<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Był zmierzch pogodnego dnia czerwcowego. Pani Madejowa uwijała się za ladą swego sklepiku i niby to służyła gościom, niby to słuchała powiadań, że coś nielada stanie się, bo pod zamkiem gwardja narodowa strażuje — a w istocie coraz niespokojniej poglądała ku drzwiom wejściowym.
Aż nareszcie, kiedy już panią Madejową zupełna miała chwycić alteracja, drzwi stuknęły ociężale, do gospody wszedł Dziurbacki.
Pani Madejowa skoczyła, niby piętnastolatek, naprzeciw i, nie bacząc na domyślne uśmiechy i półsłówka gości, zagarnęła profosa do izdebki i dopiero zagadnęła pospiesznie:
— I jakże, i cóż?
Dziurbacki, za całą odpowiedź, bęcnął furażerką o skrzynię i osunął się na stołek.
Baba pokiwała głową.
— I znów ani śladu?
— Ani-ani.
— Zagałuszyli biedactwo, psiawiary! — A cóże audytor?
— Powiada, że śledztwo skończone i tyla. Cydzik, jak kamień w wodę!
— A ten najgłówniejszy! Jego trzeba wypatrzeć! — Obaczycie!... Byle, byle sobie nie dopuszczajcie, panie Pietrze! — Na mszę do Panny Marji dałam! A jakże! I dam jeszcze... bo kiedyżeśmy sobie obiecywali... — Przepijcie pieprzanki! Na zdrowie.
Dziurbacki ledwie usta zmaczał. Pani Madejowa podsunęła na miseczkę siadłego mleka i talerz kartofli.
— A słyszał pan Pietrz, że musi generałów będą strzelać...
Dziurbacki skrzywił się pobłażliwie.
— Tam, mosanie!
— I mnie się nie widzi! — podjęła politycznie pani Madejowa. — Ludziska gadają, co im ślina!... Gdzieżby generałów!
Profos cmoknął hałaśliwiej mleka z łyżki.
Baba skwapliwie chwyciła się tego dowodu niejakiego ożywienia się Dziurbackiego.
— Zwyczajne prostactwo, nie znające się na wojskowych sprawach! Uh, bo i nie każdemu sądzono. A wie pan Pietrzuś — niech się ździebełko przysiędę — że już murarz stancyję obok wyprawia...
Dziurbacki zmilczał, jakby nie rozumiejąc przymówki. Baba pociągnęła smętnie nosem.
Naraz, za drzwiami wiodącemi do sklepiku, wszczął się zgiełk pomieszanych głosów. Madejowa zerwała się z miejsca. Lecz w tejże chwili do izdebki wpadła Kasia.
— Pani gospodyni...
— Rany boskie, co się stało?!...
— Generałów i zdrajców różnych prowadzą do więzienia na Zamek!
Dziurbacki dźwignął się z za stoła.
— Co zaś za banialuki, mosanie!
— Jako żywo!!! Musi wieszać zaraz będą!...
Profos chwycił za furażerkę i wypadł na rynek. Madejowa wionęła za nim spódnicami.
Stare Miasto wrzało od popłochu i zamętu. Jedni ryglowali co tchu sklepiki i uprzątali stragany, drudzy zbijali się w pomstujące gromady, trzeci pędzili ku wylotowi Święto-Jańskiej ulicy, inni od strony Zamku biegli z nowinami.
Dziurbacki bez wahania podążył do placu króla Zygmunta. Pod katedrą atoli zagrodziła mu przejście zwarta ciżba ludu.
— Co tu, mosanie!? — Co się dzieje?
— Śmierć sprzedawczykom! Śmierć generałom!
Profos szarpnął się.
— Puszczać! Ustąpić z drogi!
— Niema przechodu!
— Jakto niema!? Ustąp, pókim dobry, do stu par djabłów!
Mieszczuchowie stropili się i zakołysali się niepewnie. Profos podał się naprzód łokciami i, sekundowany pilnie przez Madejową, przedarł się na front ciżby, kędy, u wyjścia, na plac, warta narodowej gwardji trzymała kordon.
Stąd już bokiem, w lewo, wzdłuż kordonu, przedostał się ku murom zamkowym i uwiązł we wstędze zbitego pogłowia ludzkiego.
Pani Madejowa, z właściwą sobie rezolutnością, wnet z otaczającym ją tłumem bliższą zawarła komitywę i jęła rej wodzić. Dziurbacki o słup latarni się zaparł i poglądał apatycznie przed się.
Dokoła niego ścierały się racje, który z generałów winniejszy, dokoła niego toczyły się bezładne rozprawy o tem, który z dygnitarzów wart stryczka, a który ołowianki — a profos stał bez ruchu pod latarnianym słupem, obojętny, głuchy na wzburzenie ciżby.
Zagadywała doń pani Madejowa, odzywali się sąsiedzi, Dziurbacki zmagał się i słowa dobyć z siebie nie mógł. Rozumiał jeno, że to, z czem tyle lat po świecie chodził, co za święte miał, wyrwano mu z pod serca i rzucono na sponiewieranie.
Aż raptem, od strony Senatorskiej ulicy, rozległ się ponury wrzask: jadą! — jadą!
Ciżba zakołysała się. Na skraju placu mignęły czerwone języki pochodni i jęły zdążać szybko ku bramie zamkowej.
Wrzask przeistoczył się w wycie zajadłe, wściekłością drżące.
— Śmierć zdrajcom! — Na latarnię szpiegów! — Na szubienicę! — ryczała tłuszcza, napierając kordony gwardzistów.
— Ukamienować łotrów! — ryknął ktoś w tłumie.
— Ukamienować! — podjęły chrapliwe głosy...
Grad kamieni, kału, błota zaczął bluzgać ku korowodowi czerwonych języków.
Profos oczy rozwarł szeroko i poglądał. Nadciągające światła pochodni oślepiły go na mgnienie.
— Jankowski z Bukowskim! — pisnął mu dyszkant nad uchem.
Dziurbacki wzrok natężył. I oto, pośród eskorty, z głębi pojazdu, zasrebrzyły się ku profosowi generalskie buliony i wychyliła twarz blada, zastygła w bolesnym skurczu.
Dziurbackiego dreszcz przeszedł.
Był to generał Jankowski!... Generał dywizji, pierwszego strzelców konnych dowódzca... To on! Znał go, pamiętał... Z ósmym pułkiem piechoty w raszyński ogień pod Godebskim szedł...
Gruda błota śmignęła z ciżby i buliony generalskie Jankowskiego zbryzgała...
Dziurbackiemu w oczach pociemniało. Zaparł się oburącz o latarnię i dyszał ciężko.
A tymczasem, za pierwszą kawalkadą, pędziła w głąb bramy zamkowej druga, trzecia, czwarta, piąta.
Za szóstą tłumy mocniej, przeciąglej zawyły, czem nietylko ocknęły profosa ale i jego towarzyszkę podnieciły do reszty.
— Nastąpcie się, panie Pietrze, niech kamienia wyrwę...
— Co waspani!?
— Szargule jadą!
— Kto!?
— Wywłoki szpiegowskie, kochanice, moskiewskie wygodniczki, jędze morowe!
— Nie waspani sąd!
— Aby się przyłożę! — wrzasnęła baba z pasją i, zawinąwszy się sprawnie, wydrapała gleń spieczonej ziemi i zamachnęła się, by nim rzucić w jasną główkę dziewczęcia, poglądającego wystraszonemi oczyma z eskortowanego wozu więźniów.
Lecz w tejże chwili profos ryknął nieludzkim głosem i z rąk baby wytrącił groźny pocisk.
Madejowa zatoczyła się. Dziurbacki runął na kordon gwardzistów w stronę woza. Gwardziści murem się stawili. Wszczął się tumult i szamotanie. Profos, potraktowany kolbami karabinów, zachwiał się i zaparł, odrzucony, o latarnię.
— Laboga, panie Pietrz! A wam co...
— Antoszka! — wybełkotał Dziurbacki.
— Gdzie, na wszystkich świętych!?
— Tam, na wozie!...
— Panno najsłodsza! Moiściewy, ze szpiegówkami! Na Zamek!
— A waspani w nią właśnie!
— Rozstąp się, ziemio!... Niby ta... ta... kędzierowata! Panie Nazareński; i toto niebożątko! Opatrzność Boska, toż bym w grobie spokoju nie miała!... I jakże ona między te — te!?... Przecież sprawiedliwość...
Dziurbacki kopnął z pasją gleń ziemi, leżący tuż.
— Bełta ci się tu waspanina.
— Aby już pan Pietrz nie psuj sobie. Jeszcze ku dobremu wyjdzie. Znajomka mam na Zamku! Tyle przynajmniej, że jest... że wiadomo, kędy patrzeć, kędy ratować! Ale żeby drobiazg taki ze zdrajcami...
— Generałami, mosanie!
— Których na przeniewierstwie...
Dziurbacki nasrożył się.
— Generałowie — powiadam, mosanie!
Baba zachłysnęła się z pomięszania i zaczęła tłumaczyć się profosowi, lecz słowa jej zagłuszył wzmagający się znów ryk tłumu.
Tym razem jakaś dzika, szalona wściekłość targnęła ludzkim pogłowiem. Kordony gwardji narodowej ostatkiem sił wytrzymywały napór fali, broniąc przystępu do posuwającego się ku Zamkowi pieszemu konwojowi straży.
Po dwakroć już wolny przestwór drogi zalała rozhukana ciżba, po dwakroć straż własnemi piersiami osłoniła prowadzonego więźnia.
— Hurtig! Hurtig! — wyły złowrogo tłumy. — Brać go! — Na latarnie kata! — Nie dać żywcem! — W sztuki rozszarpać! — Oprawca! — Łotr!
Gwardzistom mdlały ramiona od szamotania się z motłochem. Żołnierze i dowódzca konwoju słaniali się wyczerpani, ogłuszeni, oszołomieni.
Hurtig podczas szedł śmiało, z głową podniesioną, wyprostowany, hardy, zimny.
Znienawidzony komendant Zamościa, nieubłagany służbista-generał, sam do niedawna ponury więźniów dozorca, głuchy na jęki argus kazamat fortecznych — nie uronił nic ze stalowego wejrzenia, nic ze swej butnej postawy.
Grad kamieni, błota, przekleństw, obelg, plwociny bluzgały weń co kroku. Sznurek krwi, z okaleczałej pociskiem skroni, sączył mu się, spływał po twarzy ku haftom generalskiego kołnierza — a jego stosowany kapelusz precz górował nad szalejącą tłuszczą a jego potężne bary ani myślały się ugiąć.
Lecz ta hardość generała, miast uszanowanie wdrożyć, podnieciła motłoch, rozbestwiła.
Ciżba hucząca w pobliżu Dziurbackiego, umilkła raptem, odstała od kordonów gwardji, cofnęła się. I w chwili, gdy gwardziści, uwolnieni od naporu, rozluźnili szeregi — uderzyła w nich z taką siłą, że łańcuch wojska prysnął na strzępy, że znikł konwój, eskortujący więźnia...
Stało się to tak szybko, tak niespodzianie, że, zanim oficerowie zdołali pomyśleć o obronie, o stawieniu czoła napastnikom, jeno tumult i kotłowanie się ciał ludzkich znaczyło miejsce, kędy nad Hurtigem pieniła się wezbrana fala ciżby.
Podczas Dziurbacki z Madejową, uniesiony naporem, znalazł się w pobliżu miejsca ponurej rozprawy z komendantem Zamościa. Profosa żgnęło coś. W pierwszym odruchu chciał wyrwać się z objęć tłumu — ujść — gdy nagle jakiś rechoczący drab podjął z ziemi, wytrąconą żołnierzowi, płonącą pochodnię i darł się z nią do generała.
— Dawać go! Niech przysmażę zbója!...
— Ognia — ognia! — zawyły głosy.
— Podać go tu!
— Żywcem!
Dwadzieścia, zaciśniętych konwulsyjnie, kiści dźwignęło ofiarę.
Ponad ludzkiem pogłowiem zakołysało się skrwawione, odarte do naga, ciało Hurtiga.
Drab wyciągnął ramię z pochodnią, ale, zaledwie, sięgnął, jakieś potężne uderzenie pięści powaliło go na ziemię...
Tłuszcza warknęła strasznie i przeciwko obrońcy się zwróciła. Lecz ten ani myślał uchodzić z pola. Zbrojny nasęczonym dębczakiem parł naprzód, zadając okrutne razy, młócąc bez pardonu dokoła, a torując sobie drogę do Hurtiga.
A nacierał tak zaciekle, tak srodze, że ciżba zaskowyczała i rozpadła się na wsze strony, pozostawiając Hurtiga u nóg jego obrońcy...
Ale to zwycięstwo było krótkiem. Motłoch bowiem, rozwarłszy wolną polanę i zoczywszy jednego zaledwie przeciwnika, runął zewsząd, by go pochłonąć...
— Naprzód! Zadławić i psiego kamrata!... I z tym poigrać... Huzia na szpiegów! Obu na latarnię...
Obrońca generała zawinął młynka dębczakiem.
— Rzuć kij, hyclu! — wrzasnął zdławiony dyszkant.
— Rany Chrystusowe, panie Pietrz! — pisnęła rozpaczliwie pani Madejowa.
— Wara takie syny! — huknął zajadle obrońca. — Mores dla generała! Ja wam psiekrwie sądy wygarbuję!... Szlusuj, żebym wam pysków naznaczył... po równości!...
Przy tych słowach dębczak świsnął w powietrzu i jął grzmocić naokół.
Tłum jednak, pomimo razów zadawanych, zaciskał pierścień. Aż nagle dębczak osłabł... Na plecach obrońcy Hurtiga zawisł bowiem szary, nikły cień, z pozoru łachman ludzki, chwiejący się bezsilnie w takt szarpania się napastowanego... Lecz łachman ten miał dwoje kościstych szponów, które wpiły się w szyję i zamknęły jak paszczęka buldoga...
Od boku pluton żołnierzów bagnetami torował sobie drogę, aby tłuszczę rozpędzić. Przychodził atoli już zapóźno.
Obrońca tracił oddech, miał lada sekunda paść i miazgą swego ciała bryzgnąć na skrwawiony kadłub Hurtiga, gdy, w tem, kleszcze szponów zelżały. Oto, na wiszącej mu na plecach szmacie, zaparły się pękate, obrzękłe ręce pani Madejowej i darły ze szmaty pęki nici...
Ta odsiecz niespodziewana dała obrońcy przewagę jednego jeszcze uderzenia... jednego tchnienia... Pozwoliła mu, padając, dostrzec nad sobą ostrza skrzyżowanych bagnetów...
Do późna w noc wzburzony motłoch złorzeczył przed Zamkiem, do późna w noc mimo patrole, warty, zaklęcia gubernatora i wezwania samego księcia, prezesa Rządu — dobijał się do bram, wył o wydanie mu zdrajców. Do późna w noc ulice Warszawy pulsowały, rozbrzmiewały okrzykami pomsty, do późna w noc załoga stała pod bronią, do późna w noc każda minuta groziła wybuchem bratobójczej rozprawy.
Gdy się to działo, na dole, w jednej z izb zamkowych, opatrywano nieszczęsnego komendanta Zamościa i jego obrońcę.
Pierwszy z nich, choć pobit i okaleczon srodze, odzyskał wnet przytomność. W zamian drugi, który zaledwie na szyi miał kilka sinych, krwią nabiegłych ranek, znaku życia nie dawał. Dwóch cyrulików ze sztabs-lekarzem rzeźwiło go solami, nacierało — daremnie. Niby ciepło trzymał, niby kołatało mu się serce, lecz co tchu wyraźnego, ani-ani. Na dobitek utrapienia dla lekarza i cyrulików, baba jakaś, musi zmartwiałego rodzona, przypięła się do wezgłowia i wrzaskliwym lamentem utrudniała cucenie.
Fukał na babę medyk, upominali cyrulicy, oficer służbowy chciał ją precz wyprowadzić. Napróżno. Baba pazurami się trzymała posłania.
— Zabijta mnie a nie pójdę! Ludzie, laboga!... Gwałtu, niech przy nim ostanę!
— Nie krzycz acani!
— Słowa nie pisnę! — Nieszczęśliwa godzina, jednego na świecie miałam! Rozbójników półtorasta na niego jedynaczka... Laboga!
Aż medyk porwał babę za ręce.
— Chcesz żeby żył, do czarta!?
— Arko przymierza!
— Gadaj!
— Domie złoty!
— Więc nie rycz, acani, bo tę krzynkę życia z biedaka wypędzisz!
Baba uciszyła się nieco. Medyk skinął na cyrulików. Obnażono nieprzytomnemu ramiona, nałożono zawiązki i puszczono krew. Obroniciel Hurtiga poruszył się.
Medyk odchrząknął z zadowoleniem.
— No, wygrzebie się rychło! Zelżało mu. Krew zła go przydławiła...
— Niebożątko moje!
Oficer rozśmiał się do medyka na to żałosne westchnienie baby.
— Ze dwa mędle ludu wszelkiego napsował.
— A nie młody człek.
— Hurtiga podkomendny?
— Kto go wie. Artyleryjski mundur, coś na to wypadnie. Zobaczymy, co śledztwo...
— Myślisz, poruczniku, że go będą ciągali za to, iż nie dopuścił do zamordowania generała?
Oficer strzepnął bezwładnie rękoma.
— Takie czasy. Jego za to, że bronił, a tamtych, że napadali.
Puszczenie krwi tymczasem swój zbawienny jęło okazywać skutek. Zdławiony coraz równiej, coraz pełniej oddychał.
W izbie pozostawiono jednego cyrulika i nie tyle dla pielęgnowania chorego, ile dla czuwania nad babą, która przykucnąwszy u wezgłowia, kiwała się teraz melancholijnie, mrucząc jakieś niezrozumiale modlitwy.
Szary rozbrzask jął powoli skradać się do izby poprzez zakratowane okna. Kaganek oliwny skwierczał i chwiał smętnie swym coraz wątlejszym, żółtawym ognikiem. Cyrulik chrapał na ławie pod ścianą. Baba mruczała wpół-sennie.
Naraz, zdławiony odetchnął silniej i stęknął. Baba zerwała się i przypadła doń.
— Chwała na wysokości!...
— Pani Madejowa!...
— Rety, panie Pietrze...
— Dajcie wody!
Madejowa podała Dziurbackiemu, przygotowany przez medyka, napój. Profos łyknął, odsapnął, zmacał ręką obwiązanej szyi i potarł ręką czoło.
— Ulżyło wam — co?
Dziurbacki potrząsnął głową.
— To ta sekutnica zatracona! Może cyrulika zbudzić, niech rai...
— Nie poradzi!
— O ja nieszczęśliwa sierota!
— Wszyscyśmy sierotami.
Baba ze zdziwienia kłapnęła zębami powietrza.
— Jakże, mój złocisty!?...
— Polski nie będzie.
— Po... powiadacie?
— Nie będzie, pani Madejowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.