Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Banita |
Podtytuł | (Czasy Batorego) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Chociaż z zamku języka dostać było trudno, bo tam się nie mógł nikt przecisnąć, a straż była bardzo pilna, wiedziano jednak na mieście, że Samuel Zborowski miał za nieodstępnych towarzyszów i stróżów, dwóch najwierniejszych sług hetmana: rotmistrza Mroczka, który go pojmał, i Sernego, który w Piekarach do dworu strzelał dla uczynienia popłochu. Siedzieli oni z nim razem na burgrabstwie zamkowem u Przyłęckiego, a Samuela rzadko z bocznej komory, w której był zamknięty, wypuszczano nawet do średniej izby, przestronniejszej nieco.
Dokoła burgrabstwa, ponieważ się wszystkiego obawiać mógł Zamojski, nawet gwałtownego jakiegoś najścia na zamek, nie mniej nad kilkuset liczono szarpaczów z rusznicami i ręczną bronią.
Mroczek i Serny, żołnierze, ludzie mężni, nie gorsi od drugich, ale małego i biednego stanu, jak wszyscy im podobni, nie mogli się temu oprzeć, aby poniżonego, możnego pana, którego w rękach mieli, z którym się im jak chcieli wolno było obchodzić, nie upokarzali i nie znęcali się nad nim. Rzadka to rzecz, aby mały człowiek poszanował w upadku niegdyś potężniejszego od siebie. Jest coś niepoczciwego w naturze ludzkiej, że taki biedny człek niemal się czuje zwyciężcą, gdy los mu da w ręce takiego, który nad nim górował.
Mroczek też i Serny obchodzili się z tym potomkiem senatorów i wojewodów, z tym Zborowskim, którego rodzina liczyła się do najstarszych i najpotężniejszych niegdyś w rzeczypospolitej, jak z pospolitym jakimś włóczęgą lub zbrodniarzem.
Każde ich słowo było urągowiskiem... Dawali mu czuć swą siłę z tą butą gminu, z tem grubiaństwem żołnierskiem, które dumnego i gwałtownego Samuela musiało do rozpaczy przyprowadzać.
Ale wprędce Zborowski pojął, że dając im poznać obrazę i cierpienie, uczyniłby rozkosz... Męczyć go właśnie chcieli, on stał się zimnym i obojętnym naumyślnie. Kosztowało go to, lecz winien był godności własnej, aby nie czuć razów, jakie mu zadawano.
Znosił je z obojętnością kamienną, gdy dwaj rotmistrze umyślnie przy nim rozpoczynali rozmowy, które go mogły drażnić, patrzał gdzieindziej i zdawał się głuchy.
Nie rozbrajało to gburów. Oprócz groźby końca, który Samuel przewidywać musiał, wiedząc co go czeka, a nie spodziewając się litości, tymczasem prawdziwe ponosił męczeństwo.
Gdzie naówczas myśli jego błądziły... co doświadczał? tego nawet ci oprawcy odgadnąćby nie potrafili. Siadywał na łożu licho wysłanem całemi godzinami, sparty na ręku i zadumany. Wyzywany umyślnie do rozmowy, bo Mroczek rad był coś z niego wyciągnąć, aby zanieść hetmanowi, Zborowski albo dumnie i krótko, lub wcale nie odpowiadał. Pana w nim czuć musieli, choć zszedł na najnędzniejszego z więźniów.
Rzadko o co poprosił. Nawykły w potrzebie żyć kawałkiem suchego chleba i wodą, nie dopominał się niczego.
Z rozmów ich dowiadywał się czasem rzeczy, które go obchodziły — zawsze najgorszych i najprzykrzejszych — ale nie dawał znaku, aby je wielce ważył. Pytać nie chciał, bo wiedział, że alboby go zbyto szyderstwem lub odpowiedziano pogróżką. Widzieć się nie mógł z nikim. Co się działo z Olesiem, co z Anusią? Wiedział o przywiązaniu córki do siebie, znał jej nieunoszoną gwałtowność, był pewnym, że się narażała dla niego, ale co ona biedna poradzić mogła?
Marszałek miał się dziećmi zaopiekować, o tem nie wątpił Samuel, ale nim? tego nie był pewnym! Wreszcie on może krok jakiby uczynił, ale Krzychnik? ten musiał ujść, domyślał się słusznie; ten aniby chciał, ani zresztą potrafił nic zrobić.
Kto wie jeszcze, co z nim być miało, jeśli nie zbiegł pod opiekę cesarza?
Dzień i noc myśli, z przeszłości wysnute, wiły mu się po głowie.
Tak więc kończyło się to bujne, rozhukane życie, pełne blasków i ciemności... legł w walce z kanclerzem... Wszystkie krwawe czyny, wszystkie gwałty, jakie popełnił, co tylko sobie miał do wyrzucenia, stawało przed nim... Jak widma przychodzili doń Wapowski, Trepka... cały szereg trupów, a za nimi cała ciżba sierót i wdów. Słyszał powtarzające się krzyki dawno zapomniane... ostatni jęk przebitego oszczepem na polowaniu Trepki, płacz Wapowskiej, śpiew zdrajcy Wojtaszka, nawoływanie i świst Borowskiego na sokoły!
Nic, nic już powrócić nie miało... Miecz katowski czuł na szyi, zimne dotknięcie jego, a potem?
Ze starej wiary ojców pozostały w nim ledwie szczątki... do kościoła nie należał... zaciągnął się do nowych szeregów... a teraz nie wiedział ani jak, ani do kogo się modlić? Po za tem życiem, u którego stał skraju, była jakaś przepaść ciemna, i nic w niej dojrzeć nie mógł. Próżnia, mroki, milczenie, nicość...
Odwracał się od tego obrazu. Wracały ziemskie przypomnienia, troska o los dzieci... a ta biedna Włodkowa, której dom zakrwawiono?
Czasem przychodziła na myśl potęga domów, z któremi Zborowscy byli połączeni. Przecież szlachta i panowie, nawet pod panowaniem Wilczych zębów coś znaczyli; przecież Samuel, banita nie przestał być Zborowskim? Wszystkie ziemie powstać były powinny... cała szlachta upomnieć się o niego, zastawić się, nie dopuścić!
— Nie — myślał czasem — on się nie waży podnieść miecza na mnie; wie, że światby oburzył na siebie. Znają nas na dworze cesarskim... imię nasze głośne, mamy komu przekazać zemstę! Nie, nie! Nie waży się... Puścić musi.
Niekiedy marzyło mu się znowu, iż jego przyjaciele gwałtem go odbić mogli i byli powinni.
Na zamku nie trzymano przecież tak wielkiej załogi, dosyć było śmiałków gromadki, napadu niespodzianego... Miał dawniej przyjaciół tylu, a teraz jego sprawa była razem całej szlachty sprawą? Na króla cała rzeczpospolita narzekała, Zamojski dokuczył, to mogła być ostatnia kropla puharu przepełnionego.
Trzymali go długo, dzień za dniem uchodził, mogli go stracić zaraz po ujęciu, więc to znak, iż może sprawę Zborowskich na sejm podać miano. Naówczas był pewien ocalenia!
Tem się pocieszał; ale niejeden on zwłokę za znak wahania się pomyślny dla Samuela być sądził. Tego zdania było wielu innych. Rozumowano, że banita mógł być natychmiast po uchwyceniu karany śmiercią, jeżeli tego nie spełniono, snać łaskawszym chciał być kanclerz, bo się obawiał.
Lecz wszystkie te wnioski były fałszywe. Śmierć została postanowiona, ale Zamojski sam wahał się jeszcze. Radby był przebaczył i folgował... chciał się jeszcze do króla odwołać...
Pisać? nie starczyło — jechać? nie mógł, bo i sądy i rządy na nim tu spoczywały — cóż uczynić miał? Najrozumniejszy z jego domowników, sekretarz Heidenstein, wyprawiony został potajemnie; kazano mu co najśpieszniej powracać. Heidenstein kanclerza myśli znał najlepiej, był doń przywiązany, rozumiał go, a teraz... odczuwał i przeczuwał wszystko, co za sobą sprawa Zborowskich ciągnęła. Wartoż było nią nowe sobie trudności tworzyć na przyszłość, gdy i tak liczba ich przechodziła miarę.
Heidenstein miał w Grodnie, lub gdziekolwiekby króla mógł pochwycić, skłonić do łagodności, prosić o powolność, żądać o ułaskawienie. Niewiele się spodziewał po tym kroku Zamojski, ale dla uspokojenia sumienia uczynić czuł się obowiązanym. Heidenstein dniem i nocą pobiegł ku Litwie.
W Grodnie na starym zamku, w izbie, którejby lada rada miejska nie chciała na posiedzenia, na ławie ledwie pokrytej, otoczonego psami, wśród licznego swego węgierskiego dworu zastał Heidenstein pana, z chmurnem czołem.
Witał go już tak, że się nic dobrego spodziewać nie było można.
— A co? — zapytał król po łacinie — dał głowę?
— Kto? — zapytał posłaniec zmięszany.
— Zdrajca, co czyhał na moje życie — odparł król — Zborowski.
Zawahał się nieco Heidenstein.
— N. Panie — rzekł po namyśle — właśnie ja przybywam do was w tej sprawie!
— Ale ona jest skończona! Kanclerz wie wolę moją — odparł król — tu już do omówienia nic niema. Ja nie zmienię postanowienia.
— Kanclerz kazał mi jednak przedstawić jeszcze ustnie W. Kr. Mości — rzekł poseł.
— Co? że się obawia Zborowskich? wrzawy? krzyku? pomawiania o okrucieństwo! Wszystko to są marne wymówki; ten człowiek musi głową nałożyć... dowody zdrady są jawne.
Heidenstein skłonił głowę.
— Kanclerz mi polecił — odezwał się spokojnie — przedstawić W. Kr. Mości, że tu nie idzie o Samuela Zborowskiego; malkontenci, których partya cesarska płaci, radzi będą skorzystać z wypadku, wyzyskają, kanclerza i W. Kr. Mość uczynią tyranami, podburzą kraj, sejm przyszły uczynią nadzwyczaj niespokojnym, słowem, łaskawość tu byłaby rachubą... kanclerz za nią przemawia.
Batory, który siedział z bardzo pochmurnem obliczem, namarszczył się bardziej jeszcze, warga mu dolna zaczynała drżeć, co było znakiem gniewu i niecierpliwości.
— Zamojski żąda odemnie rzeczy niemożliwych — zawołał[1] — Ja com raz powiedział, nie zmieniam. Słowo królewskie powinno być jedno: tak, lub nie. Raz wyrzeczone, jak fatum zostaje nieubłaganem. Ten człowiek powinien zginąć. Prawo tego chce. Ja i kanclerz jesteśmy stróżami prawa.
Na chwilę król mówić poprzestał, umoczył usta w kubku jakiegoś napoju, który stał przed nim.
— Czytałeś ich listy? — począł zwracając się do Heidensteina. — Znasz ich sprawę. Oni mnie struć, hetmana zabić chcieli, zasadzali się na mnie z Ciołkiem w Krakowie, szukali trucizny. Zobacz, jakiem imieniem mnie zowią. Dla nich ja nawet królem nie jestem!
Nie! nie! to wszystko przebaczyć, byłoby niedarowaną słabością. Niepodobieństwem jest. Nie mogę! nie chcę. Ukarać śmiercią! ukarać. Prawo karze banitę śmiercią, nie my. To buntownik. Jeździł na Niż kozaków przeciwko mnie ściągać, buntował Wołoszę... brat na dworze cesarza. Otaczają mnie szpiegami. Kto wie, czy w tej chwili, przekupiony sługa nie gotuje dla mnie trucizny, a ty chcesz, ażebym ja im przebaczył. Nigdy!
Poruszony, król zaczął się przechadzać żywo, a oddech jego ciężki słychać było tylko.
Heidenstein stał smutny.
— Wszystko to prawda, N. Panie — odezwał się — ale każda rzecz ma dwie strony. Kto wie, czy wspaniałomyślne przebaczenie winy, a przynajmniej złagodzenie kary, nie byłoby na dobie. Można go w wieży osadzić do sejmu, a sejm...
— Sejm, jeśli będzie sądził, to Krzysztofa, a nie jego — przerwał król — ten osądzony jest. Ściąć go, tego zbójcę, nic więcej, inaczej u was w tej Polsce nigdy nie będzie karności, ładu i siły. Imponuje wam imię sławne, ród... ale prawo zna tylko człowieka i winowajcę.
Coraz pospieszniej ciągnął król dalej.
— Niech mówią co chcą na mnie, żem wilk krwi chciwy i okrutny, żem tyran (ruszył ramionami), że nie mam litości... ale niech się boją i słuchają. Inaczejby mi nie pozostało nic, tylko zrzucić tę koronę precz, a samemu powracać do Siedmiogrodu.
— Lecz, miłościwy królu — rzekł Heidenstein — czyż taka jest waga tego człowieka i wypadku, aby na nim koniecznie przykład dawać? Hetman się wzdryga szczególniej dlatego, iż musiał go sam pochwycić; wszystko więc spadnie na jego, na osobistą niechęć i zemstę.
— I Zamojski, on, boi się gawiedzi, która będzie nań ciskała kamieniami i błotem? — zawołał król. — On gardzić nią powinien, jak ja.
Nie! Heidenstein — dodał Batory zwracając się bliżej ku niemu — napróżno nie usiłuj mnie przekonać. Wiem, że argumentów znajdziesz siłę na clementią, ale to cnota, której ja tu praktykować nie mogę. Żelaznej ręki potrzeba.
Heidensteinowi trudno się odezwać nawet było. Zaledwie usta otwierał, król mu przerywał.
— Ściąć go, dać go ściąć — powtórzył — a co prędzej, to lepiej. Zamojski niepotrzebnie przeciągnął, niepotrzebnie mnie pytał. Tymczaem[2] umysły się niepokoją, wzmaga się w kraju niechęć; wyobrażają sobie może, iż coś uczynić potrafią... to ich uzuchwala... a pofolgujemy ten raz, wszystko przepadło. Nie my tu panami, tylko oni.
Westchnął poseł.
— Nie dosyć na tem — dodał król — ja podczaszemu Krzysztofowi nie daruję. On stanie przed sądem sejmowym. Mam listy, jest królobójca, a jeśli nie spełnił zamiaru, nie zbywało mu na chęci.
I z goryczą, z gniewem powtórzył Batory:
— Ha... Rex, si hoc nomine dignus! Byłbym w istocie niegodnym imienia króla, gdybym na krok im ustąpił. Krzysztof da głowę!
— Niema go w kraju, N. Panie — odezwał się poseł — jest na Morawie w państwie cesarza i mieni się jego poddanym.
— Ale był moim — przerwał król — i odpowie za to, co tu popełnił. Nie będziemy go mieli, skażemy na banicyę jak brata, a ukaże się li w krajach naszych, spotka go los Samuelowy.
Przeciwko Janowi nie mam nic — dodał — oni jego oszukiwali, on o niczem nie wiedział, ale marszałek należał do trójcy, i jeśli ujdzie, niech się ma na baczności. Uchwycę-li go na uczynku, nie daruję, jak tamtym dwom.
— Niestety — odezwał się Zamojskiego posłaniec — wszyscy oni trzej należą do rodziny, połączonej z wielu domami znacznemi w Koronie i na Litwie, zjedna to nam nieprzyjaciół.
— Jawnych! — odparł Batory — tem lepiej, dotąd nimi byli skrycie. Owszem niech powstaną, stawię im czoło. Kanclerz stając u mego boku wiedział co go czekało, i że u mnie przebaczenia nie ma. Ani tchórzem, ani słabym nie chcę być, tak! wolę być okrutnym... a nawet w tym razie nie mam litości! nie mam... budzilibyście ją napróżno, gniew tylko się wzmoże.
Po krótkiem milczeniu, zafrasowany Heidenstein rzekł cicho.
— Wrócę więc z niczem?
— Z rozkazem, aby Zamojski nie zwlekał — odparł Batory. — Kocha on ten swój kraj, niechże się nie waha wypiec zjadliwej rany... inaczej on nigdy zdrowym nie będzie i zginie rozerwany i bezsilny.
To mówiąc drżał król z gniewu, który go do szpiku kości przejmował. Chciał Heidensteinowi wskazać, aby zaprzestał nalegań w sprawie Zborowskich i nagle zwrócił rozmowę i pytanie na wojskowe zaciągi. Wspomniał o poselstwie tatarskiem z pogardą, zapytał o nowiny z Rzymu.
Na wszystko to nikt lepiej nie mógł odpowiedzieć nad Heidensteina, który wszystkie papiery kanclerskie miał w ręku i listy czytał, bo na nie w imieniu Zamojskiego odpowiadał. Czasem tylko dawny uczeń padewskiej almae matris łacinę jego nieznacznie poprawił.
Naostatek król zapytał, czy długo zabawić tu myśli?
— Miłościwy panie, jak najkrócej pozostanę, a z próżnemi rękami choć lekko napozór mi powracać będzie, niestety! nie zaspokoję kanclerza.
— Nie mogę uledz! — odparł Batory. — Ci ludzie nie warci są litości. Sam kanclerz pisał wczora, że Samuel do niezmiernej liczby zabójstw i zbrodni się przyznaje. Zasłużył na śmierć... nie ma dla niego litości.
— Kanclerz się jej domaga dla siebie! — rzekł Heidenstein.
— Żal mi, że nie upadlając się, nie mogę go zaspokoić — przerwał Batory, suknię na sobie targając niecierpliwie. — Jestem królem, jestem sędzią, wyobrażam sprawiedliwość na ziemi, a nie miłosierdzie. Powiedz mu, niech go da ściąć, nie chce–li mnie obrazić i rozgniewać. Jest tego potrzeba, konieczność. Niech zginie! Mówiłem i powtarzam to, tylko zdechły pies nie kąsa! Niech zdycha!
Słuchał już Heidenstein niemal przerażony tym gwałtownym wybuchem, nie śmiał się odezwać, widział, że usiłowania jego zamiast ułagodzić, rozjątrzyły tylko króla. Spodziewać się w nim zmiany usposobienia, było to nie znać go, rachować na czyjkolwiek wpływ, złudzeniemby było. Nie widział zresztą nikogo, oprócz kilku duchownych, którymby mógł się zwierzyć, a tych król zażywał do swych celów i spraw politycznych, ale się przez nich kierować nie dawał.
Jezuici, o których wpływie mówiono naówczas wiele, byli też w tej silnej dłoni tylko narzędziem. Używał ich w sprawie z Moskwą, osadzał ich kolegia, dawał przywilej na akademię, ale nie widział w tem więcej nic nad pomnożenie oświaty, której potrzebę widział wielką; oni mu ją przynosili, nie pytał więcej. Sprawy wiary zostawiał sumieniu pojedynczych ludzi i kierunkowi Kościoła.
Obejrzawszy się po dworze króla i urzędnikach, jacy tu przy nim byli, Heidenstein zwątpił, aby co więcej mógł przedsięwziąć jeszcze. Chciał jednak żegnając Batorego, uczynić jeszcze próbę i do niej się przygotował.
Król naznaczył mu dla odebrania listów do kanclerza poobiednią godzinę.
Gdy przybył, znalazł już listy gotowe, a Batorego uspokojonego znacznie. Wręczył mu je król i kazał pozdrowić Zamojskiego.
— Powiedz mu — odezwał się — że ja tu się najlepiej zabawiam na Litwie. Zwierza jest podostatkiem, psiarnię moją książe Lignicki zasilił nowemi ogarami, ptaki mi przysłano z Moskwy, myślistwo, dzięki moim ludziom, doskonałe... mogę tu na chwilę o tych troskach zapomnieć, które mnie w Krakowie jedzą!
— Miłościwy panie, dzięki za to Bogu — rzekł Heidenstein. — Hetman cieszyć się będzie, ale uczyńcie też cokolwiek dla niego. On dźwiga wszystkie brzemię na ramionach, a sprawa ta nieszczęsna przymnoży mu trosk i nieprzyjaciół.
— Wiem o tem — odparł Batory — ale ich i mnie przyczyni. Nie mogę nic... nie przebaczę! Psów tych, co na mnie szczekały lat tyle, raz trzeba zuchwalstwo ukrócić.
Powiedz hetmanowi, przebaczenia dla nich nie ma i nie będzie.
Z takiem poselstwem i podobnie brzmiącemi listy wrócił Heidenstein, gdy tymczasem w Krakowie, z dnia na dzień, badano powoli Samuela i ściągano wykonanie dekretu, do którego był już przygotowanym.
Mroczek, Serny, Urowiecki nieustannie mu to przypominali, że zginąć musi i zginie.
Zamojski z wielkim niepokojem oczekiwał odpowiedzi króla. Przybył w końcu z niezmiernym pośpiechem podróż odbywszy Heidenstein, a wnijście jego i milczące listów oddawanie mówiło już, co przywoził. Pytać nawet nie potrzebował hetman.
— Król więc — zapytał nie łamiąc pieczęci kanclerz — król więc się ubłagać nie dał. Widzę to po was!
Zmilczał Heidenstein.
— Małom się spodziewał — rzekł — tak, kielich potrzeba dopić aż do dna. Jest moim dobroczyńcą, słuszna więc, abym za niego dziś w i[3] przyszłości cierpiał. Obwinią o to okrucieństwo nie króla, ale mnie, to pewna. Jabym był postąpił może inaczej. Batory ma słuszność z pewnych względów, iż się ubłagać nie daje, lecz przymnaża sobie nienawiści i walkę zajątrza! Wola Boża.
Tak więc Samuel z mojej ręki zginąć musi!
Westchnął i wziął się czytać listy.
Zwlekać teraz i przeciągać było napróżno męczarnię skazanego i własną przedłużać, ale Samuela usposobienie zmieniło się było w ostatnich dniach. Stracił nadzieję, upadł na duchu; przychodziły godziny cynicznych, dziwnych zeznań, w których się przed tymi, których za siepaczy uważał, zwierzał ze swej przeszłości, opowiadał o szaleństwach. Wiele z tych powieści rzucało światło na wypadki, dawało poznać braci i ich usposobienia; nie można więc było przyśpieszyć spełnienia kary, bo Mroczek wielu się jeszcze rzeczy dowiedzieć obiecywał.
Wyciągano go na słowo różnemi sposoby, czasami niedowierzaniem, niekiedy szyderstwem, to znowu łagodnością. Samuel jak gdyby już nic do stracenia nie miał, nie taił się z niczem.
Dziwna obojętność nim owładała czasami, drętwiał godzinami i zdawał się na wszystko nieczułym.
W mieście tymczasem, nie mówiąc już o tem, co się po kraju działo, panował niepokój i zdania były podzielone. Utrzymywali jedni, że nie mogą Zborowskiego ściąć i muszą mu folgować; drudzy co godzina oczekiwali wiadomości, iż wyrok został spełniony. W domu na Franciszkańskiej ulicy, tak w pierwszych dniach spokojnym, teraz pełno było i tłumnie.
Nie wahał się przybyć marszałek, który na sobie nie czuł żadnej jawnej winy, za którąby go pociągnąć było można. Siedziała Anna ze swą ochmistrzynią, przyjeżdżała Włodkowa, gromadziły się tłumy szlachty i dawnych sług domu Zborowskich, którym się zdało, że przytomnością swą na coś się przydać mogli.
Wprawdzie ruch ten i zajęcie zwracały uwagę na zamku, lecz obawiać się nie miano powodu. Kanclerz miał przemagającą siłę zbrojną i czuwał, a Zborowscy, mimo wszelkich usiłowań i całej swej zręczności, nawet o tem, co się w izbie Samuela działo, mało co wiedzieć mogli.
Marszałkowi donoszono, co po części prawdą było, iż na duchu upadł bardzo. Anusia całemi dniami u wrót zamkowych czasem czatowała, udawało się jej nawet za kobietami dworu królowej wcisnąć czasem na zamek i błądzić po podwórcach, ale tu ani przemówić, ani się dowiedzieć o niczem nie mogła, a u drzwi burgrabstwa stali z halabardami żołnierze, którzy nikomu nawet bliżej przystąpić nie dawali. Okna tych izb, w których Samuel siadywał, wychodziły ku wałom, były umieszczone wysoko, a jemu się do nich zbliżyć czuwający stróżowie nie dawali.
Anusia więc rzuciwszy kilka pytań, czasem popartych datkiem, jeżeli się co dowiedziała, było to tak nieznaczącem, iż wnosić nic nie dozwalało. Wiedziała tylko napewno, że żył jeszcze.
Obok tej troskliwości o ojca, dziewczę miało drugą dojmującą mu troskę. Poprzysiągło zemstę Wojtaszkowi, dojść, gdzie się on znajdował, obmyśleć środki pomszczenia się, było dla niej obowiązkiem.
— Ojciec zginie przez niego — mówiła rozogniona — ten zdrajca podły musi życiem przypłacić! Nie zwierzała się z tem nikomu, ale stara ochmistrzyni, strzegąca tylko bezpieczeństwa jej, nie widziała jak uparcie szła ciągle do celu.
Rozpatrywania się jej szły na karb sprawy ojca, chociaż badała dworaków o Wojtaszka... i pytania jej natrętne nie pozostały bez skutku. Wiedziała już, iż Wojtaszek był przy dworskiej muzyce zawsze, i nigdy się prawie z zamku nie oddalał, że mieszkał też i noc spędzał na zamku z innymi, a na lutni mało kiedy się popisywał, bo nie było go tu słuchać komu.
Parę razy niepoznana widziała go przemykającego się przez podwórza. Jeden ze sług, przed którym bardzo śpiew Wojtaszkowy chwaliła, powiedział jej, że onby mógł z nim chodzić na miasto, ale od czasu, jak go raz słudzy pana Stadnickiego pochwycili, obawiał się wyjść za bramę.
— Teraz się już przecież nie ma czego obawiać — odpowiedziała słudze — nauczcie go, aby korzystał z tego, a gdy go zażądają na miasto, nie wahał się iść. Kto dziś będzie myślał o nim?
Słowa te nie zostały stracone. Wojtaszek też sam miarkował, że był bezpieczniejszym. Lepsze czasy dla niego nastać miały, bo, byle się dał słyszeć i poznać, mieszczanie i goszcząca w mieście szlachta chętnieby go sobie sprowadzała.
Wzięcie Samuela i gotujące się stracenie jego na Wojtaszku nie czyniło wrażenia innego, oprócz dawno upragnionej, a nareszcie doczekanej zemsty. — Przyszła na niego zła godzina! — mówił — teraz ja wolniej odetchnę! Czekał też lutnista wiadomości, że już się wszystko skończyło, z niecierpliwością złośliwą.
Wielka boleść nie przeszkadzała Anusi gotować tej zemsty, która na chwilę jej z myśli nie schodziła.
Zwierzała się z tego Włodkowej. Z suchemi oczyma szeptała jej niemal za każdym widzeniem się.
— Ojca ja nie ocalę, nie. Ludzie są podli, opuścili go wszyscy. Stryjowie też krzyczą, ale nic nie robią i o sobie myślą. Marszałek powiada: — Samuela już nie ma na świecie, trzeba myśleć o Zborowskich!
Tak, ja też biedna z Olesiem nie zdołam nic. Słudzy jego płaczą jak ja... Kanclerz ma kilkuset ludzi z półhakami na straży.
Ojca ja nie ocalę, ale pomszczę... a! pomszczę.
— Ty? na kim? — pytała przestraszona Włodkowa.
— Na zdrajcy, na tym psie Wojtaszku, na tym Judaszu, który nas sprzedał kanclerzowi — mówiła Anusia. — Posprzedawałam moje kanaki, pierścionki, spinki, oddam do ostatniej koszuli, ale krew za krew.
Włodkowa patrzała na nią naprzemiany to ze strachem, to z politowaniem, to z niewiarą.
— Co ty pleciesz Anusiu!
— Nie plotę... wiem co mówię — przerywało dziewczę. — On zginąć musi.
Nie brała tego bardzo za prawdę siostra, ściskała ją i uspokoić się starała, ale Anusi od myśli tej nic odwieść nie mogło, a była rodzoną córką swego ojca.
Gdy wzięła co do serca, upajała się tem do szału. Miłość ku ojcu utrzymywała ją ciągle i stale w tej myśli. Cały plan swój miała osnuty. Starzy słudzy z domu na Franciszkańskiej ulicy, opłaceni przez nią, ofiarowali się z pomocą chętną. Wszyscy oni nienawidzili zdawna pochlebcy i faworyta Wojtaszka.
Ściągnąć go tylko było potrzeba na miasto, do jakiegoś ustronnego domu, a kilku pachołków starczyło, aby go zamordować.
Anusia mówiła o tem tak zimno, tak spokojnie, jakby szło o dopełnienie najprostszej w świecie rzeczy i dla niej zemsta za krew ojca taką się wydawała.
Oprócz Włodkowej nie zwierzała się z tego nikomu, a sługi obsypywała pieniądzmi i rozogniała słowami i łzami. Wszyscy oni poprzysięgali, że lutnista im nie ujdzie.
Marszałek, chociaż żadnej nie miał nadziei, aby brata mógł uratować, nie przestawał jawnie starać się, budzić, pisać i prosić o pomoc, kogo tylko mógł pochwycić z bliższych rodzinie. Z jego naprawy jeździli do kanclerza z wymówkami i błaganiem kasztelanowa Jordanowa, z mnogim dworem swych przyjaciół, Piotr Zborowski, Zbigniew Ossoliński i kilku z tej rodziny, Stadnickich ilu ich było, z wyjątkiem Stanisława, wojewoda wileński, domagając się, aby sprawa na sejm była wniesioną, a nie z dekretu banicyi rozstrzygniętą.
Kanclerz wszystkich przyjmował jednakowo, mówiąc, że nie może nic, bo to prawo samo rozkazuje, a on tylko spełnienia jego pilnować ma obowiązek. Ks. biskupowi krakowskiemu otwarcie wyznał, że królewską też wolą było, aby winowajca zuchwały, który się i na jego życie odgrażał, dla przykładu drugim został ukarany.
Łamał ręce biskup, przewidując, że król z tej surowości pożytku mieć nie będzie, lecz Zamojski więcej już uczynić nie mógł.
Takie było w ogóle usposobienie niemal całego narodu, iż Samuela, którego potępiała większość niedawno, raczej ocalonym, niż ukaranym widzieć chciano.
Surowość króla przestraszała.
Może gdyby przebaczył, wołanoby przeciwko niemu za bezkarność, naganiano powolność, ale teraz ganiono bezlitośną surowość.
Przyczyniało się do tego przewidywanie burzy i rozdwojenia w narodzie.
Nieprzyjaciele nawet Samuela widzieli w nim szlachcica, męża imienia znacznego, który jak prosty złoczyńca ginąć miał, co całemu stanowi szlacheckiemu czyniło zakałę. Nie godziłoż się dla potomka takiego rodu osobnego zwołać sądu i dowieść mu winy. Banicya była tylko w oczach większości pozorem, gdyż przez długie lata wcale z niej nie korzystano.
Wszędzie od dworów szlachty, do browarów miejskich, w których nad kuflami piwa siedziało mieszczaństwo i rzemieślnicy, rozprawiano o Samuelu, opowiadano jego bohaterstwa na Niżu i gwałty popełniane w domu. Kraków sam widział ich niemało. Gawiedź jedna znajdowała, że król był sprawiedliwym i nie powinien przebaczać, druga się w nim obawiała tyrana.
— A co będzie z nami, gdy mu który choć palca zakrzywi, kiedy on takiej szlachcie nie folguje?
A z kazalnicy u Dominikanów, O. Cesław grzmiał i piorunował przeciwko zepsuciu obyczajów i rozpuście, ukazując, że prędzej czy później na najdumniejsze głowy spadają pioruny i najwznioślejsze dęby gruchoczą!
Malował on występnego łotra tak żywemi barwami, że każdy ze słuchaczów poznawał w nim z łatwością tego więźnia, który na zamku czekał wybicia ostatniej godziny.