziei.
Z brutalnością żołnierzy mówili mu szydersko.
— Nie durz się, Samusiu, nadaremnie. Twoja głowa musi spaść...
Zborowski przyjmował to milczeniem obojętnem napozór, ale kilkanaście dni takiego dusznego nękania, silnego nawet jak on złamać w końcu musiało.
Każdy ruch żywszy na burgrabstwie, hałas, brzęk kluczów, głośna rozmowa Urowieckiego ze stróżami poruszały go i zdawały się zwiastować: oto przychodzą po ciebie...
Po takim strachu gwałtownym, który w sobie taić usiłował, popadał w apatyę i nieczułość, wracał do swych dumań o przeszłości.
Oswajał się z tą myślą śmierci, a chciał tylko ponieść ją rycersko, nie drgnąwszy.
Zawczasu przychodziły mu myśli dzikie.
Ozwał się raz do Mroczka, pokazując mu szytą chustę jedwabną, bardzo piękną, którą miał w podarunku od hana tatarskiego.
— Mroczku mój, zrób ty mi jedną łaskę, choć ja jej u waszeci nie mam. Widzisz oto tu szytą chustę, proszę ja ciebie i zaklinam, jakoś szlachcic polski: gdy mi głowę kat utnie, umocz ją we krwi mojej i oddaj synowi Aleksandrowi, niechaj ją nosi i pamięta, aby pamięć pomścił ojcowską.
Mroczek zmilczał i głową tylko poruszył.
— Słowo mi daj.
Przyciśnięty, rotmistrz wyjąknął półgębkiem przyrzeczenie.
Serny, on i Samuel, nieraz gdy siedzieli w komorze długo milczący, ziewali z nudów... więc straż pierwsza rozpoczynała rozmowę, która innego czasu tonem i formą byłaby Zborowskiego oburzała, ale teraz, skazany, musiał się równym siepaczom niemal widzieć. Oni z nim obchodzili się bez najmniejszego na przeszłość względu.
Mroczek sobie szczególniej pozwalał.
— Co ty, Samusiu, skarżyć się jeszcze będziesz albo co, że ci łeb zetną, a mało ty ich porąbał i w śmierć posiekał? hę? policzno się?
Zborowski nie burząc się wcale, powolnie liczył na palcach. Mruczenia jego dosłyszeć nie było można, ale jak sam dla siebie, wyliczał z kolei, obojętnie nazwiska jedne po drugich. Mroczek i Serny nachylali się, aby posłyszeć... nie zważał na nich.
Ponieważ wiele z tych historyj Samuelowych z rozgłosu znanych było, pytali go czasem o jedną z nich.
O Włochu, którego miodem posmarowawszy dał niedźwiedziowi na pastwę, rozpowiadał im tak spokojnie, jakby za stołem z nim siedzieli w Białym Kamieniu.
— Dał szlachcicowi w ucho! — mówił — a kto go wie, czy on sam szlachcic, więc to policzek, za który śmiercią karać trzeba, a ja mu się dałem rozprawić z niedźwiedziem, no i Włoch mojego starego tylko że nie udusił.
Niedźwiedź go podrapał, a ten za gardło ścisnąwszy, tylko że nie zadławił...
Z tąż samą obojętnością rozpowiadał o przygodzie swej z Dominikanami.
— Jeden z nich, prawda, że niewinny był — dodawał — ale łajał mnie szpetnie, a ja tego nie znoszę.
Gdy któryś z nich napomknął Trepkę, zabitego na łowach, o którego morderstwo obwiniano Samuela, nie podniósł głowy, nie przyznał się, nie odpowiedział nic. Czoło mu się pofałdowało i łzy pobiegły z oczów. Trepka przypominał mu żonę... a względem niej uznawał się winnym. Słowa już z niego dobyć nie było można.
Innych dni leżał na łóżku, odwrócony do ściany, i ani jeść, ani mówić nie chciał; czasem gdy sam na sam siedział z Mroczkiem, starał się coś dobyć z niego... dowiedzieć o rodzinie... o staraniach, bo nie wątpił, że czyniono je dla ocalenia mu życia, ale rotmistrz się składał niewiadomością zupełną.
— Ja ztąd krokiem się nie ruszam, noc i dzień, jak widzicie — dodawał Mroczek — nic nie wiem... nie słyszę nic...
— Przez litośćby też choć dzieci do mnie puścić powinni — mruczał — żebym ja jeszcze Olesia mógł uścisnąć i tę biedną Anusię pocałować. Ona się w śmierć zapłacze biedna...
A co się tam dziać musi z Włodkową — myślał dalej — i myśląc pocieszał się tem, że ona prędzej o nim zapomni.
Po tych wszystkich ulubionych istotach, w których wszędzie stali naostatku panowie bracia... przychodził Borosio, a po nim sokoły i psy, o których los się troszczył.
— Żeby przynajmniej na dobre ręce poszły — mówił — a to zmarnieją... Moje ptaki króla warte, tylko nie takiego jak nasz... ale to... Olesiowi się teraz nie zdało, zabierze pan Andrzej i pożytku z tego mieć nie będzie...
Z dumania w dumanie, jak po zarosłych ścieżkach starego ogrodu, kroczył po wspomnieniach swoich... uśmiechał się i płakał. Jeszcze niekiedy i krwi a zemsty mu się zachciewało, osobliwie gdy Wojtaszka przypominał; ale pocóż się teraz było marnie jeść pragnieniem, które ziścić się nie mogło.
— I przez niego mi ginąć przyszło! — mruczał.
Gdy dnia jednego przyszedł od kanclerza pisarz badać go o listy znalezione w szkatułce, którą ludzie ze Stogniewic wydali, Samuel powziął jakąś nadzieję nowego obrotu rzeczy i zapierać się zaczął.
— Ja o niczem nie wiem! do żadnych spisków nie należałem! — wołał. — Czyż to moją winą, że podczaszy pisał: Rex, si hoc nomine dignus. Ponieważ on jest sługą cesarskim, a nie poddanym Batorego... Mógł sobie pisać co chciał i myśleć, co mu się żywnie podobało!
Winy na mnie za to kłaść się nie godzi; nie jam pisał... na mnie dowodu żadnego nie ma!
Kanclerza bezprzestannie oblegano, rodzina, przyjaciele, domownicy, tak, że się pokazać nie mógł i w końcu zniecierpliwiony nikogo nie dopuszczał do siebie.
Natenczas pismami go zarzucać zaczęto gwałtownemi, i pokoju mu nie dawano, przez najobojętniejszych ludzi starając mu się je doręczyć.
W pismach tych dowodzono, nie bez pewnej podstawy, że uwięzienie banity starczyło i że na gardle go karząc, szedłby kanclerz dalej niż prawo chciało, bo Zborowski nie był ani infamis, ani in recenti crimine captus (na gorącym uczynku). Sejm więc powinien był o dalszym jego rozstrzygać losie.
„A nie dufasz-li — mówiono — zamkowi krakowskiemu, my tobie dla bezpieczeństwa i pewności zapiszemy się i zaręczymy, jako chcesz. A nie może-li to wszystko być, prosimy, abyś tylko zaczekał i tyle nam czasu dał, abyśmy do króla J. Mci jechali a od samego króla J. M. wyrok słyszeli“.
Wiedział bardzo dobrze Zamojski, jakiego król usposobienia był i że to wszystko już nic pomódz nie mogło, nie przypuszczał więc nikogo do posłuchania. Na mieście powtarzano, iż wyrazić się miał z powodu tego niepokoju i poruszenia umysłów.
— Fraszki to są, a ja się na fraszki nie oglądam, bo Polacy są piwem, które kisa (burzy się) z początku, a potem za wodę stoi; ja zaś mając władzę i urząd, na nie się tylko oglądać muszę.
Mówiono, że się na jednych Zamojski odgrażał, drugim starostwa obiecywał, aby milczeli, a krewnych namawiał, aby daremnie się za Samuelem nie ujmowali. Ponieważ słudzy, jako Borowski, Luzicki i inni gwałtem się na burgrabstwo parli, wciskali, przekradali, kazano ich łapać i ścigać, ztąd nowe na kanclerza krzyki i potwarze, iż na gardle chciał niewinnych karać.
Ile naówczas ucierpiał Zamojski, wyrazić trudno, a nie dziw też, że wiedząc o woli króla nieprzełamanej, rad był conajprędzej wyrok spełnić i koniec temu położyć.
Księdza biskupa krakowskiego, który z obowiązku chrześciańskiego nie mógł interwencyi swej odmówić, musiał jeszcze raz przyjąć Zamojski i wysłuchać próśb i zaklęć nadaremnych.
— Ojcze mój — odparł i wzruszony razem i zniecierpliwiony, całując ręce pasterza — nie moja w tem wola. Ja stoję pod rozkazami króla i prawa, a oboje mnie zmuszają winowajcy nie folgować. Nie przypisujcie tego mnie, co mi tak twardem jest do spełnienia, jak Zborowskiemu będzie do poddania się.
— Ale król? król? — zapytał biskup — byćże może, aby się tak chciał okazać okrutnym?
— Okrutnym nie jest — rzekł Zamojski — ale mu krwi napsuto wiele, bluzgając w oczy wyrzutami niesprawiedliwemi, a ma to przekonanie, iż dla dobra rzeczypospolitej zuchwalstwo i warcholstwo wszelkie ukrócić potrzeba. Na Zborowskich zaś ciężą tak jawne winy, iż królowi na życie godzili, że przeciwko niemu nieustając spiskowali.
Biskup ręce załamawszy, płakał cichemi łzami.
— Wiem, iż wy sprawcą nie jesteście — odezwał się — wiem, że gdybyście mogli, zażylibyście powolności, bo umysły są srodze zawzięte, burza powstanie... żal mi więc was, bo to wszystko spadnie na was i nie kogo jak Zamojskiego o tę głowę obwinią.
Kanclerz nic nie odpowiedział; był od początku na to przygotowanym.
Tymczasem wnet po biskupie, pani Spytkowa prosząc i wołając, znaczną liczbę rycerstwa zgromadziła, która koło uczyniwszy z rozgłosem wielkim, iść chciała gromadnie do hetmana. Zapowiedziano im, że nawet do zamku przypuszczeni nie będą. Spisali więc zaraz notę... i oddali ją Piotrowi Zborowskiemu, który u hetmana wielkie zachowanie miał, ale z innymi Zborowskimi nie trzymał.
Rycerstwo nim się znowu rozjeżdżać zaczęło, podniosło przeciwko hetmanowi krzyk wielki, gdyż u bram zamkowych ktoś im powiadał, że tłumne najście na Wawel, jako tumult i rebelię hetman trzymał, i gotów był kazać łapać i więzić, którzyby się zuchwale stawili.
Z obu stron rozdrażnienie dochodziło do najwyższego stopnia, a dłużej w tym ogniu i ukropie wytrwać było trudno i przeciąganie na nic się już nie przydało.
We czwartek przed św. Trójcą, dwudziestego czwartego maja wieczorem, Zamojski już ze znużenia i niepokoju padając niemal, postanowił dekret kazać spełnić.
Im się dłużej ciągnęło, tem rosły gniewy i niechęci, a można się było spodziewać, że zapaleńsze głowy rzucą się na jaki nierozważny gwałt, który krwi rozlewu daremnego przyczyną stać się może.
Samuel się tego spodziewał, i choć momentami nadzieję miewał, prędko go ona opuszczała. W początkach też widząc, że tu Urowiecki wszystkiem kieruje i nad Mroczkiem i Sernym zwierzchnictwo ma, a najprędzej wiedzieć będzie, gdy co postanowionem zostanie, prosił go ponawiając często żądanie.
— Urowiecki, jakeś poczciw, będziesz-li wiedział co i kiedy mi przeznaczone, nie omieszkaj na kilka dni wprzódy dać mi znać. W podróż tę przygotować się juści muszę, bo na duszy niemało mam... Nie dajże mi nieprzygotowanemu stawać na sąd Boży.
Urowiecki mruknął przyrzekając, ale naprawdę niewiele mógł obiecywać, bo hetman się przed nim z myślą żadną nie wywnętrzał zawczasu, tak jak i przed innymi. Zawsze w sobie zamkniętym był.
Dopiero w ten czwartek wieczorem kazawszy do siebie przywołać Urowieckiego, rzekł mu:
— Skończyć trzeba ze Zborowskim... w piątek albo-li w sobotę...
Zadumał się nieco.
— Powiem ci jutro...
Tu westchnąwszy dodał hetman:
— Jak mi ciężko to ostatnie słowo rzec, Bóg świadek, ale szlachta się burzy i oblega mnie, nie dając pokoju, a każdy posłaniec od króla przynosi zapytanie, czy już głowę dał. Nie sposób go ocalić...
Urowiecki spytał ostrożnie:
— Mogę mu to oznajmić?
— Gdyby to dla duszy jego potrzebnem było — rzekł hetman — należałoby, ale nowinek chwycił, dyssydentem się głosi, księdza nie weźmie, a ma li się darmo myślami nękać, poczekaj... Już i duszę jego uratować będzie trudno...
Na tem stanęło.
Urowiecki milczał, ale na burgrabstwo do Przyłęckiego chodząc, nosił z sobą wyrok na twarzy, i mimowolnie się zdradzał, tak że Zborowski, choć nie mówił nic, przeczucie już miał zbliżającego się terminu.
Dopiero w piątek, godzina była na noc, wszedł o porze, w której nie zwykł był do Samuela przychodzić Urowiecki, a skoro w progu stanął, zerwał się w komorze go czując Zborowski... Szedł ku niemu ze spuszczoną głową Urowiecki, milczeniem mówiąc więcej, niżby mógł usty.
Stanął z jakąś uroczystością przed więźniem.
— Samuelu Zborowski — rzekł poważnie — wiedzieć masz o tem, że gardło dasz... Wola jest króla JMci i naszego miłościwego pana JMości pana kanclerza, jutro conajraniej...
Mroczek i Serny stali opodal, którzy do tej godziny, choć się może domyślali czego, nie wiedzieli nic na pewno.
Zborowski się poruszył gwałtownie i niespokojnie bardzo, nie mogąc utrzymać przy tej obojętności, jaką dotąd okazywać się starał. Stał się bladym bardzo, głos mu drżał.
— Urowiecki nieboże — zawołał z wyrzutem gorzkim — miałeś mi to na kilka dni przed terminem oznajmić i przyrzekłeś, a słowa nie strzymałeś. O sumienie mi moje szło, o duszę, bom nie gotów, aby przed majestatem Bożym stanąć, a chciałem w siebie wnijść i przejednać gniew Pański.
Urowiecki mało co odpowiedział na uniewinnienie.
— Sługą jestem pana kanclerza — rzekł — ten mi teraz dopiero oznajmił i odnieść wam kazał... Nie mogłem inaczej.
Zborowski, który z łóżka się był podniósł, opadł na nie i twarz zakrył dłońmi, a pozostał tak chwilę niemałą.
Za bujnego żywota mało o Bogu pamiętał, a ówczesne dyssydentów i reformatorów naśmiewania się ze wszelkich katolickich obrzędów, zwyczajów i prawideł życia, wciągnęły go też na tę drogę, iż kościoła nie znał, a modlić się zapomniał. Ale z dzieciństwa mu coś pozostało na dnie duszy, co się teraz odezwało żywo.
Uczuł się jakby z domu rodzicielskiego wygnanym sierotą, która nie wie, gdzie się schronić ma. Katolicki kościół nie mógł go już przyjąć, a od nowych przyjaciół i predykantów niewiele się mógł spodziewać pociechy.
Straszliwa trwoga jakaś go ogarnęła, nie ziemskiego niebezpieczeństwa, ale zagrobowego losu, jaki go miał spotkać.
Wszystkie owe szyderstwa i lekceważenia dawniejsze wydawały mu się występnemi, a wiara pierwsza jasno świeciła... ale między nią a nim była przepaść, którą życie wykopało. Spojrzał w nią i strwożył się mocno.
Wszyscy przytomni milczeli, bo nikt go nie śmiał pocieszać, aniby wiedział jak. Zborowski zwrócił się żebrzącym niemal głosem do Mroczka.
— A! mój miły Mroczku... prze-Bóg, proszę cię, dla miłości Jego, nie opuszczaj ty mnie, nie odchodź odemnie, nie śpij tę noc... Mam na sumieniu grzechów tyle, że je rozpamiętywać muszę, a sam będąc... nie potrafię...
I dodał tęskno:
— Pewna to rzecz, żem na potępienie zasłużył, jeśli miłosierdzie Pańskie w pomoc nie przyjdzie, ale znajdę-li je u Niego?
Mroczek litością zdjęty odparł.
— Panie Samuelu, a toć wiecie, że o miłosierdziu Bożem nigdy rozpaczać nie należy. Za to jedno Bóg karać może i potępić, gdy się o Jego łasce powątpiewa.
Nic słychać potem nie było, tylko ciężki oddech Zborowskiego, który nie wiedząc o tem sam, pot z czoła spływającego ocierał. Nie patrzał już ani na Urowieckiego, ani na Mroczka, oczy mając wlepione gdzieś, a nie widząc nic.
— Bóg mnie od rozpaczy uchowa, a ulituje się — począł cicho. — Jednak miano ze mną tak postąpić, należało chrześciański obyczaj zachować, a dać mi czas do skruchy. Śmierci się ja nie boję, bo wiem, że to dług przyrodzony jest, ale o duszę troskać się muszę.
Znowu nastało milczenie.
W izbie tej, w której Zborowski siedział wówczas, zwłaszcza że to było pod noc, sprzęt wszelki stał jako pozostał po dniu, bez ładu i porządku. Na stołkach leżały odzieże i pozapominane miski, na stole też napoje porozlewane, kubki powywracane, chleba szczątki, papierów kawalce. Obejrzał się dokoła Urowiecki i rzekł do Mroczka:
— Proszę cię, niechaj tu będzie porządniej, bo pan nasz przyjdzie.
Samuelowi twarz pobladła.
Mroczek zaś powstawszy, zaczął zaraz zmiatać, sprzątać, układać, co mu się nie zdało w kąt rzucać, stołki ustawiać, a jedno siedzenie naprzeciwko łoża pana Samuela przygotował, można się było domyśleć dla kogo.
Milcząco na te przygotowania patrzał Zborowski, ale oczy jego każdy ruch Mroczka śledziły, a usta mu się ściągały i twarz, która przed chwilą chrześciańską pokorę wyrażała, ziemskie uczucie niechęci i gniewu coraz dobitniej zaczęła zdradzać... odezwała się duma i żal, i niepokój...
Przychodziło mu więc oko w oko się rozprawić z tym nieprzyjacielem, który tak długo niewidomy go ścigał; teraz zwyciężcą, mogącym się naigrawać i tryumfować...
Było to nowe męczeństwo, którego się nie spodziewał. Tchnął ciężko, a nie strzymał ust.
Obrócił się do Mroczka.
— Widzę, że wszystkiego mu mało; chce mnie smażyć jeszcze, niżeli umorzy.
Ale na to ratunku innego nie ma, jak się poddać woli Bożej, która mnie w moc jego dała. Nie mam co innego do czynienia, tylko cierpieć, a Pana Boga o cierpliwość prosić, bom jej nigdy nie miał.
Widocznem było, że się straszliwie męczył; pot lał mu się z czoła, który gwałtownie ocierał, a wnet znowu występował; na miejscu usiedzieć nie mogąc, poruszał się niespokojnie, wzdychał, ale już trwoga Zamojskiego ustąpiła, a dawna o duszę wracała.
Z ust mu się wyrywało wzywanie Boga o pomoc. Mroczek milcząc, dokończywszy uprzątanie, siadł opodal trochę, ale go z oka nie spuszczał, bo litość nad nim miał. Najtwardsze serceby się było poruszyło, bo naprzód jęczeć zaczął, stękać, a w końcu ryknął płaczem wielkim.
Trwało to dobrze długo, nim znowu oczy jego padły na to stojące naprzeciw łoża krzesło, dla kanclerza przeznaczone, i myśl się zwróciła ku niemu.
Odezwał się do Mroczka.
— Mroczku mój! powiedz mi, ja głowę tracę zaprawdę. Kanclerz ma tu przyjść, w jego ręku jestem... Jak ja z nim być mam, co czynić? jak mi radzisz?
— Nie potrafię radzić — odparł rotmistrz — Bóg widzi.
— Zlituj się, wy go wszyscy lepiej znacie — rzekł Samuel — ani wiem, ani rozumiem co pocznę. Nuż go obrażę! nie chciałbym, a upokorzyć się i spodlić nie mogę... Co tu czynić?
Mroczek milczał, tedy gwałtownie znowu spytał:
— Mroczku mój, odezwij się choć słowo, jak ci się zda?
— Nie wiem — zamruczał rotmistrz.
Nie dosyć na tem; Zborowski, choć go tak odprawił, nalegał.
— Mroczku, co ja z nim mówić mam...
I powtórzył to razy kilka, aż Mroczek się odsuwając nieco na stronę, rzekł:
— Już rady wszelkie skończyły się; nic nie wiem, zaprawdę, nie wiem nic.
Wtem u drzwi stąpanie słyszeć się dało; Zborowski trwożnie się poruszywszy, podniósł głowę, snać już kanclerza się spodziewał, ale otworzyły się one i wszedł Myśliborski, pół-hak trzymając w ręku.
— Panie Zborowski — rzekł — gotujcie się, JMość pan nasz miłościwy idzie.
— A cóż ja mam czynić? — zapytał Zborowski.
Myśliborski, pokorny sługa, nie znalazł nic innego, tylko:
— Co? do nóg mu upaść się godzi...
Za drzwiami już gwałtowne stąpanie, szepty i żelaztwa szczęk dał się słyszeć; otworzono je naoścież i w nich ukazał się Zamojski, odziany jak był dnia powszedniego, z kołpaczkiem na głowie z czaplem piórkiem, które wówczas, za królem idąc, noszono. Szablę miał u boku.
Twarz hetmana spokój wyrażała, a majestatem sędziowskim się przyoblekła, ale uczucie ludzkie przecie, choć mało dostrzeżone, w niej drgało.
Tuż za kanclerzem, więcej dla oznaki dostojeństwa, niż z potrzeby, cisnęło się siła ludzi, wszyscy z pół-hakami, jakby na nieprzyjaciela. Izba ich prawie stała się pełną.
Samuel z łoża wstał i parę kroków uczynił ku hetmanowi, tak że tuż naprzeciw niego stanął.
— Proszę miłości waszej — rzekł głosem trochę drżącym — bądźcie na mnie łaskawsi...
Zamojski rękę wyciągnął, jakby mu nie chciał się dać zbliżyć i zamruczał tylko.
— Nic mi potem... nie czas...
Stanął więc znowu Zborowski podle swojego łoża i czekał.
Upłynęła chwila; kanclerz krzesło dla siebie przygotowane zobaczywszy, usiadł na niem. Z za sukni widać było papiery, które przyniósł ze sobą i dobył je, na stół rzucając przed Zborowskim.
— Masz, oto są listy królewskie! czytaj je sobie; masz dać gardło.
Zborowski na listy ani spojrzał, i po krótkim namyśle rzekł.
— Czytać ich nie potrzebuję, czyńcie ze mną co chcecie, wszak macie mnie w ręku...
Znowu chwila milczenia nastąpiła. Zamojski oczy spuścił i dumał, czoło mu się fałdowało.
— Mów — odezwał się powoli — o co cię będę pytał, to najpierwsza. Idziesz przed majestat Boży, już się nie masz na co oglądać na tym świecie. Gdybyś zataił to, co może szkodliwem być dla króla i rzeczypospolitej, na sumienie to swe weźmiesz, na duszy twej zostanie. Teraz ci już niecnota, braciszek twój Krzychnik, nie pomoże.
Samuel zmilczał, choć chciało mu się stanąć w obronie brata, a no nie pora była. Trwało z obu stron milczenie.
— O cóż wasza miłość pytać mnie raczysz? — odezwał się Zborowski.
Kanclerz podniósł oczy.
— Jaki to do ciebie list Krzychnik pisał? co on sobie o królu myśli? hę? O onym trojcaku też mi powiedz... przepłonię ja mu trójcę i samemu jemu się dostanie...
Przystoi to senatorowi cyframi pisać do brata? Albo to nie jest podejrzane, zdradzieckie, nieprzyjacielskie pisanie? Toć każdy rozumie, że gdy się co taić chce, tam już dobrego być nie może.
Ja to sobie z nim do sprawy na sejm zachowam.
Stoi w tymże liście: Rex, si hoc nomine dignus! a to nie cyframi, ale prostem pismem ku świadomości wszystkich.
Dalej: „Niżowcy się przydadzą“, i to niemałe ma znaczenie, boś ty do nich jeździł, a podczaszy twój i marszałek listami ich obsyłali, a jednaliście ich sobie. Potem te wasze zjazdy, narady, coście się od oczu ludzkich z dala, w waszem gniazdku niecnotliwem zbierali i potajemnie radzili? Cóż ty na to?
Słuchał p. Samuel, rozważając co powiedzieć miał, bo tu już nikogo mu bronić nie potrzeba było, krom siebie samego.
— Mamże ja za to odpowiadać — rzekł — co kto do mnie pisał? Jamci tego nie dyktował, anim rozumiał często, co znaczyły cyfry i słowa.. nie odpisywałem mu... nikt tego nie dokaże.
Niżowce się sami do mnie napierali i jeździli wielekroć, a ja do nich raz tylko i to przeto, żem ich na usługi króla i rzeczypospolitej ująć chciał. Nie czyniłem z tego tajemnicy. W tem winy żadnej upatrzeć się nie godzi. Służyłem panu, a nie komu innemu, a siła takich jest, których wymieniać nie chcę, co cudzym bogom sługiwali, a przecież ich potem nagradzano i opatrowano...
Jam nikomu nie służył.
Teraz też kiedy na Tekinię szli Niżowce, słali do mnie, powiadając, że to była przysługa królowi JMci, ale gdym usłyszał, że to było nie w myśl królewską, nie przyłożyłem się do tego najmniejszą rzeczą, a żadna rzecz mnie od tego nie odwiodła silniej, jak właśnie ów list pana Krzysztofa.
Wreszcie co się tyczy naszych zjazdów i narad, tak w izbach i komorach naszych, jako pod czas i na trawie w lesie, z czego mi grzech czynicie, Bóg to wie, iż my trzej bracia młodsi radziliśmy się tam z okazyi wesela w. miłości.
Spodziewaliśmy się przy okazyi tej przyjść do łaski J. Kr. Mości, zwłaszcza żeśmy mieli obietnice miłości waszej i nietylko słowne, ale na piśmie.
Omyliłaby zaś nadzieja łaski, radziliśmy się wyprzedać z Polski, a innego, łaskawszego pana szukać sobie, wreście krzywd naszych się pomścić, ale godziwie i przystojnie, choćby i na miłości waszej, gdyby się okazało, że przyczyną byliście niełaski.
O królu tam ani mowy, ani wzmianki nie było najmniejszej; w myśli nam nie postało przeciw niemu knować. Wreście się na tych radach nie postanowiło nic, bośmy czekali na pana gnieźnieńskiego.
Ja potem do Złoczowa jechałem i nie powracałem już do nich, bracia zaś z pogrzebu wojewodziny krakowskiej pojechali do Krakowa. Do mnie zaś pisali uspakajając, że i u króla i wszędzie dobrze będzie, że się nie ma czego obawiać.
Co się tknie pana marszałka, brata mego, na którego wasza miłość też masz podejrzenie, jakoby co złego zamyślał, ten nikomu nic nie winien, o podejściu nieprzyjaciela nigdy nie myślał; poznacie to miłość wasza później, że prawdę mówię. Czysty jest.
Gdy to mówił Samuel, Zamojski pod czas się uśmiechał, ramiony zżymał, ręką po kolanach uderzał, dając znaki różne niecierpliwości i nieufności; przerywał kilka razy, potem zawołał głośno:
— Wszystko to marne jest i stracone, bo choć pytam was, wiem ci lepiej i mam w ręku dowody i ludzi żywych, co świadczą. Źle czynicie, że mi taić chcecie, bo się to na nic nie zda, a Krzychnikowi nie posłuży, ani marszałka oczyścicie, bo ten, gdyby inaczej myślał, z nimby nie obcował.
Przystałoby wam w tej godzinie, sprosności się tych wyrzekłszy, ze skruchą wyznać, co się przeciwko królowi zgrzeszyło. Waszego Krzychnika nic już nie uratuje, bo jawny zdrajca jest, a marszałek, choć się listy nie wydał, toż samo myśli, co ten pisze, a co wy czynić chcieliście.
Przecież nie tajno nam, żeście się z Ciołkiem zmawiali do króla strzelać, żeście się niejeden raz chwalili do wróbli trafnemi strzałami, i o lesie i o gospodach myśleli, gdzieby lepiej zasiąść było, a łatwiej potem uciekać, gdyby rusznica chybiła...
Mówiąc to kanclerz coraz goręcej głos podnosił i krew mu do twarzy napływała. Samuel też słuchać nie mógł bez niecierpliwości, której dawał oznaki, aż wreście dłużej wytrzymać nie umiejąc, zawołał:
— Przebóg żywy! dajże mi miłość wasza pokój! A toż macie mnie już w rękach waszych, czyńcie co chcecie, więcej ze mnie nie wysmażycie. Krótki czas żywota mojego, pilniej mi z Panem Bogiem sprawę mieć, niż z wami. Z ciałem już uczynicie, co zechcecie, a no duszy mej nie zabijajcie. Proszę cię o ministra.
Kanclerz głową poruszył.
— Tego na zamku noga nie postanie, bo ja go za sługę Bożego nie mam.
Samuel ramionami tylko rzucił.
— Więc wżdy o kapłana jakiego chcecie, z którymbym na końcu tego żywota mojego o Bogu mógł mówić, a o duszy mej.
Oba byli poruszeni mocno, bo Samuelowe słowa, wyrzeczone z odwagą i mocą wielką, na kanclerza podziałały. Otarł pot z czoła... i nie żegnając, ani mówiąc nic, ku drzwiom się skierował.
Zamknęły się drzwi, nastąpiło milczenie. Samuel na łoże padł wysilony i znękany. Zdawało się skończone wszystko, ale na tem nie było jeszcze końca.
Znowu tedy otwarły się drzwi i wszedł z papierami w ręku pisarek, który tu już niejeden raz bywał, ciągnąć inkwizycye z Samuela. Zwał się Bech, a był podręczny Heidensteina i mieli go tam za zręcznego, bo się chwalić umiał, ale krom chytrości, rozumu wiele nie miał.
Ten przystąpił do Zborowskiego.
— Masz-li cokolwiek cnoty i poczciwości, Zborosiu — rzekł opierając się na stole podle niego — powiedz mi, o co pytać cię będę.
Wtem otworzył pismo, które Samuel mógł poznać, iż było listem Krzychnika, który Wojtaszek wykradł zdrajca i oddał Cobarowi.
Począwszy je czytać Bech, coraz sobie głupim śmiechem przerywał, patrzał w oczy Zborowskiemu i wołał: — A co? a co?
Ale Samuel nie odpowiadał wcale, dał mu list przeczytać cały i rzekł.
— Nic na to nie mam do powiedzenia, co w liście stoi. Mniemajcie już sobie i trzymajcie jako chcecie.
Czekał jeszcze Bech, czy nie wymoże cokolwiek, zagadnął z listu o jedno i drugie, co znaczyć miało, bo osób, o których była mowa, nie mogli dojść, ale Zborowski nie dał z siebie dobyć słowa.
— Raz mnie już w pokoju zostawcie — zawołał. — Kiedyż tym inkwizycyom koniec będzie. Mieliście na nie kilkanaście dni, a teraz mi ostatnie godziny odjąć chcecie. Toć okrucieństwo nadaremne, a ja czasu do stracenia nie mam.
Widząc Bech, że nic nie dokaże, zwinął papier ze złością wielką i zawołał.
— Nie dla tego listu cię tracą, to sprawa pana Krzychnika, który na sejmie odpowiadać będzie... jeżeli go też ułapim, a nie, to i zaocznie sądzić go dadzą. Nie dla listu was tracą, te rzeczy tu nie należą, ale z urzędu starościńskiego kanclerz nad wami moc ma. Przeto nasz JMPan miłościwy, na nic się nie oglądając, jedno na świątobliwe sumienie swoje, skazuje cię na śmierć ściętą, jutro conajraniej, bo jesteś banit, a śmiałeś mieszkać w Koronie.
Na ten wyrok tak ogłoszony sumaryjnie, Samuel już słowa nie rzekł, aby rozmowy nie przedłużać i czasu nie marnować. Bech czekał, kręcił się, szedł ku drzwiom powoli, na Mroczka poglądał, na ostatek do drzwi przyszedłszy, otworzył je, rzucił niemi i wyszedł.
Zostali z Mroczkiem sami, bo Serny się był oddalił, i jakiś czas trwało milczenie. Zborowski musiał spocząć, bo indagacye te gwałtowne z takim nań padły impetem, że je wydychać musiał, choć po głowie myśli mu się wiły, na które już czasu stać nie miało, aby je wszystkie rozplątać mógł i do ładu przyprowadzić.
Widział Mroczek jak się kilkakroć w piersi oderzył[1] mocno i płakał, ale wstydząc się tych łez skruchy, ocierał je śpiesznie, a oczyma szukał Mroczka, czy on to widział, lub nie. Rotmistrz zaś listość[2] mając udawał że nie widzi.
Nie mówili do siebie.
Nadszedł Serny, wąsy jeszcze ocierając po piwie i podle Mroczka usiadł szepcąc mu coś na ucho. Czekali co dalej pocznie, azali nie zechce spocząć, ale ku temu się nie miało. Niespokojnie na stole wszystko przewracać począł, jakby szukał czegoś... Dobył ową chustę od hana tatarskiego i położył ją tuż przy sobie.