<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

Gozdawowie osiedli w Warszawie — w pięciu pokojach od frontu. Opowiadano znajomym, że majątek oddali starszemu synowi w administracyę, a sami zamieszkali w mieście dla zdrowia pana Feliksa i skończenia wychowania córki. Terka miała od jesieni brać lekcye prywatne, a tymczasem jakoby do tych nauk się przygotowywała.
Pan Feliks był, jak zwykle, dobrej myśli, napomykał, że możeby dla zabicia czasu zajął się jaką pracą — a tymczasem bywał w cukierniach, odwiedzał znajomych — wieczorami miewał partyę winta lub pikiety — jeszcze się łudził spadkiem po bracie i nawet na to znajdował kredyt, lub też propozycye wejścia do spółki w różnych przedsiębiorstwach.
Pani Feliksowa miała bezustanne zajęcie z urządzaniem mieszkania, ubieraniem Terki — i pilnowaniem dyety i régime’u męża.
Wszyscy oni, chociaż życie całe spędzili na wsi — tak mało żyli z naturą — tak byli zajęci nowością otoczenia i warunków, że nie odczuwali ni tęsknoty, ni braku.
Terka tylko czasami płakała po kątach i nudziła się, nie mając do próżniaczenia przestrzeni — skrępowana ulicą. Brakło jej też towarzystwa, gdyż właściwe stosunki miały się zawiązać dopiero po powrocie różnych znajomych i krewnych z wód lub letnisk.
Domem rządziła, jak zwykle, Deniska. Przybyła wraz z częścią mebli i była bardzo rada zmianie. Nie miała wprawdzie swego kąta — sypiała na otomanie w jadalni, ale miała większą powagę u młodszej i kucharki, niż u męskiej służby w Zagajach — żadnego kłopotu ze spiżarnią — a tyle wolnego czasu, że wynalazła sobie posadę lektorki na parę godzin popołudniowych — u jakiejś ociemniałej staruszki.
Pani Feliksowa wspaniałomyślnie pozwoliła jej na ten dodatkowy zarobek, chociaż wskutek tego Deniska mniej mogła uszyć bluzek dla Terki.
Tomek miał pokój z osobnem wejściem, gdzie czasami nocował. Zresztą zjawiał się tylko na obiad, a co robił — o to się nikt nie troszczył, tak każdy był sobą zajęty.
Pani Feliksowa zaproponowała mu raz, żeby z Terką poszedł na spacer, ale odpowiedział kategorycznie, że jest za wielki na pasanie gęsi — pan Feliks spytał go także raz, czy nie myśli szukać posady, na co Tomek coś zamruczał, że siedzi na krześle i że ojca o pieniądze nie prosi.
Pan Feliks chciał się rozgniewać, ale że mu doktór stanowczo zabronił wzruszeń, więc tylko ręką machnął.
Po licytacyi w Zagajach — zjawił się Władek i przy obiedzie zastał Tomek u rodziny miny szczególne.
— Nie wiedziałem, że masz tyle pieniędzy? — spytał go ojciec.
Tomek tylko brwiami ruszył.
— Gdzież umieściłeś kupione portrety?
— Dałem do przechowania.
— Żebyś nie robił przedemną tajemnicy, żebym wiedział, że ci o te portrety chodzi, można je było wykręcić. A tak licytowałeś Władka.
— Więc Władek zostanie w Zagajach? — To nie ja — ale wy przedemną macie tajemne układy.
— Myślałem, że cię to wcale nie zajmuje. Tak — Zagaje weźmie Władek.
— Z licytacyi?
— Tak.
— Ileż ojcu zostanie?
— Wcale okrągła sumka, na którą mam już świetną lokatę. A najważniejsze to, że ziemia nie wyjdzie z rąk rodziny.
— Wielki to dla niej zaszczyt! — mruknął Tomek.
Chłód i sztywność zapanowała u stołu. Wśród tych ludzi tak sobie krwią blizkich, czuć było obcość, obojętność — niechęć i fałsz.
Po obiedzie ojciec z Władkiem zamknęli się w salonie na naradę — i razem potem wyszli na miasto. Tomek znudzony śmiertelnie powlókł się na bilard.
Było to jego zwykłe zabicie czasu i źródło drobnych dochodów. Grał świetnie i miał paczkę znajomych w kawiarni, z którymi potem wałęsał się po mieście, kończąc wieczór w knajpie lub tinglu. Właściwie, nie bawiło go nic z tego, i po powrocie miewał chwile wściekłości na świat cały, ale nazajutrz szedł znowu i próżniaczył dalej.
Pewnego razu znalazł przecie przy bilardzie godnego siebie partnera i przegrywał partyę po partyi. To go zajęło, zelektryzowało, przerwało monotonię zabawy. Zapoznał się z nowym kompanem. Nazywał się Szur.
— Pan ma młyn parowy?
— Nie ja jeszcze — ale ojciec. Ja kończę studya w Lipsku. Spędzam w domu ferye.
— Czy też pan słyszał kiedy w domu o niejakiej Maleckiej.
— O tak. To kapitalistka. Bywa u ojca.
— Czy służy u państwa Antoni Remisz?
— Prawa ręka ojca. Bardzo solidny pracownik.
Rozmawiali w czasie gry. Tomek skupił uwagę i wreszcie jedną partyę wygrał; potem poszli razem do tinglu i do rana byli już w najlepszej komitywie. Zbliżyła ich niemiecka burszowska tężyzna, wspomnienie różnych korporacyi, komersów, złośliwych studenckich figlów i obyczajów.
Spotkali się nazajutrz i dni następnych — odnaleźli dwie Niemki — cyrkówki, godne socyuszki zabawy — i po tygodniu Szur wprowadził Tomka do swego kawalerskiego mieszkania i zapoznał w rodzicielskim domu z »Fatrem« i »Mutrem.« Była to typowa para szwabów parweniuszów, żyjących skromnie, zapracowanych od rana do nocy — nie mających pojęcia o użyciu fortuny.
»Fater« spędzał życie w kantorze nad rachunkami, »Muter« sama krzątała się w kuchni, piekła osobiście »kucheny« — i wojowała z kurzem i mólami resztę dnia.
Młyn stał nad Wisłą — otrzymywał zboże z berlinek — wodą spławiał mąkę — zatrudniał dużą gromadę ludzi. Zajął Tomka wir roboty, porządek i ład w każdym oddziale.
Poznał też Remisza. Chłopak był niepozorny, towarzysko nieobyty, zażenowany i nieśmiały, ale miał myślące czoło, uparte usta i dobre, choć brzydkie i małe, oczy.
Nie był właściwie zająkliwy, ale się w mowie zacinał — i dlatego chętnie milczał.
Po kilku dniach Tomek zaprosił młodego Szura do siebie, i tak się zdarzyło — że Terka wpadła do pokoju brata i poznajomiła się z niemcem.
— Co za piękność! — zachwycił się chłopak, gdy wyszła.
— Łatwo ją będzie sprzedać! — odparł po swojemu Tomek.
— Oboje jesteście tak rasowi!
— Omal nie degeneraty, a w każdym razie do życia i walki już niezdatni. Ona się zda na mebel do zbytkownego salonu, a ja — wcale dla siebie miejsca na świecie nie widzę.
— Ach, jakaż ona piękna! — powtórzył przejęty Szur.
— Nie zakochaj się pan w niej przypadkiem.
— Byłbym chyba ślepy — żeby za nią nie oszaleć. Przecie to cudo!
Tomek ramionami ruszył — i na tem się rozmowa o Terce skończyła.
Młodzi ludzie spotykali się dalej i zabawiali na mieście — i tak przechodziły tygodnie, aż zdarzyło się, że Deniska zagabnęła Tomka raz tajemniczo — z miną wystraszoną.
— Ja nie wiem, czy mam jedną rzecz powiedzieć pani. Ja się boję ją zmartwić — ona tyle ma kłopotu z panem.
— Со się stało? Panna Deniska może za mąż idzie?
— Quelle idée! Tylko na tych spacerach o południu z Terką spotykają jakiegoś młodego człowieka. Terka mówi, że to pana znajomy. On się kłania, rozmawiają ze sobą — on jej daje kwiaty, książki...
— Szwab na seryo się złapał! — pomyślał Tomek.
— Si c’est un garçon convenable... — mówiła dalej Deniska — powinien go pan do domu wprowadzić — bo tak na ulicy — znajomość — to nie wypada. Ja nie chcę martwić pani — niepokoić — ale ja mam wyrzuty sumienia.
— Pojutrze wyjeżdża, więc się to samo skończy i sumienie panny Deniski się uspokoi.
— Ach, mon Dieu, — jak to dobrze, żem z panem pomówiła! Pani nie potrzebuję niepokoić. Jaki pan rozumny, jaki dobry do rady — zachwycała się, składając ręce.
— To bajeczne — moje powodzenie u wszystkich starych bab, koczkodanów! — pomyślał Tomek.
Szur zaprosił go na pożegnalny bankiet, prawie przepraszając, że musiał też zaprosić Remisza i że przyjęcie odbędzie się w domu, bo choć starzy na niem nie będą — matka chciała koniecznie wystąpić z delikatesami własnego wyrobu.
Kompania będzie niewielka: dwóch jeszcze kolegów, z których jeden doskonale śpiewał — no i Klara z Miną — cyrkówki. Żeby Tomek był bardzo, bardzo łaskaw — toby przyniósł ze sobą skrzypce.
— Czy to od mojej siostry pan się dowiedział, że gram?
Szur poczerwieniał.
— Tak. Panna Teresa opowiadała.
Tomek spojrzał prosto w oczy Szura i rzekł:
— Niech pan się w ten romans nie awanturuje. Dziewczyna jest głupia i łatwo jej pan głowę zawróci — ale co z tego! Panny z naszej klasy dostaje się przez kościół — a chyba pan rozumie, że to nie żona dla pana?
— Dlaczego? — spytał Szur nieśmiało.
— Dlatego, że ją wydadzą za »partyę«, którą jej starzy obmyślą.
— Ale ona może mieć swą wolę i i i...
— Nie szukaj pan wyrazów. Ona nie ma woli — i pójdzie w pierwszym karnawale za tego — którego jej wmówią — i zakocha się w nim na obstalunek. Mówię to panu szczerze i otwarcie — przez wdzięczność, że mnie pan nauczył grać w bilard.
Szur spuścił głowę i brwi zmarszczył.
— Wolałbym inny dowód nie wdzięczności, ale życzliwości pana. I równie szczerze odpowiem, że postanowiłem zdobyć pana siostrę, a my mamy łby uparte. Jadę dla ostatecznych egzaminów — i wrócę na Nowy Rok. Przecie do tego czasu nie wyjdzie za mąż? Ona jest jeszcze tak młoda — prawie dziecko!
Tomek popatrzał nań i parsknął śmiechem.
— Ki dyabeł! Czy pan naprawdę rozkochał się w tej kozie!
— Pan nie może być sędzią w tej sprawie.
— Racya. Rozumiem, że można zakochać się w czemś — w muzyce, naturze, morzu, górach, psach, koniach, polowaniu — ale zakochać się w kimś — do tego stopnia, żeby aż dla zdobycia poświęcić największy skarb — swobodę, nie — tego nie zrozumiem nigdy. Zatem — basta — nie mamy co więcej o tem mówić. Dobrze — będę jutro u pana i przyniosę skrzypce.
Obietnica ta przypomniała Tomkowi instrument, który rzucił do szafy — i nie tknął od przyjazdu z Zagajów. Wieczorem je wydobył, struny naciągnął i spróbowawszy — już się rozochocił i rozegrał na dobre.
Na muzykę zjawiła się Terka.
— Tomek — nie graj — bo mama płacze! — szepnęła.
— Także osobliwość. Ona codzień płacze.
— Ale dziś specyalnie smutna — bo jutro Zagaje na licytacyi. Pójdziemy jutro z mamą na mszę, na tę intencyę!
— Bardzo to Pana Boga obchodzi — i pewnie tem specyalnie zajęty. A stary gdzie? Pojechał tam?
— Nie — ojciec mówił, że nie mógłby przy tem być! To straszne — pomyśl!
— Miałbym też o czem myśleć! Sprzedadzą, to starzy będą mieli pieniądze. Ale — dobrze, żeś mi się napatoczyła. Co to za randki urządzasz z Szurem?
— Ja! — skoczyła Terka i sponsowiała. — Wszystkiego raz go spotkałam.
— Bajesz wcale nieźle! Ja to zaraz matce powiem, żeby jej myśl od Zagajów oderwać.
— Co powiesz! Wymyślisz, nakłamiesz — co możesz wiedzieć! Skąd! A zresztą jakbym i spotkała — to co złego? Pan August — twój znajomy — u ciebie go poznałam.
— Oho — już: pan August. No — a korepetytor ten z lata — a Strażyc. Coś tych szwagrów zawiele!
— Mój Tomeczku! Czy ci pan August co mówił? Mój złoty — powiedz?
— Pytał — czy ty już umiesz cztery działania, i czy wiesz, kiedy się urodził Kadłubek.
— Ty, obrzydliwcze!
Porwała go całą garścią za włosy, a potem przygarnęła się raptem do niego i wybuchła głośnym płaczem.
— To co znowu! Od starej się zaraziłaś? — burknął, ale gdy chlipała dalej, wziął ją na kolana, niezgrabnie po głowie pogłaskał — i umilkł. Nie umiał mówić, jeśli nie szydził.
A dziewczynka objęła go rękoma za szyję i poczęła się żalić.
— Ja taka nieszczęśliwa — tak mi nudno — tak smutno — taka jestem sama. Tak mi tutaj źle, i do Zagajów już nie wrócimy — i żywej duszy tu niema, żeby przemówić — żeby o mnie pomyślał kto! Mama tylko nudzi o zdrowie, ojciec wiecznie zajęty, Deniska gderze, jak małe dziecko — ciebie nigdy niema i ty drwisz — nie zagadasz po ludzku! Mój Boże, jabym chciała umrzeć!
— Nie mazgaj się, mała. Co ci za bieda. No, dobrze, już dobrze — obiecuję zaprowadzić cię do teatru, albo gdzie ci się zechce.
— I powiedz naprawdę! Mój złoty! Pan August nie drwił ze mnie?
— No, nie drwił — ale co cię on tak obchodzi? Jutro wyjeżdża i pewnie się więcej w życiu nie spotkacie.
— Za pół roku wróci, i błagał mnie, żebym mu obiecała, że pójdę za niego.
— Na to jeszcze będzie czas. Teraz zajmij się czem. W przyszłym tygodniu lekcye się zaczną — nie będziesz się tak nudzić.
— Ale ty będziesz dobry dla mnie? Prawda?
— No, będę, będę. Ale mi nie spazmuj.
— Ach, żeby ten jutrzejszy dzień minął. Mama mówi, że jak Zagaje przejdą na Władka, będziemy mogli tam jeździć i przesiadywać. Mój Boże, jak mi za domem tęskno!
— A gotowaś iść za mąż — za tego młynarza. Przecie czy tak, czy owak — w Zagajach wiekować nie będziesz — więc nie desperuj!
— Tak ci się to lekko zdaje — bo wcale w domu nie bywasz. Żebyś wiedział, jak rodzice się niepokoją — w jakim są strachu!
— Durnie są!
Terka już rozpogodzona zaczęła mu opowiadać różne sceny i rozmowy, głupoty i marności codziennego życia, rzeczy banalne i nudne, że miał ochotę ją wypędzić — ale ścierpiał — szanując daną obietnicę, że będzie dla niej dobry.
Ale gdy się jej pozbył, ziewnął, przeciągnął się i zamruczał.
— I nie lepiej to być nieprawem dzieckiem, u podrzutków! Toć tu będzie chryja jutro wieczór! Stanowczo w domu nie myślę nocować.
Przy obiedzie nazajutrz nastrój był przygnębiający. Pani i Deniska suszyły na intencyę Zagajów — pan Feliks był zdenerwowany — nasłuchujący na każdy szelest na schodach — czy nie przynoszą depeszy — a Tomkowi było w głębi ducha niemiło. Miał chwilami ochotę rzucić im zuchwale prawdę w oczy — a milczał nikczemnie — bojąc się skandalu.
Ale już wyraźnie czuł, że postąpił źle, że ludziom tym odebrał ostatnią otuchę — i ziemię — on — odda w obce ręce.
Wymknął się zaraz po obiedzie — i parę godzin przewałęsał się po mieście, aż przegryzł wewnętrzny niesmak, wmówiwszy w siebie — że w ten sposób — starzy będą mieli większy kapitał — i że się z losem pogodzą — z czasem.
Resztki wyrzutów sumienia zagłuszył hulanką u Szura. Był najweselszym z kompanii, grał, śpiewał, pił, prawił dowcipy, wymyślał najdziksze koncepty — i zabawa skończyła się nad ranem zupełną orgią. Wszyscy byli pijani i leżeli, jak trupy — on jeden trzymał się na nogach — i pożegnawszy ich parodyą pogrzebowego marsza, o własnych siłach zeszedł na ulicę — i wsiadł w dorożkę.
Powietrze podziałało nań osłabiająco — morzył go nieprzeparty sen — i napół przytomny przybył do domu.
Stróż, otwierając mu bramę — coś mówił, czego nie zrozumiał — i ruszył, słaniając się ze snu, kuchennemi schodami — dla niepoznaki.
Kucharka na jego widok plasnęła rękoma i też coś zaczęła prawić. Odtrącił ją — wszedł do swego pokoju i jak kłoda zwalił się na łóżko.
Obudziło go gwałtowne szarpanie i krzyk Terki. Odtrącił ją, bełkocąc.
— Poszła won!
Ale ona szarpała go dalej, krzycząc wśród łkań i jęku:
— Tomek, Tomek — obudź się, chodź, chodź, prędzej. Ojciec umiera, mamy nie można się docucić. Boże, Boże! Tomek!
Tedy oprzytomniał napół — i zwlókł się na nogi.
— Co? Co ci się stało?
— Ojciec umiera. Zagaje przepadły. Wieczorem przyszła depesza. Ojciec przeczytał i upadł w przedpokoju. Wpadłyśmy z mamą — nie miałyśmy siły podnieść. Deniska poleciała po doktora — ale dopiero o północy przyszedł. Ojciec bez mowy — straszny — cała twarz krzywa. Doktór mówi, że niema ratunku — mama mdleje bezustanku — a tu ciebie niewiadomo gdzie szukać. Chodź — zlituj się — ja się boję patrzeć na ojca, taki straszny.
Raptem Tomek wytrzeźwiał — wewnątrz zaczęło w nim coś dygotać, na skronie wystąpił pot.
— Co było w depeszy? — spytał rwącym się głosem.
— Masz, przyniosłam. Ledwie ją z rąk ojca można było wydrzeć. Ale to nieprawda? Powiedz — to nieprawda. Władek z rozpaczy tak napisał?
Tomek wziął papier, zmięty, przedarty:
»Zagaje stracone. Utrzymała się Malecka, za porozumieniem się z Tomkiem. Odrzuciła wszelkie układy. Jesteśmy zgubieni«.
— To nieprawda? Powiedz? — powtarzała Terka.
Ale on nic nie powiedział. Patrzał długą chwilę na depeszę — wreszcie ją cisnął — i poszedł do dalszego mieszkania.
Pokoje przedstawiały wygląd ruiny i bezładu. W salonie, na otomanie, leżała pani Feliksowa bez zmysłów — cuciła ją Deniska — w sypialni pan Feliks dogorywał.
Był tak zmieniony paraliżem, że Tomek się go przeraził. Jedno oko miał zamknięte powieką już nieruchomą — drugie patrzące błędnie.
Był już jakby martwy — i najmniejszym znakiem nie okazał, że poznał syna.
Tylko oddech nierówny zdradzał, że resztki życia tleją, i czasem poruszenie warg — że cierpi i czuje.
Tomek wrócił do salonu, zbliżył się do matki, szeptem pytając Deniski, gdzie doktór?
A wtem pani Feliksowa otworzyła oczy — spojrzała nań, wybuchnęła płaczem, krzykiem histerycznym:
— To ty, ty — zabiłeś ojca!
Dostała ataku, drgawek, jęku, szlochów, że wyszedł z pokoju, zatykając uszy.
— Telegrafowałaś po Władka? — spytał Terki.
— Tak — ale dopiero rano.
Napisał depeszę do doktora Sabińskiego — potem — nie wiedząc, co dalej robić, — usiadł w kącie, wstrząsany nerwowym dreszczem.
Usiadła przy nim Terka i szeptem spytała:
— Coś ty zrobił właściwie? Nie rozumiem depeszy Władka.
Ruszył ramionami.
— Trzeba być takim durniem, jak on, żeby tak pisać. Chciał dostać Zagaje za bezcen, a że mu się to nie udało — wścieka się na mnie i to on jest winowajcą tej chryi.
— Mój Boże, co z nami teraz będzie!
— A coby było — wiesz? Zostałoby dziesięć tysięcy — na nas wszystkich — a teraz będzie może dwadzieścia.
— Ale ojciec umiera. Mama może też tego nie przeżyje. Jakiś ty zmieniony, Tomku.
— Głowa mi pęka z bólu, całą noc nie spałem — i zastać tu taką awanturę. Czy są w domu pieniądze?
— Nie wiem. Deniska pozamykała biuro ojca i doktorowi zapłaciła ze swoich.
— Jeszcze dobrze, że ta jest. Rozumie się, że się wszystko zmieni w naszem życiu — ale też było to życie podłe dla wszystkich.
Zresztą, niech się dzieje, co chce — ja się muszę położyć — i odpocząć!
Rzucił się na kanapę w jadalni, a Terka przykucnęła przy nim — i po chwili płaczu zasnęła, jak zmęczone zwierzątko.
Tomek nie spał — i pierwszy raz w życiu cierpiał — bo nie mógł opanować uczucia wstydu i jakiegoś lęku. Miał ochotę uciec z domu, wszystko rzucić — ludziom w oczy nie patrzeć.
A wokoło była ciężka cisza, przerywana niekiedy jękiem pani Feliksowej — szeptem służby — i monotonnym turkotem ulicy. Mijały tak godziny. O zmroku Tomek wstał ostrożnie, by nie obudzić Terki — zajrzał do ojca. Wyciągnięty nawznak, jakby już w trumnie — trwał w swej nieruchomości i grozie konania.
Z salonu zajrzała też Deniska.
— Może sprowadzić doktora? — pytał.
— Obiecał przyjść wieczorem. Pani trochę się uspokoiła, drzemie.
— Nie długo już tego. Wytrzymam. Im gorzej. Zajmę się chwilę gospodarstwem — pewnie pan Władysław rychło przyjedzie. Terka głodna. Tu oto klucze od biurka pana, proszę schować.
— Trzeba pewnie pieniędzy?
— Nie, nie. Mam dosyć — i im — tym dwojgu — już nic nie potrzeba.
Mówiła spokojnie, i bez łez miała oczy — tylko całą twarz skurczoną i zmienioną, i nie patrzała na Tomka.
— To dopiero katastrofa! — szepnął.
Pokiwała głową.
— Nie trzeba było tak robić, nie trzeba — zamruczała, odchodząc.
— Niech panna Deniska to Władkowi powie — mruknął.
Dzwonek w przedpokoju się ozwał. Tomek otworzył. Był to Władek i doktór Sabiński.
— Co się stało? — spytał Władek.
— Ano — twoja depesza! Zobacz, co się dzieje.
— No — ale Zagaje nam wydarłeś. Ciesz się.
— Ja?
— Cicho! — upomniał doktór Sabiński, i szybko poszedł w głąb mieszkania.
Bracia nie rzekli do siebie słowa więcej, ale Tomek odzyskał swe zuchwalstwo.
Doktór Sabiński zbadał chorych — i przyszedł do gabinetu — na cygaro.
— A co? Źle — spytał go Tomek.
— Owszem! Bardzo dobrze. Ojciec skończy najdalej do rana — niezawodnie. Co do matki, mniejsza pewność końca — ale niezawodna ciężka nerwowa gorączka. Będziesz swobodny niedługo czekając.
— Tylko że mi teraz ciskają w oczy, że to ja ich do grobu powpędzam.
— Kto się ciesielką trudni, łacno się okaleczy — mówi mądry Lao Tse.
— Do czego to doktór cytuje, bo sensu nie widzę.
— Dogodziłeś sobie, robiąc im na złość. Teraz niema Zagajów — niema ojca. Czy się ożenisz z Malecką?
— Doktór też kawaler — ustępuję pierwszeństwa. A co do tej całej chryi — nie czuję się wcale winny.
— No to po co parskasz złością.
— Doktorze! — rozległ się stłumiony, niespokojny głos Władka — za drzwiami.
Poszedł za nim Tomek — aż do sypialni.
Pan Feliks był w agonii. Zawsze przytomna Deniska posłała po księdza, pani Feliksowa napełniała mieszkanie rozdzierającymi jękami, szlochała Terka, płakał Władek — nastały męczące, na życie całe pamiętne godziny.
Około północy wszystko się skończyło. Pan Feliks leżał już spokojny, bez bólu i troski, czekając powrotu do matki — ziemi — a żywi zajęli się ziemskiemi sprawami.
Władek spytał brata o pieniądze — otworzyli biórko, znaleźli tysiąc kilkaset rubli i poszli załatwiać urzędowe formalności.
Znalazły się jakieś krewne, które się zajęły żałobą kobiet — doktór Sabiński pisał depesze do rodziny i cucił panią Feliksową. Reszta nocy tak zeszła — mało kto spał.
O świcie, nieznacznie, chyłkiem — wyniesiono zwłoki w trumnie do kościoła — i wtedy dopiero Tomek poszedł do matki.
Była w gorączce, nieprzytomna, żaląc się i zawodząc, jak dziecko:
Powtarzała bezustannie:
— Feluniu — boli, boli, boli! —
Tedy Tomek zrozumiał, odczuł — jak bezgranicznie, ślepo, zapamiętale kochała — i jak straszny ją spotkał cios — i piekąca gorycz zatargała nim, że się aż cały wstrząsnął.
— Proszę cię — wyjdź do gabinetu. Interes! — posłyszał za sobą szept Władka.
Gdy się znaleźli sami, Władek rzekł:
— Musimy coś postanowić na przyszłość. Co będzie z matką, z Terką? Po pogrzebie zostanie zaledwie paręset rubli. Trzeba wymówić mieszkanie przedewszystkiem — na takie niema środków. A, broń Boże, choroba matki się przeciągnie! Nie mam pojęcia, co robić!
— Ile zostanie z Zagajów?
— Siedemnaście tysięcy na nas czworo.
— Zostawić wszystko matce, to się z procentu utrzyma — przy naszej pomocy. Trudno — do dobroczynności jej nie oddamy — i Terce naukę trzeba dać.
— Ja muszę swoją część dostać — i spłacić teściowę. Pożyczyła na ową nieszczęsną sukcesyę po stryju. To honorowy dług. I — ja pozatem nie mam nic. Żebym pozostał przy Zagajach — dałbym matce mieszkanie — ale jak się stało inaczej — jestem zupełnie bez możności dania jakiejkolwiek pomocy.
— Pocóż tedy wzywasz mnie do rady. Matka i Terka zostają mi na karku! Bardzo dobrze. Nie mamy się co radzić jeden drugiego. Dam temu radę sam.
— Naturalnie — stało się przecie, jakeś chciał. Biedna matka, czy przeżyje ten cios!
— Zatem sprawa skończona. Po pogrzebie odjeżdżasz — i o te baby niech cię głowa nie boli.
Ziewnął, i nie żegnając brata, odszedł do siebie. Tam — zamiast odpocząć — usiadł u stołu i zasmarował cały arkusz cyframi.
Wreszcie ramionami ruszył — i zaklął.
— A tom dopiero figla spłatał — ale komu? Tom dopiero na swojem postawił! Mam ochotę samemu sobie w gębę napluć. Ojcobójcą zostanę na wieki, amen — i od familii już się nie odczepię. Jedno z drugiem — utrzymać te dwie — to cztery tysiące rubli rocznie. Tysiąc od Maleckiej — tysiąc od ich kapitału, a dwa chyba ukraść, boć jaki dureń za moją robotę — tyle mi zapłaci. Uf — wkopałem się ładnie! Ano, trudno. Niech mi Szur daje posadę — w nadziei na Terkę — której nie dostanie! Ot i — jestem — wdowi syn!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.