<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Noc z dwudziestego ósmego na dziewiąty czerwca, która, w pojęciu Sejmu i Rządu narodowego, miała być ciosem śmiertelnym dla rozpasanej demagogji, wdrożyć zaufanie do władzy, przekonać o jej energji, sile i sprawiedliwości, wręcz odmienne wywołała następstwa.
Uwięzienie gromadne nietylko rzekomych sprawców klęski pod Budziskami, lecz i szeregu osób, podejrzewanych o spiskowanie z nieprzyjacielem, było atutem dla zwolenników tradycji Konwentu francuskiego, było zwycięstwem judzonego motłochu, dowodem słuszności jego oskarżeń.
Rząd narodowy obwieszczał najsurowsze śledztwo na uwięzionych, Katonów zbierał na sąd, patrolami, armatami groził ludowi, a lud w odpowiedzi domagał się nowych ofiar.
Obocześnie, karna podotąd, powolna władzy część obywateli zachwiała się. Najdziwaczniejsze wieści o winie strasznej Hurtiga, Sałackiego, Słupeckiego, pani Bażanow, Marchockiej, Parysowej krzyżowały się z dowodzeniami, iż rząd pozorów się chwycił, iż jeńcy, trzymani na Zamku, ani myśleli o knowaniach, że słuchy o arsenale tajnym, przez partję rosyjską przysposobionym, są wierutnym fałszem. Manifest naczelnego wodza, który już z całym impetem zapowiadał kary na winnych jego niedołęstwa... ścierał się z głośnymi zarzutami ex-kwatermistrza. Tu kruszono kopje o Skrzyneckiego, ówdzie poniewierano go — jedni wojsko potępiali w czambuł, drudzy mieszanie się cywilów i kauzyperdów — ci gardłowali za potrzebą dyktatury, rejencji samowładnej, owi domagali się trzystu władców, tu żądano szubienic na panów i dygnitarzów, a tam kartaczów na tłuszczę.
Z tego zamętu wynikło, że, już nazajutrz po aresztowaniach, wypuszczono i tych, co poturbowali konwój i poranili Hurtiga i tego, co w obronie generała stawał.
Dziurbacki, który był do rana zupełnie wydobrzał, miast uradować się obwieszczonej mu uroczyście łaskawości dyrektora policji, jął napierać się wydania mu uwięzionej Antoszki.
Komendant Zamku, na gorące instancje profosa, do sędziego Łanowskiego z nim poszedł. Łanowski na pierwsze słowo o dziewczynie — uniósł się gniewem.
— Jakto mości komendancie? Chyba waszmość dworujesz sobie! Toć nawet cała nasza komisja śledcza niema prawa bez zgody sejmu...
— Lecz panie sędzio, idzie tu właściwie o uwolnienie aresztowanego, przez pomyłkę niechybnie, dziecka...
Łanowski szarpnął poszytem aktów.
— Przez pomyłkę?... Zaraz — o kogo idzie... Mamy tu zapisaną... tylko! Aha!... Niewiadomego nazwiska... przy aresztowaniu generała Hurtiga, w mieszkaniu majorowej Krasnodębskiej... pojmana w chwili, gdy chciała ukryć z rozkazu majorowej... innej dziewczyny niema! — Więc, jeżeli komendant masz jeszcze drugą pod kluczem...
— Mamy jedną, oprócz córek pani Bażanow... Wachmistrzowi właśnie o nią idzie. Powiada, że to dziecko prawie i porwane mu w dodatku.
— Dziecko! A w aktach stoi, papiery chciała skryć...
— Gdyby pan sędzia raczył jednak użalić się starego żołnierza.
Łanowski pogładził bokobrodów.
— Jeżeli nieletnia, to nic jej nie będzie... zobaczy się! A zaraz, jest tu odsyłacz do protokółu audytora.
Łanowski sięgnął do innego poszytu, rozwarł go i, przebiegłszy szybko treść pierwszych stronic, uderzył w nie dłonią.
— Jest, jest czarno na białem wszystko, co trzeba! — Znajda, cyganiątko, przygarnięte przez pułkownika Bema?... Czy tak?
— A... akuratnie, proszę łaski sędziego! — przyznał z ukontentowaniem Dziurbacki.
— Oddane pod opiekę pani Marchockiej.
— O to-to!
— No więc, mości komendancie, w odpowiedzi na twoją instancję, mogę ci jeno zalecić, byś dziewczynę osadził w oddzielnej izbie i podwoił straże! — Jest to niebezpieczne stworzenie. Cały proces o zdradę stanu o nią się oprze.
— O to maleństwo?!
— Zgoła szpetne. Piotr Dziurbacki, wachmistrz artylerji konnej, poczynił bardzo ciężkie dla dziewczyny zeznania...
Profos wyszedł z zamku złamany, oszołomiony. Pani Madejowa, która nań u bramy czekała, przygnębienie Dziurbackiego wzięła za następstwo słabości i, zagarnąwszy go do siebie, po swojemu kurować i krzepić poczęła.
Napróżno, wachmistrz chłeptał posłusznie zadawane mu ziółka, poddawał się rozkazom, snuł się, włóczył na Pragę do koszar, niby rozumiał się na wszystkiem, niby cieszył staraniom Madejowej która, przez znajomą sobie żonę zamkowego furjera, już dwa razy koszyczek przysmaków dla Antoszki wyprawiła — a przecież był tak niemowny, taki przygnębiony, że nie do poznania.
Panią Madejową żałość aż sparła. Od momentu, kiedy to pan Piotr z dębczakiem mrowiu całemu się stawił, pięćkroć był jej bliższym! Gdzieżbo która niewiasta wymarzyćby sobie mogła lepszego junaka. A tu, nagle, choroba nie choroba. Niby ten sam a prawdziwie, dudy w miech, nie ten człowiek, nie ten chwat.
I wzdychała pani Madejowa po kątach i dopuszczeniami się gryzła, czyli rozumu nie przetrącono wachmistrzowi lub czyli z wysilenia moc na wieki nie odbieżała. Obocześnie radziła się kumek i sąsiadek i coraz to inne stosowała leki.
Jedyną śród tej zgryzoty pociechą pani Madejowej było, że profos, niegdy oburkliwy i nieprzystępny, złagodniał do cna, że dawał się smarować, namaszczać, obstawiać bańkami a nawet hołubić w betach. Smakowała z tej powolności pani Madejowa do uprzykrzenia.
Obrzednia pociecha w żużle zimne dmuchać.
Dziurbacki tymczasem wodził się z własnem sumieniem i borykał z okrutnymi wyrzutami. On wszak ci, przez swą nieszczęsną chytrość, wydał Antoszkę na więzienie, on przecież wykoncypował bajkę o znalezieniu papieru w odzieniu biedactwa, on i ją zgubił i siebie pogrążył. Z wielkiego sentymentu i czułości dla dziewczyny nałgał tak, że w cztery konie nie wyciągnie! Chybaby, chybaby samemu iść i przyznać się do łupieżstwa, do ograbienia cygańskiej budy i pod sąd polowy iść, jak maruder, jak najostatniejszy. Bierz djabli! Co kręcić? Ciułał, nie od Ostrołęki ciułał. Żywemu nie brał, tylko temu co był prawie. Miało zbutwieć, lepiej, że się przygodziło do skrzyni. Et-ta, chryja wielka! Kulą w łeb? Tyla mu ich nagwizdało, że go jedna może zmacać. Ale cóż wtedy ze smarkulą? Na niedolę sama pójdzie. Bosówką poniewierać się będzie. Jego śmierć — jej niedola. — Choć głową w mury zamkowe bij — nie poradzi. A tam drobiazg lamentuje, może opiekuna swego zwie... a tu potępieńce, mary podłe szczerzą doń zęby i prychają z uciechy, iż na profosa boleść przyszła. Osobliwie ten wielki kirasjer. Czyha wciąż na zamknięcie powiek Dziurbackiego, aby mu rzęzić nad uchem i rozpłatanym szerepem krwawić...
Dywizja Turny a z nią baterja pułkownika Bema, dziwnym zbiegiem wypadków, przez cały tydzień nie wiedziała nic o niepokojach warszawskich. Wprawdzie ku temu przyczyniła się okoliczność, że rozkaz naczelnego wodza rzucił Turnę na lewy brzeg Wisły i kazał mu wedety od Góry Kalwarji aż do Puław trzymać. Ale chociaż Turno tak znacznie był oddalon od sztabu i głównej kwatery, przecież co dnia słał i odbierał depesze, z niemi mnóstwo nowin i ani słowa o rozruchach i aresztowaniach w Warszawie.
Turno, jeden z pierwszych, był powiadomiony o tem, że Paskiewicz zjechał do Pułtuska i objął dowództwo po Dybiczu, że ogłoszono pospolite ruszenie, że generał Własow zajął Płock, że galary ze zbożem zagarnęli kozacy pod Modlinem. Turno otrzymał nawet manifesty Rządu narodowego i Skrzyneckiego, manifesty, wydane po uwięzieniu generałów, i głowił się wraz ze swymi oficerami nad znaczeniem apostrof do wykrytych zbrodni.
Na tem odcięciu chwilowem od stolicy zdziesiątkowana dywizja dobrze atoli wychodziła. Pomimo bowiem służby wedetowej i rekonesansów miała czas wypocząć, połatać szczerby, sformować przerzedzone szeregi. A już najlepiej skorzystała na tem baterja. Dla niej bowiem nastały dni wczasów i to pożądanych wielce, osobliwie dla tej części, która pod Budziskami była. A że nadto pułkownikowi wypadło kwaterować nad Warką, w dobrach Prozorów, więc w tydzień nie tylko, że konie skompletował tęgimi mierzynami, nie tylko że odpasł zbiedzone, ale rekrutem ochotnym wypełnił ubytek i z grubsza oswoił go z regulaminem.
Po tygodniu zupełniej ciszy, nadeszła do Turny sztafeta z rozkazami, aby ruszył natychmiast na prawy brzeg Wisły ku Modlinowi a baterję artylerji odesłał na Pragę.
Turno rozesłał natychmiast adjutantów na zbieranie wedet i ściąganie rozproszonych oddziałów. I dopiero, uporawszy się ze służbowemi dyspozycjami, zajrzał do pakietu listów dla dywizji. Pakiet zawierał paczkę gazet warszawskich, wypełnionych po brzegi echami aresztowań, oskarżeniami, pamfletami, nowinami o wykryciu sprzysiężenia, pojmaniu zdrajców, pochwyceniu w Skierniewicach jeńców, którzy knuli zbrojny napad na posterunek ułański.
Turno, Bem i Zielonka zatrzęśli się ze zgrozy, z przerażenia. Gazetki bowiem wręcz za zbrodniarzów ogłaszały uwięzionych i dowodziły tak, że ani wątpić, ani się łudzić.
Zielonka mało nie płakał z alteracji.
— Boże, Boże, tego nam trzeba było! I kto — kto?... Taki Sałacki! Człek gołębiego serca z pozoru! Hurtig! Pies był, brytan na literę przepisu! Łukasiński przezeń nacierpiał się! A Białopiotrowicz!... Tak — lecz żeby miał zdradzać...
— Wyraźnie stoi napisano!
— A choćby Bukowski! Pokpił bitwę. Zarozumialcem, nadstawkopytkiem całe życie był. Rzetelnie winien zdać porachunek za Budziska. Ale Jankowski! — Generale, choremu niedołędze dano dowództwo! Niechby nareszcie! Formalność żąda de nomine! Ustępuję! Jest prawo! Lecz, nie ma prawa, by generałów wlec jak opryszków!...
— Panie Benedykcie — z tego, co piszą, wynika, że Bukowski z Jankowskim nie za jedną wyprawę na Rüdigera uwięzieni zostali...
— Straszne, niesłychane! Oficerowie zasłużeni, kawalerowie legji!
— To niepodobieństwo! — uniósł się Bem.
Turno potrząsnął trzymaną gazetką.
— Jednakże pułkowniku...
— Kalumnie, złość ludzka, fatalność, mataczyny, poduszczenia wszystko co chcecie, lecz nigdy zdrada!
— Skądby więc, zdaniem pułkownika...
— Nie wiem, nie ogarniam! Przypuszczałbym tu chęć zwalenia odpowiedzialności za ostatnią bitwę...
— Tym argumentem możnaby osłonić Jankowskiego, no i Bukowskiego. A gdzie Sałacki, Słupecki a gdzie Hurtig!?
— Za Hurtiga dałbym rękę. Nie swat mi, nie przyjaciel! Gdyby mu kazano trzewia mi wyrwać, Hurtigby, dla ścisłości, i żyły mi wypruł. Taki był zawsze. Takim znałem go za Księstwa Warszawskiego. Brat rodzony Blumera. Żołdak, ale nie podlec. Na mój rozum, generale, jakaś hydra na nas się zasadziła! Hydra, której nie dość kul, nie dość przegranych bitew, nie dość moru, nie dość waśni naszych — jej trzeba jeszcze wojny cywilnej, bratobójstwa. Ta hydra czyni, aby generalicję pohańbić, aby ostatek dowódzców naszemi rękoma dobić, aby tej ziemi nawet wspomnienia czystego nie zostawić, nawet skazić krew, dla niej wytoczoną...
— Sprawiedliwie, sercem rzekłeś panie Józefie! — pochwycił Zielonka. — Ot rzecz!
Turno, który był rozpatrywał gazetkę, spojrzał dziwnie na pułkownika.
— Hm — być może. Gotów jestem nawet przypuścić, że to poprostu dla złamania nas, dla wytrącenia oręża, usidlono nieopatrznych! Niemniej o coś więcej iść musi, niż o samą nieopatrzność. Zważcie, że uwięziono cukiernika Lessla, cały szereg kobiet.
— I kobiet!!
— U majorowej Krasnodębskiej znaleziono kompromitujące papiery.
— Kochanki Hurtiga!
— Tak. Dalej panią Bażanow z córkami i pannę Sałacką przyłapano na korespondencji z kwaterą Tolla...
— Pierwsza do męża pisywała — wtrącił Bem — druga zadurzona po uszy w oficerze sztabu Kuruty...
— Aa! — Pułkownik zna...
— Znam i wiedziałem o tem — odrzekł bez wahania, nie zauważywszy oziębłego tonu generała. — Biedny Sałacki martwił się tem i dręczył. Panna, rozkochana na zabój, nawet zmówiona jeszcze przed rewolucją...
— Więc będzie mógł pułkownik udzielić sądowi wyjaśnień.
— Dlaczegóżby nie. Chętnie... Byłem nawet mimowolnym świadkiem przymówek Sałackiego... raz na zebraniu u pani kapitanowej Marchockiej...
— Pani Marchocka jest również uwięziona! — uciął oschle Turno.
Bem zmięszał się.
— Pani Anna?...
— Nie inna!
— Ależ to niemożliwe!...
— Dlaczego — z rozmiłowania wielkiego do jakiegoś innego oficera.
Bem tak był przejęty, że nie zrozumiał intencji Turny.
— Pani Marchocka jest niewinna.
Generał złożył trzymaną gazetkę.
— Przekonamy się wszyscy niebawem, zwłaszcza iż donoszą o podejrzeniach, które na wiele jeszcze osób padają... Więc kiedy pułkownik rusza do Warszawy?
— Na wieczór będę gotów do pochodu.
— A zatem wymarsz na noc.
— Według rozkazu generała. Snadniej nawet o chłodzie.
— Tak. Na południe, jednym popasem, będziesz pułkownik na Pradze. I dobrze, bo myślę, że tam pułkownika pilnie potrzebują...
— Czy generał ma w tej mierze...
— Nie, tak jeno myślę! — A... jest tu list do pana! Nie zauważyłem.
— Do mnie? — List?
— Najoczywiściej, proszę.
Bem złamał pieczątkę, spojrzał i drgnął. List zawierał dwa zdania, nakreślone drobnem, niepewnem pismem: „Ratuj, pułkowniku, niewinnie uwięzioną. W tobie cała moja ufność. Anna M.“
Bema roztargnienie zdjęło. Zapatrzył się tak uporczywie w literki misterne pisania — że dopiero trzecie z rzędu ozwanie się doń Turny ocknęło go.
— Daruj, pułkownik, że ci przerywam... snać ważne zaskoczyły cię nowiny...
— Istotnie, generale — bąknął Bem, chowając pospiesznie list..
— Lecz ponieważ pilno mi...
— Mam honor tymczasem...
— Więc dziś na noc?
— Według rozkazu.
Gdy Bem się oddalił, Zielonka zafrasował się dobrodusznie.
— Coś Bema tknąć musiało...
— Obawiam się, czy go nawet nie dosięgnęło.
Zielonka wyrzucił do góry swemi krzaczastemi brwiami.
— Jakto?!
Generał rozpostarł przed nim gazetkę.
— Patrz, czytaj panie Benedykcie.
Zielonka podniósł gazetkę ku światłu. Na liście osób, których uwięzienia domagano się, widniało nazwisko Bema.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.