<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

Na licytacyę ruchomości w Zagajach zjechało niewiele kupujących. Widoczne było, że za kulisami odbyła się zmowa, że wszystko było zgóry ułożone.
Władek z teściową jechali spokojni. Przybył też spokojnie żyd-agent Strażyca.
Przybyli jednocześnie z urzędnikiem — i zdumieli, ujrzawszy w salonie Tomka, leżącego na kanapie — z papierosem w zębach — i jakąś książką w ręku.
Wcale się na ich widok nie poruszył, ani myślał powitać.
Kret, wylegujący się też na kanapie, przyjął ich tylko przeraźliwem szczekaniem.
Władek, po chwili zmieszania, zbliżył się do brata.
— Nie wiedziałem, żeś przyjechał. Jakże się mają rodzice?
— Krucza 16 — możesz się dowiedzieć.
— Pani Pułaska przyjechała. Przywitajże.
— W gościnę nie przyjechała, ale na licytacyę. Nie będę się witał z całą zgrają licytantów — ani tu jestem gospodarzem.
Władek ruszył ramionami i odszedł.
Urzędnik rozsiadł się w wielkiej sieni — z całym swym przyborem i ceremonią, i rozpoczęła się czynność.
Tomek przyniósł sobie fotel i asystował, obserwując specyalnie brata i Pułaską, którym widocznie sprawiał tem przykrość.
Sprzęt po sprzęcie wywoływał monotonny głos kancelisty — padały ceny — pauzy — sakramentalne wyrazy. Żydzi rozpierzchli się po domu — oglądali sprzęty, próbowali, szwargotali między sobą — ale wogóle targi szły prędko — bez wielkiego zajęcia.
Z kolei przyszły owe sławne mahonie.
— Nr. 27 kanapa mahoniowa, kryta adamaszkiem w pasy — 25 r.
— 26 — rzucił żyd Strażyca.
— 26 po raz pierwszy, po raz drugi, po raz...
— 30 — rzucił Tomek ze swego kąta.
Obejrzano się na niego.
Rozwalony w fotelu, z Kretem na kolanach — zaczynał się bawić. W tej chwili do sieni weszła Malecka — widocznie od roboty, bo w fartuchu i chustce na głowie.
Kanapa rosła w cenie. Gdy Tomek dział 75, żyd się zawahał, poradził się szeptem drugiego — i dodał rubla.
Targ szedł dalej — gdy żyd postawił 100 r., Tomek się zaśmiał — i zaprzestał.
Żyd otarł pot z czoła — przejrzał spis mahoni — były fotele, krzesła, stół, konsole, lustra — był przygotowany — że kupi wszystko za paręset rubli — nie miał żadnych licytantów przeciw sobie, wszystkich kupił — teraz spojrzał na Tomka zimnemi oczami żmii, której na ogon nadepcą. Przecie Strażyc kazał mu nabyć i sześć portretów — i cały — koniecznie cały — garnitur.
— Cztery fotele mahoniowe N-ry 28 i t. d. 16 rubli — kto da więcej.
— 17 — rzucił znowu Tomek.
Malecka posłuchała chwilę licytacyi — i poszła w głąb domu; gdy wróciła, fotele podskoczyły do 120 rubli. Żyd je kupił, ale towarzysz jego zbliżył się do Tomka i rzekł:
— Czy pan chce te meble kupić?
— Nie, tylko chcę, żeby pan Strażyc zapłacił, co warte.
— Nu, a jak my podlicytujem — i przy panu zostaną! — rzucił zjadliwie.
— To zapłacę.
— Ny — to jak pan ma pieniądze, czemu nie zapłacić Kahana? — na co te kompromitacye.
— 30! — zawołał Tomek — ku stołowi.
— Lustra mahoniowe z bronzami Nr. 41 rs. 30 — kto da więcej?
— Czy te portrety warte po 10 rubli? — zagadnęła Tomka Malecka.
— Do zasłonięcia czeluści pieca czy komina?
— Ot — dobrze, jak jaki lanszaft wisi na ścianie.
— Jako »lanszaft« — to one nie świetne, ale jest tam jedna jakaś babcia w pudrowanej peruce — i jakiś biskup podpisane Bacciarelli — te będzie też Strażyc licytować. Reszta — pacykarstwo. W każdym razie — wszyscy więcej warci od nas żyjących — co już nie mamy ściany, żeby nasz lanszaft powiesić.
— Masz — popsuła mi pani swą gawędą świetny figiel — Strażyc za tanio dostał mahoniowy stół. Co idzie? Aha — krzesła. 40 rubli! — wpadł znowu w tok licytacyi.
Władek zbliżył się do niego.
— Czy cię ojciec przysłał z pieniędzmi?
— Albo co?
— Bo jeżeli licytujesz na żarty — możesz się załapać. Żydzi cię podlicytują — i zostawią.
— A ty z Pułaską — chcecie to wszystko tanio dostać.
— Rozumie się, że nie pozwolimy, aby familijne pamiątki poszły do miasteczka!
— Brońcie ich tedy, brońcie — ale za dobrą monetę.
— Którą wezmą różne Kahany. Nie pojmuję, że ojciec traci w ten sposób ostatni grosz.
— Nie zabawiaj mnie i nie przeszkadzaj. Mam gust na ten stary kantorek.
Władek odszedł — szeptali coś z Pułaską. Wśród żydów także znać było nerwowe podniecenie — i narady. Agent Strażyca osiągnął mahonie i wycofał się z pola walki. Do licytacyi portretów naprzeciw Tomka stanęła Pułaska.
Portrety przyniesiono do sieni. Stały rzędem pod ścianą — w swych zczerniałych złoconych ramach — wyblakłe konterfekty matron w czepkach i dam z ośmnastego wieku, mężów w kontuszach — z podgolonymi łbami, wojskowych i dygnitarzy w barwnych i muzealnych mundurach. Dużo ich było: — ze dwadzieścia, ze trzy wieki najmniej historyi, życia, mód, obyczajów; — malowana kronika rodu. Pierwszy doszedł pięćdziesięciu rubli — i został przy Tomku: była to jakaś prababka w robronach szafirowych i czepcu — twarz surowa, twarda.
Gdy ją kupił — zdało mu się, że ją pierwszy raz dopiero zobaczył i poznał.
Drugi — jakiś podkomorzy — w bogato haftowanym mundurze — z twarzą zasuszonej mumii — dostał się też Tomkowi.
— Ho — ho — trochę zawiele będę miał tych lanszaftów — pomyślał — i gdy licytowano trzeci — młodego chłopca w ułańskim mundurze — chciał się od targu wstrzymać. Ale z podwórza wrócił agent Strażyca i do ceny Pułaskiej dodał pięć rubli.
— Psiakrew — zawarczał Tomek — nie dostaniecie! I pędził cenę.
Pułaska cofnęła się — i wyszli z Władkiem.
— Czy ten obraz — to może pana stryj? — zagadnęła Malecka.
— A kat go wie — oburknął — ale za stryja pieniądze go kupię.
— A starczy panu na tamte, co to pan Strażyc chce dostać?
Ułan został przy Tomku. Płacił, i kupiony portret odwracał do ściany.
— Niech mi pani głowy nie zawraca. Starczy mi w każdym razie, żeby dokuczyć tej hałastrze. O — idzie na targ biskup. Pewnie w grobie się przewraca i klątwy ciska na świętokradców. 17 rubli!
— 25 — rzucił odrazu żyd.
— 30! — wmieszała się Malecka.
Biskup rósł w cenie, bo i reszta żydów przystąpiła do targów.
Nareszcie, dopędziwszy do stu pięćdziesięciu rubli, ustąpili.
Gdy Tomek płacił — ciekawe semickie oczy szacowały zawartość jego pugilaresu, i tryumf w nich błysnął, gdy chłopak ledwie zebrał sumę.
— O świątobliwy zapewne przodku — spraw cud — abym i resztę twego i mego rodu mógł wykupić z żydowskiej niewoli, chociażby in effige!
Teraz z kolei w pięciu rublach wystawiono na sprzedaż portret kobiety we wdowim kwefie. Z czerni stroju występowała upiorowo twarz blada, o wielkich siwych oczach, bezbrzeżnie smutnych.
Farby zblakły, lakier popękał — portret był malowany twardo, tylko miał w sobie tę właściwość — że oczy zdawały się patrzeć — z któregoby się punktu nań spojrzało. A patrzały przejmująco, boleściwie a surowo. Był w tych oczach iście królewski majestat cierpienia.
— To pewnie jakaś matka, która dzieci pogrzebała! — rzekła Malecka.
— Niańki nas nią straszyły ongi — zaśmiał się Tomek. Muszę ją kupić, bo gotowa mnie straszyć i teraz, gdybym ją żydom oddał. Oczy ma istotnie urokliwe!
— A jakaż jej historya?
— Nie wiem. Każdy Gozdawa jest taki wielki i sobą zajęty — że o antenatach nic nie wie. Dosyć, że ma pełne ściany tych konterfektów. Dam za tę dorolosę[1] dziesięć rubli.
Żydzi umilkli, czekając, czem Tomek zapłaci. A on sięgnął do kieszeni w kamizelce i wysupłał złotą monetę.
Pomruk poszedł — jakby warczenie — potem szepty.
Przy następnym portrecie zawrzała walka ostateczna.
Lichy konterfekt — jakiegoś upudrowanego szambelana czy dworskiego eleganta z XVIII wieku dopędzono do dwustu rubli. Gdy Tomek i to zapłacił — jeden z żydów zbliżył się doń — i uniżony — pochlebny — spytał — może potrzebuje »cokolwiek« pieniędzy — że on mu może służyć.
Tomek nie liczył, ile wydał z owych trzech tysięcy franków, ani rozważał, dlaczego je rzuca bezkrytycznie — za stos starych płócien, z których drwił przy każdej sposobności — ale był opętany złością — i chęcią dokuczenia — i zuchwałe wetknął pod nos żydowi — garść zmiętoszonych asygnat.
— Ja wam też mogę tem służyć — odparł urągliwie, i miał żądzę, tą pięścią pełną brudnych papierów policzkować.
Żyd, jakby zamiar zrozumiał — szybko się odsunął — a monotonny głos urzędnika wywoływał resztę portretów.
I wszystkie pozostały przy Tomku, który nagle, jakby z szału oprzytomniał — spojrzał na nie urągliwie — i rzekł do stojącej opodal Maleckiej.
— I po com to nabył. Nie mam ścian, by je powiesić, ani kąta, by je złożyć.
— Zostawi je pan bratu, który przecie tu zostanie — gdy pani Pułaska Zagaje kupi.
Oczy Tomka zwykle szare — stały się zielone i cała twarz skurczyła się w iście dziką drapieżność — ale nic nie odparł.
Chwilę słuchał dalszej licytacyi — patrzał na żydów i motłoch zalegający sień — i nagle zerwał się i wyszedł.
Poszedł do stajni, kazał sobie okulbaczyć konia, i wyjechał stępa na drogę.
Podreptał za nim Kret, ale rychło z daleka został, bo za bramą Tomek pognał z kopyta.
Z nosem przy ziemi, zziajany, lamentując dyszkantem, psiak za tropem się kolebał — niczem nie odstręczony — zapamiętały w swej wierności. Biegł tak wiorsty, biegł tak godziny — bez sił wreszcie nawet do lamentu, nie zatrzymując się nawet, by wody chlipnąć i tak o zmroku już dobrnął do ogrodzenia Drobiny — gdzie równie zziajany stał koń Tomka.
Kret znalazł wnet szparę w sztachetach, dopadł drzwi domku i wcisnął się do wnętrza.
Tam się uspokoił. »Pan« był i choć wcale nań uwagi nie zwrócił. Kret pełen szczęśliwości u nóg jego legł, dysząc.
Spostrzegła go Zuzia, i po chwili przyniosła mu misę mleka.
Wieczerzano właśnie w Drobinie — gdy Tomek się zjawił — i zaproszony, usiadł przy stole. Submitowała się Malecka, że go czem dobrem przyjąć nie może, bo jadły tylko zacierki i kartofle — ale on chętnie z apetytem wziął się do jadła.
Gdy skończyli, zwrócił się do niemowy i zażądał zeszytu.
Tedy jej oznajmił, że za te pieniądze zrobił szaleństwo; wydał prawie wszystkie na stare portrety.
Spytała, dlaczego to zrobił — czy to dobry interes, czy też te portrety mu drogie.
— Nie — warte może dziesiątą część ceny — i ani trochę o nie nie dba. Zrobił na złość, bo mu taka przyszła fantazya.
Pokręciła głową i popatrzała nań.
Spostrzegł w niej w tej chwili podobieństwo do tej kobiety z dziwnemi oczami.
Ta sama surowość i boleściwość, ta sama twardość rysów i zaciętość niemych warg.
Zwrócił się do Maleckiej.
— Była pani do końca licytacyi?
— Byłam. Jak pan wyszedł — wróciła pani Pułaska i kupiła wszystko. Bardzo polityczna pani, ze mną się poznajomiła, gadała, jak z równą sobie. Pytała o moją sumę.
— Pewnie, żeby ją pani jej zostawiła?
— No tak.
— A ja właśnie się zdecydowałem inaczej. I ponawiam moją wczorajszą propozycyę. Niech pani kupuje Zagaje. Przekazuję pani ten cudaczny legat stryja.
— Z gwarancją pańską?
— Owszem — mogę i to napisać, jeśli pani jest tak naiwna, że mi nie uwierzy — bo ja sobie wcale nie ufam. Zdaje mi się, że nie zostanę bandytą — bo jestem na to za leniwy, ani kieszonkowym złodziejem — bo tego się trzeba uczyć — a na to nie mam cierpliwości — ani pofałszuję weksli — bo do rysunku i kopiowania brak mi kompletnie zdolności — nie potrafię też szachrować w karty, bo i do sztuk ręcznych nie mam talentu. Co do innych łotrostw, mniej jestem pewny. Pracować mi się nie chce, i uczynię, co tylko możliwe, żeby tej klęski uniknąć, bez narażenia się na konflikt z prawem karnem. Bardzoby mi dogadzało wyzyskać jakiego głupca, lub ożenić się dla wiktu dobrego i używania życia za pieniądze żony, którą za to będę zdradzał i poniewierał.
Poświęceń i ofiar nie uznaję — i dla nikogo i dla niczego onych nie spełnię, a już specyalnie nie znoszę rodziny, ale ich ani potruję, ani postrzelam — z tej racyi — że morderców zamykają na kupie z brudną hołotą i że tam jest robactwo — ja zaś radbym dwa razy na dzień zmieniać bieliznę — i trzy razy na dzień się kąpać.
Więc z tego wynika, że radbym spokojnie używać życia i stworzony jestem na milionera. Jeśli będę miał dosyć pieniędzy — żeby dobrze jeść i pić, wygodnie mieszkać — mieć do zabawy kobiety, teatr, zagranicę — to chyba po dziesięciu latach — obrosnę grubo tłuszczem i powagą spokojnego filistra i Barbara Tryźnianka uzna mnie za zacnego obywatela i człowieka.
Malecka słuchała spokojnie, podparłszy brodę pięścią — jak wiejska baba, gdy się mocno namyśla, niemowa ustawiła sobie lampę na rogu stołu i rozłożyła koronczarski warsztat, Zuzia sprzątała statki i słuchała chciwie i z zachwytem słów »królewicza«. Wreszcie Malecka stęknęła i pokręciła głową.
— Pan sobie ze mnie drwi. Przecie jeśli ja kupię Zagaje — to drogo trza się będzie zapożyczyć — biedować, harować! Przyjdzie jaka klęska, parę lat skąpych, to i na chleb nie będzie. Juści łakomię się na tę pana sukcesyę — ale przecie — nikt z rozumem nie kupi takich praw! Pański stryj nie napisał, żeby pan nie był złym czy zbrodniarzem, ale napisał, żeby pan był człowiekiem.
— Więc właściwie co? O co pani chodzi — bo mi się spieszy! Oto jest papier i pióro. Niech pani dyktuje.
— Ano, to chyba tak trza napisać:
Ja, Tomasz Gozdawa, ustępuję na rzecz i dobro wdowy Anny Maleckiej wszelkie moje prawa do spadku po stryju moim, doktorze Tomaszu Gozdawie, ręcząc swojem słowem honoru i uczciwości, że spełnię warunki owego spadku wedle sumienia i pojęć szlachetności, aby Anna Malecka osiągnęła ten fundusz z rąk Barbary Tryźnianki, po dziesięciu latach, od dnia śmierci mego stryja.
Wzamian Anna Malecka obowiązuje się nabyć majątek Zagaje i utrzymać takowy w swem posiadaniu do wyżej wymienionego dziesięcioletniego terminu.
Jeśliby wówczas Barbara Tryźnianka — odsądziła mnie od prawa, lub wcale się nie okazała — wolno Annie Maleckiej Zagaje sprzedać, jak i komu jej się podoba.
Jeśli zaś Barbara Tryźnianka uzna mnie za godnego spadku — Anna Malecka stanie się ogólną spadkobierczynią w mojem imieniu, a zwróci mi tylko Zagaje.
Przez cały ten okres dziesięcioletni Anna Malecka wypłacać mi będzie rocznie rs. tysiąc, które, wrazie niespełnienia przezemnie warunków spadku, zobowiązuję się jej zwrócić — a jeśli nie zwrócę, będę oszustem i kłamcą.
Malecka dyktowała płynnie — widocznie rzecz sobie naprzód ułożyła. Tomek pisał, uśmiechając się chwilami — gdy skończył, wybuchnął już głośnym śmiechem.
Kobieta spojrzała nań obrażona.
— Jaki jurysta pani tę tranzakcyę układał.
— Ten — domowy! — odparła, stukając palcem w czoło.
— I pani wystarczy — mój podpis pod tym dokumentem?
— Aż nadto. Panu przecie mój też wystarczy na drugim egzemplarzu.
— Ja przecie nic nie ryzykuję.
— Ja także nic.
— Doprawdy? Nawet owe tysiąc rubli rocznie?
— Juści! Kiedy je pan weźmie, to dowód, że wszystko przyjmuje — co podpisał.
— Ależ ja mogę prawnie — od tego wszystkiego się wykaraskać — jeśli spadek nie będzie fikcyą.
— Ej — panie — jeśli pan do dziesięciu lat się nie zmieni i będzie myślał o »wykaraskaniu« się — to rozumie się, że spadek dla pana będzie fikcyą. Ta Barbara Tryźnianka się nie zjawi do oszusta i kłamcy. I pan tem nie będzie — to podpisawszy. Pan może i nie wie, po co ze mną ten układ robi — a jeśli pan i wie — to się nie przyzna — ale ja panu wierzę — i tak ufam, że robię dobry interes. Już ja sobie po babsku obrachowałam. Tylko niech pan podpisze — drugi egzemplarz dla mnie zrobi — schowamy je sobie — dla pamięci — i trza się do roboty brać! Kto wie, do jakiej sumy podpędzą Zagaje, ile trzeba będzie dopożyczyć, a potem ciułać, by oczyścić, by odrobić to, co dwór pożarł!
— A przecie się pani chce tego kłopotu.
— То tak z nawyknienia. Ot — panu się chce używać, wydawać i nic nie robić — bo w waszych rodach takie było nawyknienie. Ja od dziecka w niedostatku byłam, w pracy — w wyrobku. Najprzód — to nie było grosza na wydatek zbytny, a że się biedę przeszło — to z tego nauka przyszła zbierać, ciułać, odkładać — na złą chwilę, a potem to już w krew weszło, w naturę. Muszę pracować, żeby zdrową być — a muszę zbierać — bo wydać nie umiem, nie potrafię. Nawet z tej Drobiny nie przeżyję dochodu, i tak się zbiera.
— I komu pani to zostawi? Rodzinie?
— Moja rodzina już bogata — bo w królestwie niebieskiem używa, na co sobie zarobiła. Żywym zostawię — pracującym, biedującym, słabym, chorym. Takich nie brak. Trzeba dużo, wiele zebrać.
Westchnęła, i wziąwszy kawałek kredy — poczęła na stole kreślić niezdarne cyfry. Zauważył Tomek, że o zasadach rachunku miała pojęcie zaledwie elementarne.
Sporządził drugi egzemplarz swej fantazyjnej umowy — i podpisał.
Malecka wydobyła sznurkiem związane okulary — odczytała powoli — i położyła też swój podpis.
— Poproszę panią jeszcze o dwie przysługi: O miejsce na owe portrety, które, licho wie, na co kupiłem, i o opiekę dla mego psa. Zabiorę go, gdy zdobędę własny kąt — a tymczasem, niech tu, u pani, zostanie.
— Będzie mu tu dobrze — niech pan się o niego nie troszczy. Po te obrazy jutro poślę. Ale ja też o jedno poproszę: żeby mi pan swój adres co roku przysłał — wedle tego tysiąca rubli. Ja je osobiście chcę doręczyć.
— Aha — chce pani przy tej okazyi skontrolować, czy pamiętam o mem zobowiązaniu — zaśmiał się.
— Ano — trzeba interesu pilnować. Chciałam też panu powiedzieć, że mam w Warszawie znajomego młynarza. On z Niemców — ale katolik. Od małego zaczął — teraz wielki kantor ma — zbożem handluje i mąką. Szur się nazywa. Jakby pan chciał u niego w biurze pracować — tobym do niego napisała. Tam u niego służy Antek Remisz — wdowi syn — dobry chłopak — z mojej też rekomendacyi — i Szur mi mówił, że na moje słowo — pracę każdemu da.
— Mam nadzieję od pracy się wykręcić, ale niech pani napisze. Pewnie po próbie ze mną Szur straci wiarę do pani rekomendacyi.
— A dlaczego! Przecie go pan nie okradnie.
— To nie — ale pracą się nie zamęczę.
— Jak panu będzie płacił — to pan mu przecie pieniędzy tych też nie ukradnie próżnując.
— Dlatego też wolę próżniaczyć za darmo, odparł Tomek ziewając.
Wstał, przeciągnął się i wziął za czapkę.
— Rad jestem z dzisiejszego dnia. Dokuczyłem żydom, Strażycowi, Pułaskiej, Władkowi, okpiłem panią, ulokowałem Kreta, mam zapewnioną rentę — udało mi się! Teraz żegnam panią — i dziękuję.
— Kto się okpił — to się pokaże później. A wedle mnie, to pan rodzicom parę tysięcy rubli napędził na licytacyi, nie dał na poniewierkę portretów przodków, a na siebie wziął pierwsze zobowiązanie samoistnego człowieka.
— Dziś pana pierwszy dzień — życia i dlatego pan z niego rad.
Malecka zajmowała Tomka — więc jeszcze spytał:
— Dlaczego pani tak akcentuje, że ten protegowany u młynarza jest wdowi syn.
— A bo to, widzi pan, uważałam w życiu, że taki specyalny gatunek — wdowie chłopcy. Jak odumrze dziecku matka, to zazwyczaj podziczeją takie dzieci — i mało co warte. A jak odumrze ojciec, to z takich dzieci ludzie będą.
— Brednie! Może zresztą są jakieś specyalne matki, co potrafią też »być ludźmi«, a nie ciężarem dla dzieci. A najlepiej, żeby wogóle rodzice długo nie żyli, jeśli już koniecznie chcą napłodzić dzieci!
— Oj, panie, na każde stworzenie przychodzi рогa uciechy z życia — i potrzeby kwitnąć, jak jabłonie wiosną. Nie wolny nikt od tego, choćby mówił przeciwnie. Jeden za młodu sądzi i rezonuje — drugi na starość. Jeden rodziców potępia — drugi młodych od wszelkiego dobra odsądza. A wszystko to — niemądra rzecz jest. Bywają rodzice ladaco i dzieci takież. Ale prawda jedna jest: trzeba dobrym być i cierpliwym, i przeciw ościeniowi nie wierzgać.
— Pan powiada: nie trza dzieci płodzić i niech rodzice wcześnie umierają — a przecie i na pana przyjdzie moment, że pan się zakocha, jedną wybierze, umiłuje — i powie z głębi serca: błogosławiony żywot, który cię nosił, i piersi, które ssałaś — i ta, co pana pokocha — takoż z błogosławieństwem matkę pana wspomni. I w tem całego świata życie jest zawarte!
Tomek ramionami ruszył, ale nie rzucił cynizmu, który miał na języku, i wziął za czapkę, a że Kret szykował się też do odejścia, zwrócił się do Zuzi i rzekł:
— Weź go i zamknij, bo jadę stąd wprost na kolej — skąd konia do Zagajów odeślę.
Wziął psa na ręce, pogłaskał go, mówiąc:
— Kret tu zostanie, rozumiesz, pokrako, i będziesz tej pani posłuszny — i czekaj mnie!
Twardo, mocno uścisnęły jego rękę spracowane ręce obu kobiet — i wyszedł.
Gdy siadał na konia, zauważył przyczepione do siodła zawiniątko. To Zuzia mu oddała skrzypce — ale sama nie wyszła, choć chwilę na nią czekał.
W ciemnej sionce, na kupie trzasek — dziewczyna siedziała z psem na kolanach — i płakała cicho. Kret to wył i skowyczał rozpacznie, to lizał Zuzię po twarzy — i tak te dwie żałości żegnały Tomka, który niefrasobliwy, już myślą od nich daleki — jechał na nowe życie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie błąd w druku, powinno być dolorosę.