Barbara Tryźnianka/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Był pogodny letni wieczór i Malecka z tryumfem zebrała bez deszczu koniczynę.
Stała teraz na dróżce polnej — i cieszyła się widokiem swych dziesięciu krów, wracających z koniczyska do wieczornego udoju, gdy zwrócił jej uwagę jakiś mężczyzna wśród brzóz. Poznała Tomka Gozdawę — i ruszyła ku niemu. Zeszli się u wrótek ogródka i powitali się, jak dobrzy już znajomi.
Kiwnęła mu też życzliwie głową niemowa, siedząca na ganku i zajęta łuskaniem grochu.
— Jeszcze uczy panią koronek? — spytał.
— Gdzie to latem na to czas. Roboty tyle w ogrodzie i z mlekiem. Pracuje za trzech. Dobry interes zrobiłam dzięki państwu, żem ją dostała.
— Przyszedłem pani inny dziś interes zaproponować.
— To niechże pan mówi — albo lepiej niech pan chwilę spocznie, z nią po francusku się zabawi — a ja co pilniejsze przy wieczornym obrządku załatwię, bo w Drobinie niema służby.
— Owszem — zaczekam. Nie pilno mi — ani co mam do roboty. Zagaje jutro na licytacyi — więc tam nie moje już kradną i marnują.
Malecka pokręciła frasobliwie głową — i odeszła. Głuchoniema wydobyła swój zeszyt — i rozpoczęli piśmienną rozmowę. Spytała go o rodzinę — i dowiedziała się, że ojciec żyje i stara się o posadę, gdzieby nie trzeba było nic robić ani nic umieć, i że prawdopodobnie przez protekcyę dostanie. Że matka dogląda ojca, szykuje Terkę do zamążpójścia, czyli że ją stroi — i posyła do różnych ciotek, że Władek oczekuje potomka, z czego się wszyscy bardzo cieszą — niewiadomo dlaczego — i Deniska daje lekcye po mieście, ale w dalszym ciągu u nich mieszka i jest taka idyotka, że zarobione pieniądze oddaje, plus, że pół dnia pracuje dla nich szyjąc, sprzątając i nawet gotując.
A on co robi? Ano, gra w bilard i żeby się trafiła taka posada, jakiej poszukuje ojciec, toby może też jej się podjął.
Niemowa, czytając kręciła głową — widocznie nie rozumiejąc ironii i wreszcie napisała, że ona zawsze ma w pogotowiu dla niego owe trzy tysiące franków i że je oddała Maleckiej — na wykupienie czegokolwiek z Zagajów, ale że Malecka nie umie po francusku — więc niech Tomek jej wytłómaczy. A że Malecka właśnie wróciła od gospodarstwa, poczęła na migi rzecz wyjaśniać.
— Ona mówi o tych pieniądzach. Myśli, że nie zrozumiałam, o co jej chodzi. Niechże jej pan napisze, że jutro będę przy licytacyi — niech ze mną idzie — i wskaże, co chce kupić.
Ale niemowa już z gniewem wyraziła, że to on — Tomek — powinien wybrać — że to jego pieniądze — a dlatego jego — że on Tomasz, jak doktór.
— To jej kult — jej bóstwo — ten zmarły stryj pana. Niech pan te pieniądze weźmie, bo ona nie ustąpi — takie kaleki — to strasznie uparte. Widzi pan — my — ot takie stare baby, całe życie pracujące — to nam mniej pieniądze potrzebne. Bo i na co wydawać? Ta nasza odzież niedrogo kosztuje, trzewiki też, jadło niewybredne. Ot zbierze się grosz, to i leży w kantorku. A pan potrafi wydać i potrzebuje — bo pan nie zapracuje, nie zarobi!
Wyszła, przyniosła zwitek w gazecie i położyła przy nim, na stopniu schodów.
Po chwili wahania wziął — i podał niemowie rękę — dziękując bez słowa. Czuł w gardle gorycz i w duszy wstyd.
Malecka wzięła się do łuszczenia grochu z takim pośpiechem, jakby od tej roboty byt jej zależał.
— Mogę tedy przedstawić pani interes, z którym przychodzę! — zagaił z trudnością. — Jak pani wiadomo, po stryju nie dostaliśmy nic, tylko dziwaczną obietnicę — że ja mogę po dziesięciu latach otrzymać jego fundusz — z rąk jakiejś Barbary Tryźnianki — jeśli ona uzna mnie za człowieka. Owej Barbary Tryźnianki nie mogliśmy nigdy odszukać — i najprawdopodobniej wszystko jest drwiną i fikcyą. Czy pani nie kupiłaby odemnie tej problematycznej sukcesyi — za bardzo niewielką sumę.
— Jakże to?
— Ach — nie chcę nic dostać do rąk. Tylko sprzedałbym pani moje prawa — do owego spadku, a pani niech utrzyma się przy Zagajach.
— Pani Pułaska chce je nabyć.
— Właśnie. Wiem o tem — i nie chciałbym, żeby je dostała.
— Tak pan nieżyczliwy bratu?
— Mniejsza, co myślę. Pani da kilka tysięcy więcej, niż ona — i kupi.
Malecka zamyśliła się.
— To tak będzie, na mój babski rozum. Jak je drogo kupię — to chyba parcelując wrócę do swych pieniędzy — boć na ten pana spadek — trudno rachować. Ten fundusz może i jest — i Tryźnianka się znajdzie — ale...
— Ale mnie go nie da.
— Dać, to może onaby dała, bo jak mi niemowa wykładała na migi — ten pański stryj mądry był i dobry — i pewnie umiał wybrać stosowną wykonawczynię swej woli. Ale — takie słowo: być człowiekiem — to jak zacząć w myśli sobie tłómaczyć — a szukać wokoło — do kogoby dopasować — to niema. Ja rozumiem — że gdybym przeszukała przez całe swe życie — to tak na czysty sąd — nie znalazłabym tylu, co palców na ręce.
— Pan młody i bujny — dla siebie pan by nie potrafił tyle sobie męki zadać — a jakby pan sprzedał swe prawda — to dla mnieby się pan miał mordować.
— To taka robota: ludzie po wierzchu mają ciało, a we środku duszę — a człowiek powinien się całkiem przenicować: Duszę trza mieć za wierzch — a ciało za podszewkę. Cudakiem trza się zrobić dla ludzi — bodaj pośmiewiskiem. Jeszcze opłaciłoby się dla miliona — ale żeby ten milion wzięła za ten cały trud jakaś Malecka z Drobiny!
Tomek wstał, wziął kapelusz.
— Żegnam panią — warknął.
— Obraziłam pana. Bóg świadkiem, nie chciałam.
— Może być. Nie zastanowiłem się, że moja propozycya tak logicznie wygląda, więc ją cofam. Nie miałem zamiaru nicowania siebie dla miliona i zadawania sobie trudu skarbienia łask jakiejś mitycznej Tryźnianki ani dla siebie, ani dla pani.
— Ale gdybym panu dała na to pieniądze, toćby pana korciło — że mogę stracić?
— Nie myślałem o tem.
— To niechże pan pomyśli.
— Pani mówiła, że przez parcelacyę wyjdzie na swoje.
— Albo ja wiem. Kłopot, ambaras, mitręga. A panuby też nie w smak było, żeby stary wasz dwór poszedł na cegłę i drwa.
— Mnie — wszystko jedno. Ja już — Jan bez ziemi.
— Oj — byle nie Tomasz bez głowy. To pan tu niedawno z Warszawy przyjechał, bo w Zagajach pana brat rządzi.
— Dziś przyjechałem. Chcę na jutrzejszą licytacyę popatrzeć. Pani pewnie też tam będzie.
— A po co. Pani Pułaska już się ułożyła z żydkami. Tylko Icek Liberman trochę jej krwi napsuje — bo go pan Strażyc podstawił — na jakieś meble.
— Pani ma dobrą policyę.
— A cóż, sporo tam mojego grosza, to się człowiek turbuje, jak o własne. Ale brat pana dostał teściową, co umie cienko prząść. Nie zginie on z taką. Żeby panu taka się udała.
— Zastrzeliłbym babę za stodołą — i na psy zatrąbił! Tymczasem — żegnam panią.
— Da mi pan wiedzieć, jak postanowi?
— Zapewne nie. Widzę — żem zrobił bezmyślną propozycyę — i pewniebym danego słowa nie myślał dotrzymać.
Gdy wstał, by odejść, — niemowa spojrzała nań życzliwie — i mocno uścisnęła jego dłoń. Malecka nie podniosła oczu od grochu i rzekła spokojnie:
— Jak pan uważa. Chyba nie grzech, że swojego pilnuję.
— Owszem — ma pani racyę. Życzę pani pomyślności i korzyści z tych pieniędzy!
Z rękami w kieszeniach, gwiżdżąc — poszedł ścieżką przez brzozowy gaj — zdziwiony, że nigdzie we dworku nie widział Zuzi — ale zaledwie się oddalił kilkaset kroków, dziewczyna wynurzyła się z pomiędzy drzew.
Miała w ręku zawiniątko w chustce i rozśmieszone uciechą oczy.
— A to się panicz nie mógł nagadać z temi babami — myślałam, że się nie doczekam.
— Co ty nosisz za kukłę?
— Dziecko! W lesie wzięto, w chacie zgięto — na ręku płakało. To paniczowe — hodujcie!
Podała mu, rozwinął i zdziwił się.
— Skrzypce. Bodaj moje własne?
— Toć mówię! — śmiała się.
— Skąd je masz?
— Wykradłam z pałacu.
— No to je, z łaski swej — odnieś. Toć opisane ze wszystkiem, co jest w domu.
— Jak panicz chce, to odniosę — ale chyba w nocy — może panicz na nich trochę zagrać tymczasem — pójdźmy za brzeźniak nad strugę, w te wikliny — tam żywa dusza ni zajrzy, ni posłyszy.
Tomek nic nie odparł, począł, idąc za dziewczyną, cichutko stroić instrument, potem jakąś melodyę snuć, i wreszcie zapomniał o wszelkich sprawach, i bezwiednie znalazł się w pustym zakątku zarośli nadwodnych, opodal od ludzi — wśród ciszy pól.
Stara wierzba, cudacznie pokrzywiona, tam stała, a było to miejsce ich schadzek, gdy chłopak o zmroku — szedł z flintą, niby na ciągi słonek.
Usiadł na wierzbowym konarze — Zuzia przygarnęła się do jego kolan, głowę o nie wsparła — i słuchając grania, milczała, — tylko niekiedy z wielkiej szczęśliwości całowała jego nogi.
Zupełny zapadł zmrok, gdy się ocknął z zamyślenia — smyk zgrzytnął po strunach i umilkł.
— Dobre to drewno! — mruknął, łaskawie rękę kładąc na głowie dziewczyny. — Ale trza je odnieść, Zuziu. Jakeś je wykradła?
— Jaśka z kredensu zbałamuciłam. Poszłam do niego na noc — a jak usnął — tom się wymknęła do pustych pokojów — wzięłam — i już.
Nie dokończyła, kopnięta nogą z taką siłą, że potoczyła się w krzaki. Zerwała się prędko, a Tomek bez słowa skrzypce na wierzbowej rososze położył i zawrócił w gąszcz. Za nim się rozległ śmiech dziewczyny, szczery, pełen rozradowania.
Obejrzał się — splunął.
— Bydlę! — warknął.
A dziewczyna zabrała skrzypce, owinęła je napowrót w chustkę i szła za nim.
— By je odnieść, trza mi znów do Jaśka iść — rzekła wciąż ze śmiechem.
Stanęli naprzeciw siebie, i nagle zebrał w rękę jej włosy, szarpnął, potrząsnął. Pomimo bólu, patrzała jasno w jego złe oczy.
— Nie chce panicz, bym szła? Powiedzcie?
— Byłaś? — spytał zmienionym głosem.
A dziewczyna ramionami objęła go za szyję i śmiała się.
— Nie trza Zuzi warkoczów wydzierać, sokole cudny! Rozplecie Zuzia swe włosy, pod głowę pościele, żeby trawy nie kłuły! Moje miłowanie, moje jasne zorze — mój królewiczu!
— Byłaś? — powtórzył groźnie.
— Bijże, bij! niech się ucieszę — że o mnie stoisz! Bijże, bij! — jak swoją!
— Łgałaś, szelmo?
— A juści! Nie słyszałam nigdy z panicza ust — dobrego słowa — a ot — dopierom się ucieszyła! Taki panicz mądry, a oszukałam. Uwierzył — i bić chciał. Chodźcie — pokażę wam, którędym skrzypki wzięła. Już ciemno — pójdźmy!
Ruszyła naprzód, na przełaj — polami.
Przy sztachetach parku — wynalazła przejście nieznaczne — wśliznęła się, jak kuna, i poprowadziła go pod pałac.
Tam ze zwinnością wiewiórki wdrapała się na lipę u balkonu, dosięgnęła okna piętrowego — skoczyła do środka.
Ubawiony — poszedł za nią po tej karkołomnej drodze. Gdy się znaleźli w pustym, gościnnym pokoju, spytał:
— Pocóż tyle zachodu. Masz okna na dole.
— Aha — tamte zamykają na noc — i lokaje by spostrzegli, żebym szybę wybiła, a te zawsze otwarte. Tu się zakradłam — poczekałam, aż się pospali — i boso zeszłam na dół. Zobaczy panicz — jak te dranie mocno śpią — połowę mebli można tak powynosić. Dziś się tam jeszcze tłuką, bo na panicza czekają — a jak nikogo nie było — to albo szli na wieś hulać, albo w karty grali w kredensie. Niechże panicz wróci po lipie — i przez ganek wejdzie — i tu mi z dołu tamte skrzypce przyniesie.
— Jakie tamte?
— Ano — bom ja kupiła inne — i zamieniłam. Juści, trza było jedne zostawić, boby się obejrzeli. Takem se wszystko przemyśliła.
Teraz Tomek zachichotał ze złośliwej radości zręcznego figla.
— Jakeś tak przemyśliła, to ci trza sprawić za to na tych skrzypkach wesele. Udałaś mi się, Zuziu! A skacz dobrze na lipę, bo szkodaby było, żebyś żywa nie została.
Zdejm ruciany swój wianeczek z kółka nade drzwiami.
A potem piosenka ucichła, tylko się wabiły przepiórki — i grały świerszcze.
Tak w tę noc letnią żegnał Tomek swe rodzinne gniazdo — i ziemię, i byt dworskiego panicza — i pierwszy okres swej beztroskiej młodości.