Bem (Gąsiorowski, 1927)/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bem |
Podtytuł | Powieść historyczna z XIX w. |
Wydawca | Dom Książki Polskiej |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W godzinę niespełna, po przybyciu na Pragę i wysłaniu meldunku do sztabu głównego, Bem, najętym wózkiem, pędził już do Warszawy, pędził wprost do Zamku.
Pułkownika niecierpliwość paliła. Na Pradze zastał plikę całą papierów. Z komisarjatu, z magazynów, od dyrektora amunicjów, nominację dla Ilińskiego na podporucznika a co najważniejsze rozkaz, aby dowództwo baterji na Orlikowskiego zdał tymczasowo a sam na dalsze rozporządzenia czekał. Słowem tyle odebrał różnych dyspozycji, że w każdym innym razie miałby na cały dzień do czynienia, że, w każdym innym razie, ruszyłby natychmiast dociekać przyczyn, które go pozbawiały dowództwa baterji. Tego dnia atoli chłonęła go jedynie myśl o tej, która wzywała jego pomocy, która cierpi uwięziona, która tam liczy sekundy, która, nie mając odeń wiadomości, zwątpiła o nim niezawodnie... a którą on ocali, dobędzie, uwolni.
Pułkownik, jak zawierucha, dopadł straży zamkowych, zekpał porucznika, nastraszył komendanta generał-gubernatorem, wodzem naczelnym, prezesem rządu, lecz tyle wskórał iż, po godzinie pertraktacji, sporów i tłumaczeń, dotarł do sędziego Łanowskiego.
Sędzia, na ogniste wystąpienie pułkownika, skrzywił się sarkastycznie.
— Niewinna? Może być! — Daj Boże, prowadzi się śledztwo... Weźmie się pod uwagę, że pułkownik rad jesteś świadczyć... Nawet już się to wzięło. Owszem jest zapisano...
— Lecz jaka wina ciąży na pani kapitanowej Marchockiej?
— Nie mam prawa... Zobaczy się dopiero.
— Więc bez dowodu, bez...
— No, niezupełnie. Widzi pułkownik, trudno odrzec. Akta nieukończone. Jeszcze spodziewamy się papierów...
— Ależ, ależ to niegodne! Zohydzić osobę...
— W każdym razie bezpieczniej jej na Zamku, niż u siebie. Pułkownik się dziwi. A tak przecież jest. Długoby rozpowiadać. W mieście wzburzenie. Pogłosek mnóstwo. Kapitanowa Marchocka była w relacjach z panią Bażanow... a tę właściwie pułkownik sam oskarżył. No tak, znalezione papiery. Po nitce do kłębka. Wyszło pułkownikowi z pamięci! Rozumiem, marsze, pochody. — Ale wyklaruję się, wyklaruje bezwątpienia...
— Lecz kiedy nareszcie! Wszak ci to drugi tydzień! Sędziemu może nie pilno, ale niewinnie...
Łanowski pogładził się po łysinie.
— Tak się mówi, pułkowniku. W istocie zaś nikomu nie pilno a już szczególnie aresztowanym... Pułkownik nie ogarnia. A to proste. Gdyby pułkownik był w położeniu...
— Nie mówmy o tem. Będę wiedział, do kogo się mam zwrócić. Tymczasem żądam widzenia się z panią Marchocką.
Łanowski aż na krześle poskoczył, lecz wnet się pomiarkował.
— A, widzenia się!... I owszem. I nietylko z kapitanową, jeżeli wola pułkownika. Nawet, nawet namawiałbym pułkownika. Jest nieco późno, zmierzch zapada. Ale to może wywrzeć dobry wpływ.
Bem stropił się nieco półuśmiechem, który jął błąkać się na wąskich, zaciętych ustach sędziego.
— Idzie mi tylko o uspokojenie kapitanowej...
— Otóż doskonale. Imć pan Krupski pułkownika doprowadzi. Dla mnie, dla całej komisji stąd zadowolenie, że się przekonasz, iż nie jest tak źle, nie jest tak źle! Tylko mały warunek. Racz pułkownik podpisać te kilka wyrazów, jako domagałeś się widzenia z więźniami...
— Z kapitanową.
— No tak! I zechciej oddać mi swoją szpadę.
— Szpadę waćpanu?...
— Z bronią między więźniów nie można.
— Ale sędzia zapominasz!...
— Pamiętam jeno, pułkowniku, jeno pamiętam o rozkazach. W łańcuchach ich trzymamy przecież. A tu i owdzie pasja jątrzy. Ostrożność konieczna. Nużby się przytrafiło, że wyrwanoby pułkownikowi broń. Pułkownik nie dopuściłby — niezawodnie — ale też przepis nie dla pułkownika wydany, skoro jednak pułkownik się zgłaszasz, obowiązuje. Hm, lecz można suplikować do trybunału...
Bem, którego paliła chęć zobaczenia się coprędzej z panią Marchocką, nie spierał się dłużej i szpadę złożył na biurku sędziego.
Łanowski zakrzątnął się wnet. Nakreślił kilka słów do komendanta, wyprawił przez woźnego, zaczem, gdy odpowiedź przyszła, zawołał na jednego z kancelistów, szepnął doń kilka wyrazów i skłonił się uprzejmie Bemowi.
— Właśnie imć pan Krupski! Racz pułkownik za nim się udać.
Bem ruszył za kancelistą przez podwórce, do tylnego pawilonu i tu, kurytarzami, poprzez gęsto rozstawione straże, dotarł do wielkiej sali zamkowej.
Kancelista zaprosił uprzejmie Bema do przestąpienia progu. Pułkownik spojrzał w głąb i zawahał się.
W sali zamkowej odprawiała się widocznie jakaś recepcja. Gromadki dam i panów, podzielonych na kółka i kółeczka, obsiadły kanapki pod ścianami i stoły. Przez otwarte na taras drzwi widać było inne gromadki, zażywające, w podcieniu zieleni, tchnienia pogodnego zmierzchu.
— Miałeś acan prowadzić mnie do kapitanowej — upomniał Bem.
Krupski zgiął się w pałąk.
— Jesteśmy na miejscu, panie pułkowniku. Właśnie więźniowie...
— Tu?!
— Tak jest!
— Ależ, dalipan, cale tu przestronno i ludnie...
— Zebrało się, panie pułkowniku. A ponieważ decyzji sądowej niema... Zdaje się, że pani kapitanowa będzie na tarasie.
Bem przeszedł salę z Krupskim, niepostrzeżony nawet przez zebranych. Dopiero, kiedy zatrzymał się u wyjścia na taras, jakiś jegomość w wytwornym, stalowym surducie, ucieszył mu się raptem.
— Ot miłe spotkanie! Ot kopę lat!... Rad niezmiernie widzieć pana... pana pułkownika...
Bem wpatrzył się w ściągłą, wygoloną starannie twarz, usiłując sobie przypomnieć, gdzie i kiedy ją widział. Jegomość atoli w lot zakłopotanie Bema przerwał.
— Nie pozna je mnie pan!? Fanshawe, syn generała.
— Pan Szambelan!
— I we własnej osobie!
— Proszę wybaczyć...
— Cóż znowu! Pan kapitan... pan pułkownik doskonale wygląda... Pamiętam! Ostatni raz w Belwederze, kiedy pułkownik się meldował... A ja panie, schudłem? I schudłem. I nie ze złego żywienia. Au contraire, on est nourrit largement! — Tylko z nudów! Bo dopiero od dziesięciu dni ożywiło się. Et figurez vous, mon colonel, że, jak na utrapienie, każą mi się wyprowadzać. Wszak tak, panie Krupski.
Kancelista skłonił się szambelanowi.
— Czekamy jedynie na podpisy.
— Byle się nie spieszcie! A pułkownik tu do nas?
— Dla widzenia się z kapitanowa Marchocka!
— Z panią Anną! Usychamy dla niej wszyscy z żetadorstwa... Patrz tam na lewo, pod kasztanem...
— Szambelan pozwoli.
— Niech pułkownik raczy...
Bem postąpił ku kasztanowi. Równocześnie z gromadki dam i wojskowych i cywilnych panów, wysunęła się ku pułkownikowi strojna liljowa postać. Wąska, biała rączka spoczęła niebawem w dłoni pułkownika i do ust jego przylgnęła.
— Pan pułkownik — witam gorąco, witam! — zadźwięczał harmonijny głosik pani Marchockiej.
— Wczoraj dopiero odebrałem posłanie i zdala od Warszawy...
— Ach, więc pułkownik przybywa w odpowiedzi... Boże, Boże, jakżem wdzięczna. W pierwszym momencie sądziłam... Nie dziw się, pułkowniku, ale kogo tu niema, kogo niema!
— Miałem sobie za najdroższy serca obowiązek...
— Jaki pułkownik zacny, jaki szlachetny. Nigdy, nigdy nie zapomnę coś dla mnie uczynił... Nigdy!
— Rad bym dowieść...
— A nie, nie, już dowiodłeś. Proszę, podaj mi ramię. Ach tyle mam do powiedzenia, tyle do powiedzenia! — Za złe proszę nie brać mej śmiałości, lecz sama nie wiem czemu, zdało mi się, że do pułkownika jedynie winnam się odwołać...
— Błogosławię to przeczucie.
— Tak, tak. Nieraz mi powiadano, że bywa w życiu, iż spotykamy duszę, która od jednego z nią spotkania już, już staje się nam tak bliską, tak bardzo, bardzo bliską! — Uch, — lecz proszę, proszę sobie nie dworować.
— Śmiałżebym z tego, co jest mi tak wielką, tak głęboką...
— Pułkownik ze swej dobroci wrodzonej!... A ja wiem, wiem, że to nie było stosowne. Nie mogłam jednak oprzeć się, nie mogłam.
Tu pani Marchocka jęła rozwodzić się nad porywem, który ją do napisania listu skłonił. A rozwodziła się tak misternie, tak delikatnych dotykała strun, tak subtelnemi siała napomnieniami, że Bem był jak odurzony. Szedł, omijał starannie spacerujące po tarasie pary, odpowiadał nawet na ukłony, którymi go witano tu i ówdzie, a przecież rozumiał jeno, że tuż koło niego bije żwawo serduszko pani Anny, że cichy, harmonijny jej głosik kołysze go, a rozmarzone oczy kapitanowej ciągną w zaczarowane swe głębie.
Aż raptem, z poza drzewa, wychyliła się ku pułkownikowi surowa, chmurami zasnuta twarz Hurtiga.
Bema dreszcz lekki przeszedł.
— Pani pułkownikowo — latami pragnąłbym słuchać tych przedziwnych spowiadań — lecz przerwać je ośmielam się dla ziszczenia coprędzej jej ufności! Jakże więc stało się? Co za fatalność? Skąd? Za co panią aresztowano?
Twarzyczka pani kapitanowej woalami smutku się przesłoniła.
— Nie pytaj mnie, panie pułkowniku! Straszną, straszną chwilę przeżyłam! Są oskarżenia, które ranią najświętsze, najdroższe uczucia. Przyszli, cały dworek splądrowali. Służbie kazali świadczyć przeciw mnie! A wszystko, wszystko, że u Krasnodębskiej znaleziono jakieś papiery, że Bażanow pisywała do męża. Bo ja wiem, bo ja wiem?... A potem, ta droga do Zamku, pośród motłochu... Nie, nie pułkowniku, niemam sił! Pomyśl, wystaw sobie katusze Polki, cierpienia kobiety, wleczonej przez siepaczów, istoty niewinnej...
Rączka pani Marchockiej mocniej zaparła się na ramieniu pułkownika.
— Ciężko, ciężko o tem mówić...
— Jednakże trzeba, pani kapitanowo. Muszę wiedzieć, do kogo się zwrócić, na czem oprzeć... Czy panią stawiono przed, komisję sejmową...
— Nie i nikogo dotąd. Słupecki mówi, że Krukowiecki obejmie dowództwo, a wówczas...
— Krukowiecki jest aresztowanym u siebie w domu...
— Był. Dziś, przed godziną, wrócono mu szpadę.
— Przed godziną!
— Może pułkownik polegać. Jest w dymisji, ale się to zmieni. A gdyby nie — są wiadomości, że albo pokój będzie zawarty, albo wojna się zdecyduje ostatecznie...
— Zdecyduje?!
— No tak, że jeszcze tylko jedna bitwa...
Bemowi zimny pot wystąpił na czoło.
— Jakto, jakto pani rozumie?
— No, że cóż, niema nadziei... wróci, co było, do dawnego...
— To wtóre się nie ziści a pierwsze, pierwsze jest w ręku Boga.
— Więc pułkownik sądzi...
— Nie sądzę, lecz ufam, wierzę, pragnę! Losy wojny i każdej wojny są niezbadane, nieogarnięte, a cóż dopiero u nas, gdzie poryw rządzi, gdzie moce niezbadane narodu tylekroć razy umiały ze snu się budzić! — Ale niech pani tym poszeptom się nie daje. Pani uwolnienie z taką kalkulacją nie może, nie powinno się łączyć...
— Masz słuszność, pułkowniku. Mnie samą to dręczy. Cóż jednak! — Nie uskarżam się. Dotąd dzień za dniem schodzi niepostrzeżenie — towarzystwo bardzo miłe. Po całych dniach zażywamy przechadzek na tarasie. Fanshawe deklamuje. Pani Bażanow śpiewa. A przecież niepokoi świadomość, że z tych sal zamkowych dobyć się nie można!
— Niebo i ziemię poruszę. Na honor, kapitanowo, odwołam się do posłów, do senatorów, do rządu, do wodza! Muszą cię uwolnić, muszą!
— Lecz cóż poczęłabym?...
Bem przystanął ze zdumienia. Drobne nóżki kapitanowej zatupotały frasobliwie.
— Tak — dodała ciszej — cóżbym uczyniła? Za granicę bezpiecznego przejazdu niema. A tu, w Warszawie, bezpieczniej na Zamku.
— Bezpieczniej?
— Pułkownik nie ogarnia. Gdybyś widział te tysiące pięści, gdybyś słyszał...
Bem rozśmiał się dobrodusznie.
— Pani kapitanowo! Co za suppozycje!
— Tak wszyscy tu mówią! I Bukowski i Słupecki i Essakom i Morenheim! Nie — nie, wolę po raz wtóry nie być na łasce rozbestwionej tłuszczy!
— Niech pani tak nie mówi. Tłum, lud idzie za poduszczeniem, za zaślepieniem. Nie on zawinił. I dalej, nie trzeba dawać folgi podobnym myślom, nie należy łączyć swego wyzwolenia ze spodziewaniem klęski narodu! Wszak właśnie z rozpaczy, niedoli, z bólu nad niepowodzeniem narodził się ten wybuch nieszczęsny, którego i pani padła ofiarą.
Pani Marchocka siadła na ławce, na skraju tarasu i zaprosiła Bema. Pułkownik zajął miejsce obok i dodał.
— A kiedy ucichnie w pani żal, sama z dumą i radością wypominać będziesz, żeć i ty dla imienia ojczyzny ucierpiałaś.
Kapitanowa westchnęła smętnie i zapatrzyła się w rozpalające się, poza stalowym grzbietem Wisły, ogniki światełek.
Bem ku skrzącemu się już niebu spojrzał, a potem śladem ócz pani Marchockiej pomknął i rzekł z mocą:
— Przyszłość, nadzieja, wiara nasza, zwycięstwo leży w nas samych, leży w sile zapomnienia o ludziach, imionach, nazwiskach. Oto postrzega pani tam, w dali, za domostwami owe pasma migocących płomyków — tam obozują żołnierze. Tam gwarzą raźno ci, którzy poniosą życie, którzy legną może zapomnieni, nieznani, o których przyszłość będzie mówiła tylko: pułk, batalion, baterja, wojsko. A przecież jedyną ich troską, jedynem strapieniem, nie trudy, nie ubytek w szeregach, nie kule, co ich miotą, nie zaraza, co ich dziesiątkuje, lecz cel święty!
— Ale też nikt nie waży się wątpić o czystości ich uczuć, ale też nikt zgoła nie płaci im hańbą za poświęcenie.
— Sądzi pani. A ci, co życie dają w przegranych bitwach, co krwią okupują strategiczne błędy, co giną otoczeni, co odchodzą z widmem błysku nieprzyjacielskich bagnetów! Pułk, batalion uległ, nie wytrzymał naporu dywizji, nie ostał się, pozwolił się wyrąbać! Więc gorze mu, więc wstyd — hańba! Naród wielbi jeno zwycięstwa...
— Otóż, panie, sprawiedliwie! — podchwycił rubasznie przysadzisty, krępy cień, który nadszedł niespodzianie od strony sali zamkowej. — Pułkownik Bem! A jak byliśmy w roku tym pod „tymtam“ panie... Desperacja, nieszczęście i cóż, nawet w rozkazie dziennym cesarz powiada... ten...
— Pan generał Sałacki!
— Na rozkazy! — Witam pułkownika, raduję się, że go oglądam, bo ten, ledwie tu mogę!... Uf! Wytchnę sobie, państwo pozwolą. A pułkownik dziś?
— Nie mogłem wcześniej!
— Słusznie i mnie było nie pilno! Cóż, trudno! Świętą mieli rację! Córka, więc dziecko, a za dziecko kto odpowiada? — ojciec. Tak musi być. Pamiętam w tym... jakże go... też było zdarzenie. Dziecko więc i ojca! Sąd połowy, pluton i trup!...
Kapitanowa trąciła zlekka pułkownika.
— Generał, jak pan uważa wszystkichby nas rad rozstrzelać.
— A to sobie dobre! — uniósł się Sałacki. — Jakże inaczej! Pocóż toto trzymać daremnie. Jeńcy, niewolnicy, szachery, kunktatory — w jeden kłąb, w jeden dół i po harapie.
— Przynajmniej dla niewiast należałaby się większa łaskawość.
— Niema łaskawości! Wojna, skończone. Grzech powiedzieć? — nie grzech. Żeby mi na półgodziny dali dowództwo — żywej duszyby tu nie zostało.
— Piękna zapowiedź! Conajmniej uczuć rodzicielskich winszować można generałowi.
Sałacki, miast się urazić tą uwagą pani Marchockiej — stęknął z pokorą:
— Prawda, winienem! Jedną miałem! I cóż, na złą drogę... Mnie samemu, panie, bajdurzyło się! Człek szefował inżenierskiej rachunkowości, a tu, panie, nastręczył się adjutancik Kuruty! A Kuruta, panie, dygnitarzem był! Więc nijako! Słowo, wyraz i na reformę, na pół pensji, do dymisji! A tu emerytura! Za pasem, bo służyło się, jeszcze pod tym!... Więc chciwość, panie. Nikczemność. Żona mi przymierała, a tu nic, żołd tylko. Dziewczyna w amory. Jeżyłem się, ale aby aby... A tu rewolucja! Ja wtenczas ostro, a ona mi na przekór. Serce, wątroba, koszałki, płacze, szlochy i bazgroty do gacha, do nieprzyjaciela! Prosiłem, zaklinałem, groziłem, biłem, pułkowniku...
Pani Marchocka targnęła się. Generał ciągnął z flegmą.
— A ona mi precz — to sobie dobre! — prowadziła konszachty, z nieprzyjacielem się wdawała...
— Z narzeczonym! — poprawiła niecierpliwie pani Marchocka.
— Z wrogiem, panie, zdrajczynią została! A ja cóż — nie zabiłem! I tak... sprawiedliwie...
Sałacki umilkł.
— Lecz, generale, wszak od niefortunnego, przyznaję, sentymentu do zdrady daleko!
— Hę? Myślisz pułkownik? A, za pozwoleniem — pułkownik tu niby ten, za batalję tu... pod tym czy pod tamtym?
— Pułkownik — wyręczyła Bema pani Marchocka — tylko na rozmowę ze mną...
— Toto... pułkownik nie jesteś uwięziony?! — wykrzyknął z odcieniem serdecznego żalu Sałacki.
Bem ledwie śmiech opanował.
— Dalipan, że nie i wcale z tego powodu nie czuję się dumnym.
— A w takim razie — odrzekł cierpko generał, zrywając się z ławki — przepraszam. Myślałem, że choć jednego poczciwego mieć będę kompana.
I, zanim pułkownik odezwać się zdołał, Sałacki odszedł szybko.
— Pomięszany! — objaśniła kapitanowa.
Bema przygnębienie naszło. Pani Marchocka rozpowiadała mu o dziwactwach generała, które już od dawien dawna zwiastowały niechybny obłęd. Pułkownik ledwie pojmował, co doń mówiła. W uszach dźwięczały mu słowa Sałackiego.
— Pułkownika to dojęło!
— Przyznaję!
— A pomyśl dopiero, co my tu cierpiemy. Biedna Marynia komnatki swej nie opuszcza. Pani Bażanow siedzi zamknięta z córkami... Sałacki, na jej widok, wpada w gorączkę!
— Nieszczęśliwy stokroć...
— Prawda, lecz powinni go w domu obłąkanych!... Gdyby nie on, gdyby nie te jego chore napady i wygrażania nam wszystkim kulami, sądami — wcale znośnieby się układało. Towarzystwo wytworne... I żeby nie myśl o moich opuszczonych grządkach i doniczkach, żeby, żeby nie brak klawikordu... Pan zna Dyakowa? Był adjutantem. Ma przepiękny głos. Ale bez akompanjamentu trudno mu. Nie uwierzy pułkownik, ile mam dlań wdzięczności. Dzisiaj, w tej chwili nawet, nawet imaginować sobie nie mogę, aby mi straże broniły wyjścia, aby tu, za tem pasmem strzyżonych krzaczków, snuły się cienie zbrojne, czujne...
— Ale, ale nie mniej należy działać, aby coprędzej się stąd wydobyć. Pani nie może tu pozostać, nie powinna godziny dłużej, dnia dłużej! — I stąd proszę, jako o największą łaskę, abyś mi pani zezwoliła działać, czynić. Nie zdaję sobie sprawy co przedsięwezmę, jak i do kogo się udam, lecz niczego nie zaniedbam...
— Doprawdy pułkownik chciałbyś? — zdziwiła się poszeptem kapitanowa.
— Pani, pani wątpi...
— Nie, pułkowniku, tylko... tylko... jeżeli, jeżeli oskarżą mnie przed tobą? Jeżeli oczernią?
— Na oszczerstwa będę umiał odpowiedzieć!
— Tak, tak, wiem! — poskarżył się tęsknie przytłumiony głosik pani Marchockiej a pośmigła jej kibić pochyliła się ku Bemowi — ale... niewieście sprawy, choć maleńkie, jak ziarenka proszku, nie zawsze mieszczą się w rozległych pojęciach rycerstwa. Twoją miarą, pułkowniku, jest honor szczytny, a takich nikłych, jak ja, istot słabe, wrażliwe serce!
— Więc pani, pani wątpi?
— Jeno trwożę się, niepokoję raczej. Bywają zdarzenia, skojarzenia! Powiedz waszmość, cobyś uczynił, gdyby powiedziano ci, że dopuściłam się szpiegostwa, że wiodłam korespondencję z nieprzyjacielem, gdyby, gdyby przedłożono ci dokumenty, dowody...
— Pani szpiegiem?
— Tak, gdyby...
— Ależ, ależ, to niepodobieństwo!
— A jednak, przypuśćmy!
— Nie uwierzyłbym — nigdy, nigdy!
Rączka pani Marchockiej chwyciła dłoń pułkownika.
— Otuchy mi sporzysz, pułkowniku, siły. — Nie, nie pytaj mnie, nie dociekaj... Jestem bardzo, bardzo nieszczęśliwa.
— Pani Anno...
— Ty jeden, pułkowniku... Imię twe było mi przeczuciem. Ach Boże, lecz jesteś i nie opuścisz mnie, prawda?
Głosik kapitanowej złamał się i zadrgał łzami.
Bem zaczął skwapliwie koić smutek pani Marchockiej, tulić drobne jej rączki, a całunkami okrywać. Kapitanowa mu ich nie broniła.
— Tak, tak, pułkownik mnie dobędziesz stąd, i wywieziesz daleko od tych, tych mar, od tej tłuszczy, od tych...
— Uczynię wszystko, wszystko, co w mej mocy, byle uciszyć żal, byle wrócić pogodę...
— Wyjedziemy stąd zaraz natychmiast.
— Zaraz! — powtarzał z rozmarzeniem pułkownik, — zaraz.
— Tu niepodobna. Inaczej znów wrócą, inaczej nie ujdę im, nie dobędę się nigdy, nigdy!
— Słusznie, słusznie.
— Najlepiej żeby mnie najpierw przenieśli do pałacu Brühlowskiego. Nie wzbudzi to podejrzenia, bo mają istotnie przenieść kilku dla większego bezpieczeństwa... Pułkownik dworowałeś sobie, lecz ja wiem, wiem niezawodnie. Wówczas nie udało się, nie powiodło, lecz to stanie się!
Bem zaniepokoił się.
— A przyrzekła pani ufać?
— O tak i wierzę, gorąco wierzę ci, wierzę pułkownikowi, że mnie wyzwolisz, że, że nie potępisz,
— Więc trzeba wyżenąć od siebie te wizje złowrogie...
— Wizje? — Nie, nie, to prawda, prawda. Lecz lepiej nie mówić o tem, lepiej nie wspominać! — Czy pułkownik widuje Sikorskiego?
— Nie — ostatni raz przed bitwą... Dostał się, biedak, do niewoli.
— Do niewoli — on!
— Zagarnął go podjazd nieprzyjacielski razem z pułkownikiem Butrymem.
— To niemożliwe! — uparła się pani Marchocka.
— Jednak ręczę, że...
— Był to pozór. Sikorskiego powinien się...
Ostry, przenikliwy rechot tłumionego śmiechu przerwał kapitanowej. Rączka pani Marchockiej ścisnęła kurczowo dłoń Bema i osunęła się bezwładnie.
Równocześnie z pomiędzy drzew wysunęły się dwa cienie, z których pierwszy zbliżył się z ukłonem.
— Proszę wybaczyć śmiałość — lecz przybywamy w deputacji do pani kapitanowej! — Fanshawe, zechciej mnie przedstawić.
Wtóry cień nadszedł śpiesznie.
— Pułkownik pozwoli — fligel-adjutant Gendre.
Bem, na dźwięk tego nazwiska, zawahał się i ledwie końce palców podał do uścisku.
— Właściwie miałem zaszczyt niejednokrotnie widywać pułkownika.
— Nie przypominam sobie.
— A ja znakomicie — odrzekł drwiąco Gendre — my tu, na Zamku, wogóle cieszymy się dobrą pamięcią — zaczem, podając ramię kapitanowej, ozwał się z naciskiem: — Pani Bażanow wygląda pani z upragnieniem...
Kapitanowa poruszyła się, spojrzała ku Bemowi i odeszła z Gendrem.
Stało się zaś to tak szybko, że, zanim pułkownik zdołał rzec słowo — i Gendre i kapitanowa znikli w mrokach tarasu. Fanshawe zaśmiał się jowialnie.
— Hu-hu! A ot i zabrał nam damę! Śliczna osoba! Ale cóż i tak na ćwika zaraz nam zabębnią!
Bem usiłował opanować rozdrażnienie, którem go napełniło odejście pani Marchockiej.
— Na ćwika?
— Po capstrzyku taras zamykają! Impossible de se plaindre! I tak są bardzo grzeczni. Może i pułkownik się do nas przyłączy? Ostrzegam jednak z góry, że Dyakow oszukuje! — O, już bębnią.
— Nie będę korzystał z uprzejmego zaproszenia.
— Pułkownik wraca! Zazdroszczę panu szczerze. Lecz już nie długo, nie długo.
— Czy szambelan nie mógłby mi wskazać wyjścia?
— Ja, pułkowniku? — Hu-hu! Gdybym je znał, ma foi, nie pokutowałbym tu tyle miesięcy! Żart na stronę, proszę tędy i na prawo. Za drugą salą jest galerja, a w głębi niej warta poczciwych cerberów.
— Dziękuję szambelanowi. Chociaż wypadałoby mi pożegnać kapitanowę.
— Zdaje mi się, że damy już udały się do swoich sypialni. Gendre rozmawia z Essakowem, niechybny znak. Ale naturalnie do pana nie mogą stosować klauzuli!
Bem skłonił się zimno Fanshawe’owi i skierował ku wyjściu.
Dwaj żołnierze atoli, trzymający wartę, miast nadchodzącego pułkownika uhonorować sprezentowaniem broni, skrzyżowali przed nim bagnety.
— Niema przechodu! — mruknął starszy z żołnierzy.
Bem w lot się pomiarkował.
— Kto tu dowodzi?
— Niema przechodu — rozkaz!
— Gdzie twój oficer!?
— Tam, gdzie się należy!
— Wołaj go do kroćset!
Żołnierze mocniej się zwarli. Lecz obocześnie za ich plecami łysnęła blacha oficerskiej czapy.
— Co to — kto!? — ozwał się młody, energiczny głos.
— Pan tu dowodzisz posterunkiem?
— Tak jest! — odrzekł barczysty oficer, wysuwając się z lekkim ukłonem przed szyldwachów.
— Jestem Bem!
— Porucznik Silnicki, do usług.
— Rozkaż więc nadewszystko swoim żołnierzom, aby mi wyjścia nie bronili...
— Bardzo żałuję, panie pułkowniku, lecz wyraźne polecenie...
— Słusznie — jeno nie do mnie się stosuje...
— Żadnych niemam prawa czynić wyjątków!
— Co mi tu, porucznik! Bierzesz mnie za aresztowanego!? Melduj mnie do komendanta!
— Komendanta niema.
— Więc któż tu sprawuje jurysdykcję!?
— Pan sędzia Łanowski, lecz jest nieobecny! Jutro pan pułkownik będzie mógł...
— Jakto, więc śmiesz pan mnie, mnie pułkownika artylerji!?
— Tak samo jak i generała dywizji...
— Ależ acana zamroczyło chyba! — Toć ja tu przed dwoma godzinami, dla odwiedzenia kapitanowej Marchockiej! Toć ledwie uporałem się z sędzią, że mnie tu puścił... Był ze mną jakiś kancelista Łanowskiego!
— Wierzę święcie, lecz muszę trzymać się... Pan pułkownik sam nie może nie przyznać...
— Rozumiem i nie żądam od pana uchybienia rozkazom, jeno naprawienia błędu. Zapomniano cię uprzedzić. Pana nie winię. Lecz, do licha, są tu jacyś dozorcy, stróże, posługacze!...
— Na rozkazy pana pułkownika! — wmieszał się z boku jakiś głos.
Bem odwrócił się i ujrzał przed sobą pochyloną służalczo łysą głowę, wystającą z czerwonego kołnierza.
— Acan?
— Woźny trybunalski...
— Aha! Ten najlepiej porucznika objaśni.
Łysa głowa woźnego aż do pasa się schyliła przed Bemem.
— Na rozkazy — właściwie mam honor, że komnata dla pułkownika jest już wyszykowana...