Barbara Tryźnianka/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Barbara Tryźnianka |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
∗
∗ ∗ |
Od czego to się zaczęło i w jakim szło porządku, który z wujów więcej mu nagadał morałów, a który go zwymyślał, tego narazie Tomek nie pamiętał. Stało się jednak coś, na co wcale nie był przygotowany — a mianowicie, że matkę i Terkę zabrał pod swoją opiekę wuj Józef — bogaty, bezdzietny wdowiec — a na radzie familijnej — po pogrzebie — cała rodzina stanęła po stronie Władka, Tomek zaś obrzucony krytyką i naganą — tak się rozwścieklił, że nagadawszy im impertynencyi — zakończył tem, że cisnął im w oczy zrzeczenie się swej części ojcowizny — na rzecz Terki — i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Trzy dni wałęsał się po mieście — nocując w hotelu — potem oprzytomniał z pasyi — obrachował swe fundusze — i poszedł do mieszkania rodziców. Zastał robotników przewozowej firmy, pakujących rzeczy — i Deniskę.
Dowiedział się, że matka jest w lecznicy — i Terka przy niej — że jest zdrowsza i zapewne prędko wyjedzie do brata — że meble też tam przewożą, że pani Feliksowa ani chce wiedzieć o rozstaniu z córką — więc nauka Terki zapewne będzie już skończona z tej racyi — i że Deniska — też z niemi jedzie.
— Pani pytała o pana! — rzekła wreszcie Francuska, patrząc pytająco na Tomka — żeby pan chciał — tobym przygotowała do widzenia.
— A po co — jestem już — ojcobójcą — jeszcze się matce pogorszy po mojej wizycie — to mnie te stare pierniki okrzyczą matkobójcą. Przyszedłem po graty.
— A co pan zamierza robić? — spytała nieśmiało.
— W każdym razie — nie pójdę w dziady — jak oni wszyscy.
Zebrał swoje manatki do kuferka i chciał odchodzić, gdy wpadła Terka.
Rzuciła mu się na szyję, zdyszana.
— Co za szczęście, żem cię zastała. Mój złoty, wiesz, zabierają mnie stąd — daleko — na kraj świata. — Zlituj się — nie zapomnij o mnie — masz tu adres — napisz czasami!
— Nie zawracajże mi głowy! Właśnie ci chodzi o moje zdrowie i powodzenie. Ale się na listy od Szura nie łaś — bo ten wuj ostro cię weźmie — i na romanse z młynarzem nie pozwoli.
— Tomku, przecie obiecałeś być dobrym dla mnie — i swoje pieniądze mi ustąpiłeś — i ja z tobą trzymam — a ty mnie zdradzasz.
— Nie zdradzam, tylko znać was nie chcę!
— To ich — ale nie mnie! Mój złoty, ja ci nic nie zawiniłam — ja ciebie tylko będę słuchać.
— Żebyś tak nie łgała i nie pletła. Ostatecznie, o co ci chodzi?
— Ty wiesz! — szepnęła, spuszczając oczy.
— Nie wiem i wiedzieć nie chcę.
— Tomku. Moje szczęście, moje życie od ciebie zależy. Ja wiem, że oni mnie tam będą dręczyć i namawiać i zmuszać. Tomku — a ja panu Augustowi dałam słowo — chcę dotrzymać.
— Cóż ci pomogę. Mam cię wykraść i jemu dostawić?
— Jak mi bardzo dokuczą — to ucieknę do ciebie.
— Winszuję — tego tylko braknie! — roześmiał się.
— Więc mi tylko daj wiedzieć, gdzie jesteś — i daj mi trochę pieniędzy — boć tamte — niby moje, ale u wuja.
Wydobył pugilares.
— Masz — i odczep się odemnie. Teraz przez ciebie — nie dostanę posady.
— Jakto?
— Nie twoja rzecz. Chciałbym wiedzieć, kiedy mi przestaniecie dokuczać. Słuchajno — ale i ty napisz, jakby wam tam źle było — albo starej — ten cudzy, łaskawy chleb był gorzki.
Terka rzuciła mu się na szyję, ucałował ją łaskawie — potem obejrzał się po ścianach, nacisnął kapelusz — kazał stróżowi znieść do doróżki kuferek, wziął skrzypce — i rzekł z szyderczym uśmiechem:
— No teraz już na fest — nie mam domu — i gwiżdżę na wszystko.
Istotnie na schodach gwizdał jakąś burszowską piosenkę.
Ulokował się w hotelu i rozpoczął życie bez zajęcia, planu i celu. Ale po tygodniu tak był zmęczony nudą i bezczynnością, że zaczął czytać ogłoszenia w kuryerze — i wybierać sobie pracę. То go zajęło czas jakiś — wreszcie zdecydował się złożyć swą ofertę — ale nim napisał — już mu się odechciało. Potem napadła go pasya czytania. Leżał po całych dniach i pożerał tomy po tomach. Następnie przyszła pasya do teatru — następnie sprawienia nowej garderoby, wreszcie powrócił do bilardu. Szura nie było — ale w kawiarni, gdzie spędzał wieczory, spotykał Remisza — i tak jakoś nieznacznie zaczęli ze sobą rozmawiać i bardzo nieśmiało Remisz go do siebie zaprosił.
Mieszkał лу jednym pokoju — na trzeciem piętrze w oficynie. Zimno było, ubogo i pusto.
Nad stołem, zawalonym papierami — wisiały dwie fotografie — starej kobiety i młodej.
— To moja matka.
— A to siostra? — dodał Tomek.
— Nie — to narzeczona! — odparł Remisz cicho i zaczerwienił się.
— Fiu — fiu! Masz pan gust i szczęście.
Remisz oczy spuścił i milczał.
— Ale pan chyba kapitały składa. Ten apartamet drogo nie kosztuje — a pan przecie musi dobrze być płatnym u Szura.
— Owszem — tylko że do domu dużo trzeba.
— Aha — rodzina! — zaśmiał się Tomek.
— A tak — czworo nas zostało po śmierci ojca. Mająteczek mamy — niewielki — pięć włók i cegielnia w tem. Siostra najstarsza za mąż poszła — ale też owdowiała i wróciła do mamy. Dwóch braci małych trzeba uczyć — więc tak — nie mogę sobie dużo zostawić.
— I narzeczona musi czekać!
— O! ona taka dobra! — szepnął chłopak. — Ona też pracuje — w biurze — niema rodziców — mieszka przy bracie żonatym.
— Czy pan pisze powieści — że tu tyle tej bibuły.
— Nie — skądże! Przepisuję wieczorami — dla siebie. Nie wystarczyłbym bez dodatkowej roboty. A za ten pokój prowadzę meldunki w kamienicy — i jeszcze na mieście mam zajęcie: — rachunki w dwóch sklepach.
Tomek spojrzał z podziwem na niepozornego człeczynę. Remisz zakrzątnął się w kącie, gdzie na piecyku miał swe całe gospodarstwo, i po chwili podał gościowi herbatę. Widocznie był uhonorowany odwiedzinami — i znajomością z takim eleganckim panem. W oczach jego widać było zachwyt i uradowanie.
— Czy pan zna panią Malecką? — zagadnął Tomek.
— A jakże! To bardzo zacna kobieta. Jej mąż był sędzią u nas, ale umarł już temu dziesięć lat. Mieszkała w miasteczku — niedaleko naszego Żerania, ale podobno gdzieś się wyniosła. Ja w domu już dwa lata nie byłem — bo choć mam płatny urlop, ale coś sobie na ten czas wynajdę — żeby zarobić. Lepiej im kilkadziesiąt rubli posłać — jak jechać.
— Toć ten wasz folwarczek, to smok, pożerający tysiące.
— A tak. Może mama niebardzo sobie daje radę — i częste mają klęski. Ano — cóż robić.
Ja się na gospodarstwie ani na cegielni nie znam, inaczej im pomódz nie mogę.
— A kiedyż pan myśli się ożenić?
— Chyba jak chłopcy gimnazyum skończą — starszy już w czwartej klasie, młodszy w trzeciej.
— No — cierpliwa ta pana narzeczona! — zaśmiał się Tomek i spojrzał znowu na fotografię, a potem, zapalając papierosa, rzucił niedbale:
— Ja też chcę się wziąć do roboty — szukam posady.
— Biurowej?
— Ano — chyba.
— W fabryce kamieni młyńskich pan Terner poszukuje korespondenta. Jakby pan chciał — ja mu powiem! — ofiarował się uprzejmie Remisz.
— Może pan powiedzieć! — zgodził się łaskawie Tomek. — Cztery języki posiadam dobrze.
— Mnie się zdaje, że pan wszystko potrafi. Pan chyba, nie ucząc się, wszystko umie.
W dwa dni potem już Remisz posadę mu wykukał, zapewnił, i gdy Tomek poszedł pod wskazanym adresem, został przyjętym tytułem próby na miesiąc, do handlowej korespondencyi.
Nie miał o tem najmniejszego pojęcia i przez parę dni naprawdę się mozolił — ale że miał fazę zawziętości i ambicyi — wybrnął z trudności i po tygodniu odrabiał robotę z precyzyą wytrawnego urzędnika — i pierwszy raz w życiu bawił się w pracę.
Przełamał lenistwo do rannego wstawania — w godzinach biurowych ani palił, ani rozmawiał — i szef był pewny, że zdobył jakiś unikat, ideał — pracownika z powieści!
Ale gdy się miesiąc skończył — Tomek mu oświadczył, że więcej nie przyjdzie, bo cała ta robota jest »idyotyczna«, i żeby jeszcze miesiąc pisał w czterech językach listy o kamieniach młyńskich — toby mózg mu się zmełł na piasek.
I otrzymane pieniądze tegoż wieczora przehulał z dwiema cyrkówkami i nazajutrz cały dzień przespał.
Stał się znowu cyrkowym bywalcem — i minęło w tej nowej pasyi parę tygodni. Aż stało się, że gdy po jakiejś orgii całonocnej w gabinecie wrócił do hotelu, napróżno szukał pugilaresu. Zgubił, czy go okradziono — ale rezultat był ten sam. Przeszukawszy wszystkie kieszenie, zebrał siedm rubli — cały fundusz, co mu zostało z tysiąca rubli, wypłaconych przez Malecką w sierpniu, a stało się to w listopadzie.
Tedy Tomek oprzytomniał — i raczył pomyśleć o przyszłości. Pomyślał zaś tak, że tegoż wieczora te siedm rubli przegrał w bilard.
— Ano — trzeba będzie gdzieś, kogoś naciągnąć! — pomyślał, kładąc się spać, i od rana zaczął po ulicach wypatrywać znajomych. Spotkał paru, ale nie wspominał o pożyczce — i cały dzień zeszedł mu naczczo.
Wieczorem przyprowadził ze sobą do hotelu żyda-handlarza — i sprzedał parę garniturów ubrania. Resztę złożył do kuferka — rachunek w hotelu zapłacił — i wyniósł się do tanich, tak zwanych »umeblowanych pokojów«, w bocznej, dalekiej ulicy.
Niechlujnie tam było, duszno, cuchnąco, gnieździła się rozpusta i występek, ale przynajmniej był pewny, że go tu nikt nie zna — i nikt ze znajomych go nie znajdzie.
W garkuchni — w tymże domu zjadł byle co — i siedział do późna, obserwując typy, zgoła sobie dotąd nieznane. W nocy spać mu nie dawały wrzaski na kurytarzu, a może i pierwsza naprawdę troska o jutro. A owo nieubłagane jutro przyniosło mróz, śnieg i — głód.
Tomek nareszcie obejrzał się na seryo za pracą — i obszedł kilkanaście ofert z Kuryera — bezskutecznie. Wrócił późno — przemokły, zziębnięty i wściekły.
Po kilku dniach musiał sprzedać resztę garderoby i zegarek, ale wystarczyło pieniędzy zaledwie na tydzień, a zajęcia nigdzie dostać nie mógł — pozostały tylko skrzypce. Właściwie zapomniał o nich, i teraz dopiero wpadły mu w oczy, któremi wodził po koszlawych, wstrętnych sprzętach pokoju. Wydobył je z pudełka i obejrzał. Cenne były, stare — jutro je poniesie na sprzedaż. Tymczasem jeszcze raz na pożegnanie zagra na nich. Ton bo miały pieściwy, srebrny, i drżały pod smykiem, jak żywe.
Usiadł Tomek na łóżku, i grając, począł przypominać sobie Zuzię, letnie noce, pola, zbożne, dwór Zagajski — wszystko dalekie, we wspomnieniu błękitne już i miłe!
Zamyślony, nie słyszał, że ktoś wszedł — dopiero ciężkie sapanie i kaszel zwróciły jego uwagę, że nie sam był w pokoju. Nie przestając grać, oczy podniósł — i poznał właściciela garkuchni.
— To pan taki majster. No, proszę, a mnie ten huncwot Motylski zarwał na trzy ruble — i podobno się wymeldował na Brudno. Chodź pan do sali ze swą muzyką. Klienty chcą tańczyć przy sobocie. Dam rubla i żarcie — piwo też!
Minęła chwila, nim Tomek zrozumiał, o co mu szło — wreszcie się roześmiał i poszedł za grubym restauratorem do owej »sali«, gdzie skrzypce powitano radosnym wrzaskiem.
W dymie totoniowym i ohydnych wyziewach piwa i tłuszczu rozpoczęły się tańce i hałaśliwa uciecha. Skrzypce dygotały w ręku Tomka, którego też jakiś dziki szał ogarnął, że nie czuł ni zmęczenia, ni atmosfery tej strasznej tancbudy, tylko grał zapamiętale:
— Ot majster! To nie ten zdechlak Motylak. To ci siarę ma, bestya! — wołali tancerze.
— A chłop też, szelma, gębę ma gładką. Ten ci jak ściśnie — to ha! — śmiały się »damy«.
A Tomek, grając, widział przed sobą szpetną twarz doktora Sabińskiego, jak mu niegdyś prorokował karyerę grajka — i śmiał się zuchwale do tego widziadła:
— Ano — gram — i co? Myśli, doktór, że mnie to żenuje? Wolę grać — tej hołocie — jak tańczyć — na cudze granie. Tańczcie, dranie, bydło — ja was tu dziś zamęczę!
Gdy policya wreszcie rozpędziła »klientów«, Tomek miał palce od strun do krwi zdarte, i jeszcze grał, blady, z kroplami potu na czole. Puńkowski, restaurator, z rozpromienioną miną — osobiście podał mu kufel piwa i srebrnego rubla.
Tomek piwo wypił — rubla wyrzucił w górę i nogą nadeptał.
— Orzeł czy reszka? — spytał brzuchacza.
— Orzeł! — odparł ten wahająco.
Tomek nogę usunął, spojrzał — i potrącił monetę ku niemu.
— Bierz — twoja! — rzekł — i wyszedł.
— Pan! — mruknął kelner, kłaniając mu się nizko.
A Tomek, zanim zasnął — pogłaskał skrzypce ruchem pieszczotliwym dłoni — jakby głaskał smukłe kobiece biodro, i rzekł półgłosem:
— I oto jestem na twojem utrzymaniu — ty śpiewne drewno!
Jakoż zaledwie się nazajutrz obudził — kelner przyprowadził mu czeladnika rzeźnickiego, który z szerokim śmiechem wystąpił doń z prośbą o granie na weselu.
— Niby na mojem, z panną — co jej stary jest woźnym w Resursie. Proszę nie byle za co — dam pięć rubli — ino żeby tak pan rżnął — jak dzisia tu w nocy. Nie bez tego, że i tancerze coś dołożą — bo bez przychlebności mówię — ma pan dryg w ręku, że nogi same chodzą.
— Idź pan do stu dyabłów — mnie się spać chce!
— To też nie zaraz proszę — ino na wieczór. Starszy drużba tu po pana przyleci — jak będzie pora.
— No, dobrze — a jak mi się panna młoda spodoba — to buziaka niech mi też dołoży.
— Owa — do wójta z tem nie pójdziemy — a i panna Felka nie będzie chyba sprzeczna, zaśmiał się nowożeniec, kładąc na stoliku trzy ruble tytułem zaliczki — »na pewność«.
Wesele odbywało się w dużej suterenie — a sąsiadka, maglarka, ustąpiła też swej izby.
Ulokowany wysoko — na komodzie — Tomek bawił się setnie — widowiskiem, typami — uciechą godowników. Po kolacyi — nie przestając grać — stanął przed panną młodą — i zaprosił ją do tańca. To wzbudziło zachwyt i burzę oklasków — i gdy na zakończenie urwał grę, objął ją i pocałował, wesołość doszła szału — i każda druchna dopominała się o taniec. Nad ranem, gdy odprowadzono państwa młodych do mieszkania — Tomek zdobył już sobie szeroką sławę — miał zamówienia aż na karnawał i znajomych pół ulicy. Miał też w kieszeni garść srebrnej monety, a w drugiej wielką pajdę tortu, którą mu gwałtem wepchnęła woźnowa.
Ale na progu garkuchni Puńkowskiego natknął się na hałaśliwą scenę.
Brzuchacz ledwie obudzony — zły — wymyślał kobiecie mizernej — w szal otulonej, która płacząc, powtarzała jedno ciągle.
— Umarł — a tydzień mu się należy — mówił — będzie na pochów. Co ja teraz pocznę!
— A pocznij sobie pani, co chcesz! A ja mówię, że mnie zarwał na pięć rubli. I mam na to świadków.
— Trzy lata grywał u pana. Niech się pan zlituje. — Pożyczy mi chociaż te dziesięć rubli. Nie mam nic do sprzedania. Została tylko maszyna do szycia. Jak mi ją wezmą — czem zarobię.
— A mnie co do tego. Jak grał, to nie za darmo — płaciłem, i dobrze płaciłem — więcej, niż warto. A teraz interes skończony — niech mi pani głowy nie zawraca. U mnie niema biura wsparć — a restauracya.
Zatrzasnął drzwi przed nosem kobiety, która osunęła się na schody — i zakrywszy twarz chustką — zanosiła się łkaniem.
— Pani czego tu ryczy? Kto umarł? — spytał Tomek, stając nad nią.
Podniosła na niego osłupiałe oczy.
— Mąż umarł. Grajek, Motylski. Niema ani grosza w domu.
Twarz miała wychudzoną, bladą, w spojrzeniu bezgraniczną rozpacz.
Tomek najniestosowniej zaśmiał się. Patrzał na nią chwilę długą — wreszcie krzyknął.
— To niech się pani stąd zbiera do domu. Przecie ten brzuchacz pani nie da. Juści, ja mam grzebać pani męża — rozumie się — grajek grajka. No, jazda.
— Pan by się ulitował? — zaczęła jąkać.
— Ech — niech pani mi głowy też nie zawraca. Spać mi się chce po weselu!
Ziewnął — wydobył z kieszeni garść pieniędzy — zostawił rubla — resztę podał kobiecie. Ale wtedy spostrzegł, że była zemdlona. Zjawił się w tej chwili stróż z miotłą — i rzekł sentencyonalnie.
— Najlepiejby jej było też w księżej oborze. To Motylska.
— Trza ją do domu odstawić. Dajcie wody.
Kobieta ocuciła się rychło — ale, że się chwiała na nogach, Tomek doprowadził ją do doróżki i odwiózł do mieszkania. Był to pokój w oficynie — na Tamce — na pierwszem piętrze — nad ustępem. Zimno było, wilgotno i pusto. Panował też zaduch amoniaku, że aż go za gardło ścisnęło.
Dziewczynka trzyletnia rzuciła się z płaczem do matki, wołając:
— Mamusiu, zabrali tatusia. Jakieś ludzie przyszli — z taką czarną skrzynią — włożyli do niej tatusia — i ponieśli!
Na łóżku znać było jeszcze formy zwłok — w izbie pośmiertny nieład. Ze sprzętów — oprócz tego łóżka, została tylko maszyna do szycia, stołek i skrzynia drewniana — w której na posłaniu ze szmat i papierów sypiała zapewne dziewczynka.
Kobieta upadła na łóżko z jękiem i szlochem — dziecko wlepiło w Tomka oczy jasne, pytające, przerażone.
Rozejrzał się, skrzywił na zaduch, zebrał znowu wszystkie drobne z kieszeni, położył na maszynie, a wreszcie wlepił dziecku weselny tort i wyszedł.
— Dziwnie mnie się pieniądze nie trzymają! — mruknął, gdy się przespał, i poszedł na obiad do garkuchni. Był znowu bez grosza, ale zbytnio się tem nie frasował, bo brzuchacz bardzo uprzejmie zaprosił go znowu do grania dla gości.
Wieczorem jeden z klientów zagabnął go z nową propozycyą.
— Stankowski potrzebuje drugich skrzypiec do swego kwartetu. U niego zarobiłby pan trzy fajgle za wieczór — a w karnawale i więcej.
Tomek się roześmiał.
— Szkoda, że nut wcale nie znam.
— Jakto?
— Gram sobie z głowy — niechcący!
— Nie może być!
— Wszystkie wiejskie muzykanty — takie same geniusze. Niewielka sztuka.
Pozostał u brzuchacza. Miał wikt, mieszkanie i starczyło na papierosy. Zostawało nawet coś niecoś srebrniaków po kieszeniach.
W dzień chętnie sypiał, lub leżał w łóżku, bo go odrzuciło od włóczenia się po ulicy. Zresztą było zimno — a nie miał paltota — i błoto przesiąkało do butów.
Gdy tak leżał pewnego popołudnia, coś zaczęło do drzwi chrobotać — i po długiem wojowaniu z klamką do pokoju weszło dziecko.
Poznał jasne oczki i zadarty nosek małej Motylskiej.
— Dzień dobry, panu! — powitała go rezolutnie.
— Zamykaj drzwi, mała, bo śmierdzi na korytarzu. Ty tu czego?
— Mamusia kazała spytać, czy panu co nie trzeba.
— Owszem — powiedz mamusi, że mi bardzo potrzeba parę tysięcy rubli i karety.
— Dobrze, powiem! — zawróciła się do wyjścia.
— A gdzież mamusia?
— My tu razem przyśli. Mamusia robotę odniosła jednej pani na trzecie piętro. Ale to zapomniałam — mamusia kazała panu podziękować.
— Bardzo mi przyjemnie. A prosić o nic mamusia nie kazała?
— Nie. Pomyślała chwilę i dodała tryumfująco. — A tak — kazała prosić.
— O parę rubli?
— Nie — o bieliznę do prania, bo dziś piątek.
— Podziękuj mamusi — i powiedz, że jak będę miał te parę tysięcy rubli, co mi potrzeba, to będę miał i bieliznę do prania. Więc najprzód niech mi tamto da. Rozumiesz?
Mała obejrzała się po pokoju i rzekła, wskazując skrzypce.
— U nas były też takie, ale żyd zabrał. I u nas była taka duża szafa — ale też żyd zabrał.
— A ciebie żyd nie chce zabrać?
— Mnie mamusia nie da żydowi. Wczoraj — to mamusia oddała żydowi swoje włosy — takie duże, duże — i taka śmieszna bez włosów.
Zaśmiała się skowrończym szczebiotem.
Tomek usiadł na łóżku.
— Jak się ty mała nazywasz?
— Janina Motylska, jak mamusia — a jak będzie braciszek — to się będzie nazywał Józef — jak tatuś.
— Jakto — będzie braciszek?
— A tak, braciszek będzie od Bozi na Gwiazdkę.
— Śliczny upominek! A jadłaś ty dzisiaj obiad?
— Dziś piątek, to była herbata — a jutro będą kartofle — jak ta pani mamusi zapłaci.
— Jeść ci się nie chce?
— Nie.
Wydobył z kieszeni dwa złote.
— Weź to, mała, i kup cukierków.
Dziecko wzięło monety i prędko wyszło.
Po chwili ukazała się we drzwiach sama Motylska.
— Dobry wieczór panu. Czy naprawdę kazał jej pan kupić cukierków?
— Ano — tak. Ale przecie nie dla mnie, tylko dla niej.
Kobieta odebrała dziecku pieniądze i położyła na stoliku.
— Dziękuję panu. Chciałam panu za tamto się odpłacić — a nie przysłałam jej żebrać. Może panu co połatać, pocerować, poszyć, uprać!
— Jak pani tak się gwałtem chce, to proszę moją garderobę przejrzeć — ale ja też wsparcia nie potrzebuję. Pani, widzę — udaje wielki dobrobyt.
— Mam robotę.
— I z wielkich dostatków włosy pani sprzedaje — a na Gwiazdkę — mała spodziewa się braciszka.
Kobieta zarumieniła się — w milczeniu sprzątała graty w pokoju, zbierała porozrzucane ubranie i bieliznę. Tomek począł gwizdać ze złości.
— Zawsze pani mieszka na Tamce?
— Nie. Teraz mieszkam na Nowym Świecie. Znalazłam taniej.
— Toci musi być komfort..
— Proszę pana, przedemną tam ludzie mieszkali i po mnie będą. Zdrowa jestem. Człowiek może dużo wytrzymać.
— No, no — przyjdę obejrzeć ten apartament. Wziąłem przecie po mężu pani sukcesyę u Puńkowskiego.
— Kotkę mamy i troje kociątek! — zaszczebiotała dziewczynka. Mamusia znalazła na podwórku.
— Cicho, Janiu, — chodźmy już. W poniedziałek odniosę panu te koszule, i wyceruję skarpetki.
Wyniosła się z zawiniątkiem, i po niewczasie sobie przypomniał, że nie spytał o numer domu.
Ale nazajutrz było sucho i niezbyt zimno — poszedł od domu do domu jej szukać — i wreszcie jeden ze stróżów burkliwie mu objaśnił.
— Motylska, wdowa z dzieckiem. A mieszka toto — w tej budzie na podwórku.
Tomek długo stał przed tym budynkiem. Była to przybudówka z desek — przyczepiona do muru sąsiedniej kamienicy. Sprzątano do niej zapewne niegdyś graty bez wartości. Teraz miała okienko z czterech szybek — i żelazną rurę od piecyka, wyzierającą ze ściany — i była mieszkaniem ludzkiem i warsztatem pracy, bo rozlegał się z niej turkot maszyny do szycia.
— I ludzie nazywają kobiety słabem stworzeniem — pomyślał Tomek, pukając do drzwi.
— Proszę! — ozwał się głos Motylskiej.
W »mieszkaniu« było tylko łóżko, maszyna do szycia i żelazny piecyk.
Siedząc na łóżku, Motylska szyła — a mała na temże łóżku spała, wśród całej kupki srokatych kociąt — i ich matki, która mrucząc, lizała swe dzieci — i ucho dziewczynki.
Na desce, przybitej do ściany, stało trochę gratów gospodarskich — a nad łóżkiem wisiała zapaśna garderoba.
Na widok gościa Motylska ruchem wstydliwym nasunęła chustkę na swe obcięte włosy i uśmiechnęła się.
— Jakże nas pan znalazł!
Zamiast odpowiedzi — rozejrzał się po ścianach budy, oklejonych staremi gazetami, i rzekł:
— Musi tu być bardzo zacisznie w mrozy — no, i jest co czytać na długie wieczory. Ile też ten apartament kosztuje?
— Trzy ruble miesięcznie.
— Rozumie się, że się nie płaci rocznie, ani kwartalnie — boć tu zimą nikt tak długo nie wyżyje. I pani myśli tu chować dzieci!
— Proszę pana — a jeszcze przy moich i te pięcioro kociąt się wychowa. Więcej ludzi na świecie tak żyje — niż w pałacach.
Tomek teraz dopiero zastanowił się, poco tu przyszedł, i nie znalazł w głowie swej żadnej racyi.
Zapalił papierosa i rzekł:
— Ma tu pani pięć rubli. Brzuchacza ruszyło sumienie i oddał. A jakby pani co było potrzeba — to mnie powiedzieć, bo mam chleb i posadę dzięki waszej żałobie, a że, co zarobię, to nie składam do banku, ale tracę — niewielka łaska — jeśli pani co dam. Serwus!
I z tem wyszedł z budy — pogwizdując.
W bramie spotkał Remisza. Chłopak skoczył do niego, jak do zdobyczy.
— Co to za szczęście. Szukam pana tyle czasu. A pan może tu mieszka — i ja tu bywam codzień. Co za traf!
— A pocóż mnie pan szuka?
— Pan tak zginął — lękałem się jakiego nieszczęścia. I młody nasz pryncypał pana szuka. A w tym domu właśnie mieszka panna Irena.
Tomek ramionami ruszył.
— Anim przypuszczał, że jestem widocznie wam potrzebny. Nie mieszkam tu, ani wiem o żadnej pannie Irenie.
— To moja narzeczona, a jej bratankom daje lekcye Francuzka, co była u państwa, i ona strasznie desperuje, że pan zginął. Uraduję wszystkich, gdy im dam pana adres.
— Nie mam adresu.
— Jakto? Przecie pan ma posadę, mieszkanie?
— Posada moja jest stojąca, a mieszkam na rogu Smolnej i Polnej. Będę panu bardzo wdzięczny — jak pan zostawi tych wszystkich moich znajomych — w dalszym niepokoju o mym losie.
Remisz pozostał oszołomiony, i zanim się opamiętał — Tomka pochłonął tłum uliczny. Ale »wdowi syn« był zawzięty. Po konferencyi ze stróżem odnalazł Motylską — i wieczorem adres Tomka znała już Deniska. Nazajutrz jeszcze spał, gdy przydreptała, i czatowała za drzwiami.
Gdy ją ujrzał, odrazu udał oburzenie — i po swojemu zagadnął.
— U któregoż to z moich sąsiadów, kawalerów, nocowała panna Deniska?
Ale poczciwa »zagajska tapeta«, jak ją nazywał, patrzała nań z iście macierzyńskiem rozczuleniem i może nawet nie dosłyszała zapytania.
— Tak się lękałam, tak byłam niespokojna o monsieur Tomas. Sny miałam takie złe — bo mizerny jest — pewnie chorował.
— I miksturki nie mogła panna Deniska administrować. No, kiedy już mnie wyszperała — to proszę do pokoju. Cóż panna Deniska porabia?
— Mam demi-place u Skorupskich — mieszkanie i wikt za lekcye czworgu dzieciom i dwie godziny na pensyi. Mnie dobrze, ale biedna pani i Terka. Bardzo im ciężko.
— A cóż im brakuje?
— Kat jest ten niby brat. Każe pani rano wstawać — wydawać ze spiżami, robić herbatę — a Terka musi sobie sama reparować bieliznę, cerować pończochy — w domu ścierać kurze... Pani tego nie przeżyje, a Terka pisze, że ucieknie. Będzie straszny skandal.
— A baby boją się roboty — gorzej, niż śmierci! Szkoda, że się nie urodziły Habsburgami.
— Trzeba ich ratować!
— Od czego? Od lenistwa i głupoty!
— Żeby pan napisał jedno słowo do Maleckiej. Dwór w Zagajach stoi pustką. Mogłyby tam wrócić.
— Tfu! — splunął. — Więc jakem chciał ich tu mieć — i utrzymywać — to matka wolała być na łasce brata — bo tam jest pałac — a teraz gotowa siedzieć na łasce Maleckiej!
— Nie — to ja tak obmyśliłam — dla Terki. Pan Strażyc niedaleko — a tam żywej duszy nie widuje — i doprawdy gotowa zrobić un coup de tête — przyjechać tu — wydać się za tego młynarza. Pani tego nie przeżyje!
— Et! Panna Deniska w braku własnych — fikcyjne romanse przeżywa w głowie. Strażyc się z Terką nie ożeni — ale jak ona wyjdzie za młynarza — to postara się z nią mieć romans.
— One są bardzo, bardzo nieszczęśliwe! — Deniska zaczęła naprawdę płakać.
Popatrzał na nią z oburzeniem:
— Panna Deniska przedewszystkiem nie ma, widzę, pojęcia, co jest nieszczęście.
— Pan Tomas — nie ma serca ani litości.
— Nie mam — i mieć nie pragnę. Terka złapie tego głupca młynarza, będzie się stroić i używać — matka przy niej osiądzie — i będą jeszcze lekceważyć młynarza — i wmówią mu, że robią mu łaskę! Szkoda łez panny Deniski. Za rok będzie pani znowu niańczyć matkę i cerować Terki pończochy. Niech pani się uspokoi, to pani — szczęście wróci.
Gdy się jej pozbył, obiecawszy, że ją odwiedzi, bo usilnie go o to błagała — wyciągnął się napowrót na łóżku, co czynił zwykle, gdy był zmuszony myśleć. I tak, puszczając dym w brudny sufit, począł kłótnię i wymysły, urągania i złości sam ze sobą, jakby z wrogiem:
— Niby co myślisz! Dosyć ci tego zarobku z grania — no pewnie. Żarcie masz psie — ale masz — na katar kiszek z tego prędko zdechniesz, to głupstwo, bo możesz jeszcze prędzej złapać zapalenie płuc — i też zdechnąć. Ale robota w sam raz — nie wołowa, nie maszynowa. Żeby nie te paskudne, głupie baby. Ile ja ich mam: te dwie i pół w budzie oblepionej papierem, ta idyotka francuzica — te dwie tam gdzieś! No, ale właściwie — co one mnie mogą obchodzić. Niech to wszystko razem przepada — ja dla nich ani chcę — ani potrzebuję pracować. Jestem ojcobójca, zakała rodziny — czego mnie zaczepiają. A zresztą — co mogę robić — wolałbym przystać do bandytów, niż gryzmolić w biurze, a nie przystanę do bandytów, bo brzydzę się wszelkiej kanalii, bo śmierdzi i brudna — wszelkie zaś inne dla mnie przystępne roboty — jak lokajstwo, furmaństwo lub konduktorstwo tramwajowe — to bryndza. Więc nie mogę babom pomódz — chyba że Malecka będzie tak głupia, iż mi da tysiąc rubli w przyszłym roku — i te będę też wolał stracić z dziewkami — jak te, co miałem. Tu przestał myśleć i począł nucić:
Zegarki i łańcuszki, pierścionki, spinek dwie,
Zabrały mi dziewuszki, co tak kochały mnie!
— Psiakrew — zaklął znowu — zimować w tej budzie, a ta francuzica — co tu lata za lekcyami — żeby tamtym posłać parę rubli »argent de poche«, a starej każą herbatę nalewać i ścierki rachować — kiedy w Zagajach do klamki się nie dotknęła bez lokaja. Głupie to, głupie — ale już takie zostanie — niczego się nie nauczy — ani oduczy! Płacze i lamentuje — a w łeb sobie nie palnie — i tak będzie lata przepadać.
Tomek się zerwał, wyjrzał oknem na śnieg, sypiący się gęsto z ołowianego nieba, obejrzał swe buty, palto, splunął — ubrał się — przeliczył drobne w kieszeni — i poszedł na miasto.
Włóczył się, aż przemókł, zmarzł i zgłodniał — wtedy wstąpił do znanej cukierni, wypił kawy i poszedł na »górkę« do bilardu.
Partner, który mu się trafił, grał licho i płacił z dezynwolturą wielkiego pana. Gdy Tomek wygrał trzy partye, dowiedział się, że nie był to żaden hrabia — ale zato szofer hrabiego. Wrócili właśnie z polowań w Rosyi — i mieli jechać na Riviere.
— Wyjeżdżamy, byliśmy, będziemy — mówił.
Tomek zafundował ponczu — i jął się rozpytywać o fach — jego obowiązki i dochody.
Gdy się rozstali, Tomek był zamyślony i zamiast do domu poszedł dalej na miasto.
Już się ze sobą nie kłócił — ani złościł, miał projekt i zawziął się po swojemu. Od tego dnia zrobił się chciwy na wieczorne i nocne zarobki muzyczne, ale wstawał rano — i w dzień nie bywał w domu.