Bez tytułu (felietony)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez tytułu |
Podtytuł | XI |
Pochodzenie | Pisma ulotne (1873-1874) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVIII |
Indeks stron |
Najwymowniejszą cechą przeszłego sezonu zimowego były odczyty. Czytano o różnych rzeczach rzemieślnikom — dowodzono nam, jak wielkiem jest niebezpieczeństwem jeść zamiast sałaty mięso; uczono nas, jak mamy przyjmować ambasadorów, lub zachowywać się sami w ich roli; dowiedzieliśmy się, jak mamy chować dzieci, aby nie wyszły nam na „pociechy rodziny“; jak kształcić kobiety; jak kochać się na wschodni energiczny sposób; jak unikać błędów w rozumowaniu — słowem, jak postępować od kolebki aż do grobu, aby żyć mądrze i wesoło, mieć i wiedzieć, co komu potrzeba, a nakoniec zmienić tę ziemię na prawdziwy eden, w którymby ludzkość pod wodzą prelegentów mogła dowoli pożywać z drzewa rozumu i drzewa szczęścia.
Nie na tem jednak koniec. Byłby to raj, krojony wedle wyobrażeń i ideałów tylko męskich, zatem jednostronny, zatem połowiczny, zatem nie uwzględniający wymagań i życzeń długowłosej połowy rodzaju ludzkiego. Potrzeba mu dopełnienia i wypełnienia, grube zarysy planu winna przyozdobić misternymi szczegółami delikatniejsza ręka — pozwólmy więc i kobietom wypowiedzieć swe słowo we wszystkich kwestyach, które poruszali mężczyźni.
Pozwólmy?… Bądźmy spokojni: nie będą pytały nikogo o pozwolenie. Oto już jedno z pism naszych doniosło o pewnem kółku kobiet, mającem wystąpić z kółkiem prelekcyi. Doniesienie brzmiało krótko — niby wojenny buletyn o zdobytej fortecy.
Co to będzie za kółko i o czem w kółko mówić będzie, dotychczas nie wiemy; za to tem obszerniejsze pole domysłom. W każdym razie cieszymy się nie żartem, iż nasze kobiety stanęły już tak wysoko pod względem umysłowym, że mogą występować z katedry. Dotychczas wiedzieliśmy zaledwie o kilku wybitniejszych niewieścich osobistościach, któreby nie tylko bez śmieszności, ale z pożytkiem dla słuchaczów i słuchaczek mogły uczyć pierwszych lub drugie. Dziś widocznie liczba inteligencyi kobiecych zwiększyła się nie żartem — i zapewne nie żartem coś usłyszymy. W interesie jednak przyszłych prelegentek radzimy im, by nie poprzestały na budujących a ogólnikowych manifestach, wzywających do pracy, postępu i wiedzy, ale żeby odrazu stanęły na gruncie konkretnym. Nie należy zapominać, że pobudka już otrąbiona, a powtarzania jej mamy dosyć. Każdy z nas wie już doskonale, słyszał i przekonał się, że praca daleko lepszą jest, niż próżnowanie, że pochodnia wiedzy rozświeca pomrokę zabobonów, że czas już, abyśmy, otrząsnąwszy się, etc… słowem, każdy umie na pamięć te stereotypowe wyrażenia. Dziś potrzeba nam nie zachęty do wiedzy, ale samej wiedzy.
Czy dadzą nam ją, i w jakim zakresie dadzą projektowane odczyty — przyszłość pokaże, zarówno jak i to, kto w nich weźmie udział. Uczyć drugich, dzielić się z nimi własną wiedzą, niby kawałem chleba, jest zapewne wielką zasługą; ale chcąc ją zdobyć, niekoniecznie należy szukać sali w Resursie Obywatelskiej. Wiemy o bardzo wykształconych kobietach, które wolne chwile poświęcają na dawanie lekcyi w ochronkach. Tam nie wygłasza się wprawdzie dźwięcznych frazesów o wiedzy, ludzkości, cywilizacyi, pochodniach, zastępach dzielnych pracowników i reformach społecznych — ale uczy się małe dzieci a, b, c. Kto wie, czy to nie większa jeszcze zasługa, i nie godniejsza praca czystych, miłujących dobro społeczne dusz niewieścich, — tembardziej, że nie idzie za nią sława.
Za prelekcyami bowiem w Resursie idzie. Nie wszędzie tak łatwo zarobić na sławę i zostać wielkim i „znanym“, jak u nas. Dość wystąpić z katedry, dość napisać jedną i drugą powiastkę, dość umieścić parę artykułów w któremkolwiek z pism peryodycznych, by otoczyć swe skronie gloryą wielkości. Nasi i nasze geniusze nie mają powodu się skarżyć. Najprzód rodzina, ciotki i kuzynki, następnie koterya i cały ogół otacza ich z łatwością uznaniem. Dostaje się wówczas przydomek: „nasz znany“. Mówimy: nasz Kopernik, nasz Mickiewicz, nasz Matejko, a obok tego naiwnie i nasz… „Wiesz pan dobrodziej, ten co to… o!… jego artykuł był tu a tu drukowany“. Chcąc być konsekwentnymi, powinniśmy kalosze, laski i parasole takich naszych wielkości nazywać także naszemi. Mówiłoby się wówczas: Idzie nasz ten i ów… w naszych kaloszach, podpierając się naszym kijem… — Mimowoli przypominają się wyrazy Słowackiego:
A but twój prawy powieszą w Sybilli,
A o znikniony lewy będą skargi,
A twa peruka, jeśli masz perukę,
Frenologistów podeprze naukę.
choćby to był tylko
Do ekonoma list, albo przymierze
Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką,
Sawantka łzami rzewnemi wypierze,
I w stambuch wklei, albo przypnie szpilką.
Zapomnieliśmy dodać, że jeśli autor lub autorka nie liczą się do pełnoletnich, wówczas do wyrazu: nasz, dodaje się jeszcze: „młody i sympatyczny“, lub „młoda i sympatyczna“. Tylko w rodzaju nijakim nie odmieniają dotychczas gwoli sławie tych przymiotów; ale przy dobrych chęciach może być, że z czasem przyjdzie i do tego.
Cóż więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy i wobec tylu geniuszów tak często trafiają się okazye do rozmaitych na ich cześć uroczystości? Jeżeli wielkość ma za sobą lata, więc wiwat wielkość i zasługa! — jeżeli ich niema, to chwalić Boga, że młoda.
Zresztą, może i słusznie je czcimy. Trudno zdecydować, czy owe wspomniane wielkości nie są istotnie wielkościami w swoim rodzaju. Można tylko twierdzić, że rodzaj ich jest mały.
Wracając do niewieścich prelekcyi, mniemamy, że podtrzymywać je głównie będą nasze znane i względnie sympatyczne (ten wyraz stawia się zawsze obok: młode) autorki. Piszą powieści — dlaczegóżby nie miały prawić i z katedry? Wprawdzie złośliwi zarzucają wogóle niewieścim powieściom brak siły, prawdy życiowej, logiki w pomyśle i charakterach, że tworzą idee, a raczej mżonki, nie osoby; mówią im, że piszą wodniście, że nie umieją stanąć na stanowisku przedmiotowym, że nakoniec — zaledwie śmiem powtórzyć — powieści ich nie mają sensu!… Ale zarzuty powyższe nie wielkiej zapewne są wagi, bo… bo kobiety piszą powieści, i trzeba im przyznać, że przynajmniej ilością wynagradzają jakość. Dla czytelników winno to być wszystko jedno.
Że zaś wszystkie owe płody niewieście są do siebie podobne, — wyjaśnia się to jednakowością percepcyi. Dla nie znających znaczenia tego wyrazu tłómaczy go; znaczy on, zapatrywanie się.
Przejdziemy teraz do tego, coby, gdyby owe prelekcye miały się odbywać w lato, stanowiło dla nich walną i niezwyciężoną konkurencyę… Mówimy tu o Gunglu i węgierskiej orkiestrze, wygrywającej w Tivoli.
Węgry nie tylko muzyką, ale i powierzchownością swoją liczną ściągają publikę. Wyobraźmy sobie kilkunastu prawdziwie typowych madziarów, w kostyumach z huzarska wyszywanych, czarnookich i czarnowłosych, wygrywających czardasze z ogniem i właściwą im, dziką namiętnością. A że przytem i mazura grają z taką werwą, że aż struny pękają na skrzypcach, nic więc dziwnego, że i publice drgają nogi, płonią się twarze, i huczne: „elien!“ wyrywa się od czasu do czasu z rozradowanych piersi.
Publiczność zbiera się tam dosyć licznie, czego przyczyną jest potrochu środek miasta, potrochu oryginalność muzyki, a nakoniec i restauracya. Ostatni ten powód odgrywa także niemałą rolę i nadaje zebraniom owym charakter muzykalno-gastronomiczny.
Zresztą, nie droga to muzyka, — a jak dla nas, ma jedną ważną wyższość nad innemi, t. j. że przynajmniej pieniędzy za nią nie biorą ci, którzy biorą zawsze i za wszystko, — Niemcy.
Dajemy Węgrom, — ot, i pewna rozmaitość.
Nad Bilsem, Gunglem i im podobnymi zawisły podobno na naszym horyzoncie czarne chmury. Ni mniej, ni więcej, tylko pisma poruszyły projekt naszej, miejscowej orkiestry. Wprawdzie, jeżeli ten projekt tak się urzeczywistni, jak wiele innych — to Bilsowie i Gungle mogą się śmiać z burzy; ale nużby się urzeczywistnił?…
Ha! byłoby jedno więcej pole do walki między żywiołem germańskim a słowiańskim, tylko, że tym razem nie szłoby, jak to się dzieje, o ziemię, ani o darwinowski byt. Byłaby to walka o uszy.
Skutki jej jednak odbiły się nie tylko na uszach; bo w razie zwycięstwa miejscowego artystycznego żywiołu, powstrzymałaby się także w części emigracya naszych pieniędzy zagranicę. A emigracya ta, ze względu na otwartą już wystawę, jest obecnie w pełni rozwoju. Niema w tem nic dziwnego; my lubimy podróżować — lubią i nasze pieniądze; jaki pan, taki kram. Różnica w tem tylko, że my, jakkolwiek poturbowani nieraz, obdarci i ubożsi, wracamy jednak z podróży do domu, pieniądze zaś nasze nie wracają nigdy.
I gdybyśmy przynajmniej zawsze przywozili za nie naukę, światło, gorące chęci dorównania tym, którzy nasze pieniądze biorą, ogniste dusze, męskie serca a mądre, pełne planów na przyszłość myśli — nie żalby było i czasu i pieniędzy.
Ależ czyż zawsze tak jest? That is the question! Kto zagranicą, zamiast istoty rzeczy, przyswaja sobie zewnętrzne tylko cechy cywilizacyi, przypomina owego króla negrów, który, by w oczach cudzoziemców nie uchodzić za barbarzyńcę, włożył na nagie ciało czerwony frak angielski, nie rozumiejąc, że przy braku innych części tualety frak jest najmniej właściwym.
A iluż to z naszych młodzieńców po powrocie z zagranicy przywozi tylko frak na nagości umysłowe, i to frak, którego kieszenie są puste!
Co wówczas robią? Starają się napełnić kieszenie owego fraka jakimkolwiekbądź sposobem, najczęściej posagiem. Stąd to owe polowania, których nie powściąga żadne prawo, nawet na miesiące letnie. Zimą poluje się w salonach — latem na przechadzkach, spacerach, wodach, ogrodach, na słońcu i w cieniu, zrana i przy wieczornym blasku lamp na fantowych loteryach. O tych ostatnich zapewne usłyszymy. Cieszą się już na samą myśl o nich młodzieńcy i dziewice, krawcy, modniarki; cieszy się zapewne dobroczynność, cieszą się i ubodzy, — smucą się ogrodnicy Saskiego ogrodu, dla których podwójna czeka potem praca; smucą się drzewa, które tracą liście i niszczeją od sadzy lamp, zawieszonych na gałęziach; smuci się nareszcie i ptactwo, które wystraszy zgiełk, gwar, tłumy ludzi, fajerwerki, ognie bengalskie i orkiestry.
Istotnie, Saski ogród po każdej loteryi wygląda jakgdyby po napadzie Tatarów. Co za smutny widok przedstawiają nazajutrz owe zakurzone i opadłe płótna, strzępy kolorowych papierów, podeptane, walające się w kurzu liście, resztki niedopalonych cygar i papierosów! Wówczas to ptactwo milknie, atmosfera jest duszna i zakopcona dymem, a cały ogród wygląda jakgdyby nazajutrz po orgii.
Szkoda ogrodu. Ponosi on pono największe ofiary dla ubogich; bo my przynajmniej bawimy się, chcemy wmówić w siebie, że się bawimy. Jest to nudna rozrywka, ale zawsze rozrywka.
Czy zabawniejsza bywa zwyczajowa w Zielone Świątki wycieczka Warszawian na Bielany, różnie różni utrzymują. Rozstrzyga o tem pogoda, która zwykła w owe dni kaprysić, a tego roku tak się rozgrymasiła, jakby wiedziała o swej ważności. W drugi dzień Świątek uśmiechała się zdradziecko, żeby narobić nadziei czekającym na zarobek świąteczno-świątkowy, wywieźć łatwowiernych na czerwcówkę, a potem zmyć im głowy raz i drugi. Komuż wierzyć, jeśli już i pogodzie majowo-czerwcowej nie można wierzyć? Wartoby ją opisać, jak węża, żeby się nikt podejść jej nie dał. Ale czyby to komu zdało się na co? Świat przecie lubi być zwodzonym. Ale sumienny felietonista nie przyłoży się do tego; on woli w najdłuższe dni w roku najkrótsze pisać pogadanki, a to już chyba niemylny dowód, że pogoda zdradziła wszystkich; widocznie nic się nie robi godnego opisania — bo w tej porze roku pogody i ciepła do wszystkiego potrzeba, jak w jesieni dżdżu i zimna.