Bankructwo małego Dżeka/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bankructwo małego Dżeka |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1924 |
Druk | W. L. Anczyc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jacy są rozmaici, najrozmaitsi na świecie ludzie. Naprzykład Fil Russel i William Pennell. Jeden chwili nie może na miejscu usiedzieć, drugi rusza się jak niedźwiedź. Jakiś czas nawet nazywali Pennella niedźwiedziem. Nazywali go jeszcze ciamarą, serdelkiem i »wieeesz, co ci powiem«. Ale potem przestali, bo jedni widzą, że właściwie niema go za co przezywać, a inni uważają, że nie warto. Bo Pennell wcale się nie obraża, jak go przezywają. Przez całe dwa lata Pennell bił się tylko raz, a właściwie się nie bił, tylko wytargał za włosy, podrapał i ugryzł — i to kogo? — dziewczynkę. Prawda, że tą dziewczynką była Doris. Rety, co się wtedy działo. Pani mało nie zemdlała, że podrapano jej ukochanego aniołka. To nawet dziwne, że przez dwa lata jedna tylko Doris i to raz jeden tylko, potrafiła rozłościć Pennella. Bo tak to się tylko uśmiechał. A zaczynali z nim wszyscy, którzy lubią drażnić się i dokuczać.
Pennell był dobry nawet chłopak, tylko bogaty. Z początku przynosił kakao w termosie. Termos to taka flaszka, że jak wlać coś gorącego, nie ostygnie. Pennell pozwalał każdemu oglądać, więc mu stłukli dwa termosy, a one są bardzo drogie. Po drugim przyszła matka Pennella na skargę, i potem pani chowała mu kakao do szafki. Ale trzeci termos stłukł już na ulicy, więc przestali. Zaczął przynosić na śniadanie jajka, serdelki, sielawy (bardzo drogie ryby), jabłka, wiśnie, pomarańcze. Z początku prawie zawsze ktoś mu zjadał śniadanie, nie całe, ale trochę. Zaczęło się od kakao, bo każdy chciał sprobować, czy naprawdę gorące. Był czas, kiedy nawet sam się pytał, »czy chcesz jeden serdelek?« albo »czy chcesz pół pomarańczy«? Bo przestali już brać od niego, bo klasa się na tych gniewała, nazywali ich żebrakami, pętakami i mówili, że im oczy wyłażą. Więc dali pokój.
Ubranie miał Pennell ciepłe i bogate, ale zawsze brudne. Nos wycierał rękawem, chociaż miał chustkę, którą często gubił, i pończochy mu opadały. Bardzo był nieporządny. Jak czego nie zostawił w klasie, gubił na ulicy. Ale mówił, że na ulicy. Pennell nie był kłamczuch i nie lubił się skarżyć; mówił prawdę, jak go się zapytać. I to się niektórym nie podobało. Przez jakiś czas żartowano tak, że się pytali:
— Wiliamek, kto ci zjadł śniadanie?
Inny powiedziałby: »tobie co do tego?«, a Pennell nie:
— Kto mi zjadł śniadanie?... Jedno jajko zjadł Robin, a drugie jajko sam zjadłem.
— A jajeczko było smaczne? — pyta się kpiarz.
— Smaczne było, — poważnie odpowiada Pennell.
— A kto zjadł wisienki?
— Wisienki, to nie pamiętam. Jadł Sill, Higgs, a więcej już nie pamiętam.
Pieniędzy miał Pennell też strasznie dużo, ale kupował tylko, jak go ktoś namówił. Jak się zaprzyjaźnił z żarłokiem, wydawał wszystko na ciastka i cukierki — tylko fundy urządzał. To znów dziewczynkom kupował pierścionki.
— Co ty taki facet, że dziewczynkom prezenty dajesz?
— Kiedy mnie proszą.
I dopiero chłopcy na dziewczynki: zaczynają się wyśmiewać, że prezenty sobie każą kupować. Dopiero Una wyrzuciła pierścionek przez okno, Rosa oddała i jeszcze nawymyślała, że daje i wymawia. Ale to wcale nieprawda, bo Pennell ani trochę nie wymawiał. Skończyło się z pierścionkami, znów zaczął się fotografować: co tydzień z kim innym. Chcieli w tajemnicy, ale się wydało. Znów wyszła z tego bójka: wtedy nawet Dik pobił się z Towerem.
Bo najgorzej, jak ktoś zaczął się wtrącać, niby że przyjaciel i bierze go pod opiekę. W tym roku już nikt się nie przyjaźnił, ani nie opiekował, Pennell przestał przynosić pieniądze do szkoły — może mu nawet rodzice przestali dawać, — więc się skończyło i był spokój.
Dopiero jak pani urządziła bibljotekę, Pennell przyniósł może z dziesięć książek, ale strasznie zniszczone. Tylko jedna była nowa zupełnie, co to ją Fanny pożyczyła Dżonowi, a Dżon urwał kawałek okładki i wysmarował masłem.
Dżek trzymał się od Pennella zdaleka. Ani go lubił, ani nie. Nie zazdrościł mu wcale: ma to niech ma. Wyśmiewać się też nie było czego. Czasem nawet żal mu było, jak już zanadto zaczepiali. Ale Dżek nie lubił się wtrącać. Ani razu albo może najwyżej raz rozmawiali ze sobą, ale pewnie wcale, bo Dżek nie pamięta.
Aż jak pani powiedziała, że pozwala na próbę założyć kooperatywę taką, jaka jest w siódmym oddziele, Pennell pierwszy doszedł do Dżeka:
— Wieesz, co ci powiem?
Pennell zawsze tak zaczyna. Inny zdążyłby sto razy powiedzieć wszystko, a on dopiero zaczyna.
— Wieeesz, co ci powiem? Mam dwa dolary. Mamusia schowała. Pod klucz schowała. Ale to są moje dwa dolary. Jak będę chciał, to mamusia mi da. Więc wiesz, co ci powiem: jeżeli ci potrzebne, mogę ci przynieść. Powiem mamusi, żeby mi oddała, bo potrzebne, to mamusia mi odda, i przyniosę na kooperatywę. Bo jak poproszę mamusi, to mi odda. Bo to są moje pieniądze, tylko mi mamusia schowała.
Pennell jeszcze coś mówił, pewnie to samo w kółko, ale Dżek już nie słuchał, tylko rozmyślał.
Sprawa była trudna. Dorosły pomyślałby nawet, że to sprawa skomplikowana. Ale Dżek czuł tylko, że trzeba się zastanowić. I na szczęście przypomniał sobie słowa pani:
— Słuchaj: tobie się pewnie spieszy, ale trudno; zaczekaj parę dni. Za parę dni dam ci odpowiedź.
— Dobrze, — zgodził się Pennell. — Zaczekam parę dni. Wcale mi się nie spieszy.
Co tu robić?
Brać, czy nie brać?
Bo właściwie dlaczego nie wziąć? Weźmie przecie nie dla siebie, tylko dla całej klasy. Zresztą będzie mu spłacał, bo kooperatywa przyniesie dochód. — Ale z drugiej znów strony, zacząć właśnie od Pennella, od którego porządniejsi wszyscy trzymają się zdaleka? Żeby nie było gadania, żeby się nie nazywało, że się zaprzyjaźnił, żeby od niego wymanić? Bo jeżeli nawet nie pomyślą naprawdę, ale będą gadali. A pierwsza z pewnością zacznie Doris, za nią Klaryssa, pewnie Allan, może nawet Dżems?
Co tu robić?
Brać, czy nie brać?
Nie wszyscy uwierzą, że Dżek wcale go się nie prosił, tylko Pennell pierwszy przyszedł.
Miał nad czem się przez dwa dni zastanawiać. No i wymyślił.
Po pierwsze, urządzi zebranie: niech sami powiedzą, co wolą. A po drugie, sam pójdzie do rodziców Pennella i zapyta się, czy chcą. Nawet lepiej naprzód rozmówi się z matką Pennella.
I taką odpowiedź dał właśnie.
W piątek po lekcjach wyszedł razem z Williamkiem, i już na ulicy zaczepił ich pierwszy Czarli.
— Odprowadzasz Pennella? — mówi Czarli, — pewnie będzie ci fundował?
— Właśnie, że nie.
— On idzie do mojej mamusi, — mówi Pennell, — jak chcesz, i ty możesz iść ze mną.
— Żeby być twoją niańką? Niema głupich.
Bo trzeba wiedzieć, że matka Pennella prosiła parę razy różnych chłopców, żeby uważali na Williamka; przez jakiś czas pilnował go Iim, a potem Sanders. Za to Sanders dostawał co niedziela obiad i stare ubranie i trzewiki. Teraz dopiero przypomniał to sobie Dżek i nawet żałował, ale trudno. Tylko postanowił być tam krótko i, co najważniejsze, nie przyjmować żadnego poczęstunku.
— Najlepiej byłoby, żeby matka Pennella nie pozwoliła.
Ale, niestety, zaraz się zgodziła.
Dżek był nawet niegrzeczny, może nawet umyślnie był niegrzeczny. Nie chciał wejść do pokoju i za nic nie chciał wziąć piernika.
— Ależ wejdź na chwilę — mówi mama Williama.
— Nie mogę, proszę pani, bo się bardzo spieszę.
— Nie zdejmuj palta: przecie chwilkę możesz poświęcić matce kolegi.
— Proszę pani, ja się bardzo spieszę.
— No więc weź piernik na drogę.
— Nie, dziękuję.
— Nieładnie odmawiać.
— Kiedy dziękuję.
— Ale ty mnie obrażasz. Może jabłko?
— Dziękuję.
No i mimo to chciała mu odrazu dać całe dwa dolary, i Dżek musiał jej długo tłumaczyć, że się przyszedł tylko dowiedzieć, bo się dopiero naradzi z kolegami, że teraz nie może. Za to uspokoił matkę, że Williamkowi nikt nie dokucza, że śniadanie sam zjada i nic mu nie zabierają.
— Mój Dżeku, — prosiła, — ty jesteś taki mądry i porządny chłopiec. Ja wiem, że on nie jest bardzo rozgarnięty. Ale widzisz, mam tylko jego jednego. Dwoje mi umarło. Tylko mi po nich fotografja została. Gdybyś na chwilę wszedł do pokoju, tobym ci pokazała. Przychodził tu dawniej Iim, bardzo mądry i porządny chłopiec; ale nie wiem, dlaczego przestał. Potem przychodził Sanders, ale — owszem — także bardzo mądry i miły chłopczyk, — ale może on jest biedny bardzo — no i jakoś także przestał.
Dżek stał, jak na rozżarzonych węglach. Ledwo się nareszcie wydostał.
— Pewnie William się wrodził w matkę, — pomyślał, wychodząc. — Ale Sandersiak musiał tam coś bardzo zwojować, zanim przestał przychodzić. I aż dwoje dzieci im umarło. Ale muszą być naprawdę bogaci: co tam dla nich znaczą dwa dolary.
A nazajutrz w sobotę urządził Dżek pierwsze posiedzenie kooperatywy. Pani była na posiedzeniu obecna i pochwaliła, że Dżek poszedł zapytać się o pozwolenie matki Pennella.
— Bardzo rozumnie zaczyna Dżek swą pracę — powiedziała pani. — Teraz jestem spokojną o waszą kooperatywę. Dżek nie jest nowicjuszem: zdał chlubny egzamin, jako bibljotekarz. Przeszedł już przez próbę ogniową...
Dżekowi jest strasznie nieprzyjemnie. Czuje, że się na niego patrzą, nie wie, co ma robić: czy wstać, czy siedzieć, czy spuścić głowę, czy się uśmiechać. Wstydzi się, jest mu nieprzyjemnie. Napewno zaczną dokuczać, nazwą go »próbą ogniotrwałą«, tak jak Doris nazwali »aniołkiem«. Zaraz pomyślą, że lizuch. I Dżek postanawia jak najrzadziej z panią rozmawiać, jak najmniej do pani dochodzić.
I poco mówić, kiedy jeszcze nic nie zrobione i nic niewiadomo?
No i wszyscy się zgodzili, że Dżek weźmie dwa dolary Pennella.
— Tylko nie przynoś mi w poniedziałek. Już ci powiem, kiedy będzie trzeba.
Wszyscy poszli do domu, a Dżek jeszcze staranniej uporządkował książki w szafie. A woźny pożyczył mu ścierkę. Bo chciał na czysto wytrzeć kurz z półek ze wszystkich kącików.