Bez tytułu (felietony)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez tytułu |
Podtytuł | XIII |
Pochodzenie | Pisma ulotne (1873-1874) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVIII |
Indeks stron |
Tak tedy Teatr Letni rozpoczął się zaprzeszłej niedzieli, a rozpoczął się bardzo poważnie, bo od Mazepy. Upały, panujące na kilka dni przed przedstawieniem, zdawały się zachęcać i namawiać Melpomenę, aby i ona raz przecie odetchnęła świeżem powietrzem i wonią rozkwitłych kasztanów, którą wieczorne powiewy przesycają ogrodową atmosferę. Zmęczona muza nie oparła się ponętnej pokusie i… o zdrado niegodziwa! omal nie przypłaciła tego zdrowiem, a w najlepszym razie katarem. W niedzielę bowiem było zimno, chmurno i wietrzno. W Letnim Teatrze, który nie tylko letnim, ale zupełnie chłodnym się wydawał, wiatr wyprawiał harce, jak na rozstajnych drogach, pochylał migotliwie płomienie świateł, rozrzucał misterne grzywki na czołach dziewiczych i widocznie, rozczulony losami Amelii, gwizdał sobie rzewnie żałośliwe piosnki pod dachem, jakby dla wyręczenia orkiestry, której zgrabiałe ręce tępo jakoś chodziły w międzyakcikach.
Publiczność także zachowywała się chłodno, czemu zresztą i dziwić się nie należy. Złe humory były widoczne, a nigdy człowiek nie jest mniej zdolny do wzruszeń, jak kiedy napadnie go zły humor. To też w chwili może najbardziej wzruszającej, gdy zamknięta w więzieniu Amelia mówi do starego sługi:
Powiedz, że pod tym ołowianym dachem
Zimno… mi — ja mam febrę.
Jakiś gruby jegomość, siedzący obok mnie, zawołał:
— E! żeby ona wiedziała, jak nam tu pod tym drewnianym dachem zimno, toby się z nami nie pomieniała z pewnością!
To rzekłszy, bez śladu rozczulenia, podnosił kołnierz paletota, zapinał się na wszystkie guziki i mruczał:
— Oto są przyjemności miejskie w lato.
Istotnie, iluż to humorystów, rysowników i pisarzy, można powiedzieć, znęca się nad przyjemnościami wiejskich mieszkań — kiedy tymczasem ma i miasto swoje, wcale nie gorsze i wcale nie mniej godne ołówka lub pióra przyjemności. Jak miłym jest naprzykład widok po ulewnym deszczu, kiedy ulicami huczą i pienią się bujne, pełne mniejszych i większych wodospadów potoki — kiedy bruk pod falami znika z przed naszych oczu, a przechodzień, pogrążając nogę w chłodne wody, nie wie, czy trafi na grunt kamienisty, czy na pokład błota, czy nakoniec na jaki ściek otwarty. Wówczas brak tylko gondoli, a Warszawa mogłaby walczyć o lepsze z Wenecyą. Nie wszystkim to się wprawdzie podoba; niektórzy krzyczą nagwałt o kanalizacyę; ale są to zmateryalizowani i bezduszni zwolennicy nowości, którzy jakieś zagraniczne wymysły ośmielają się wyżej stawiać nad nasze czysto swojskie widoki natury.
Inne znów przyjemności pociąga za sobą pogodny i skwarny dzień letni, kiedy to słońce, odbite od murów, oślepia oczy, nogi lgną w asfalt, a atmosferę przepełniają tumany kurzu. Pod względem kurzu niektóre ulice są szczególniej uprzywilejowane. Tradycya jeżeli nie niesie, to mogłaby nieść, że naprzykład Marszałkowska ulica zbudowana była na rozstajnych drogach, gdzie za króla Ćwieczka „złe“ wyprawiało harce na przestrach podróżnym. Istotnie, dzieją się tu nieraz rzeczy zadziwiające. Idziesz sobie naprzykład w najspokojniejszy dzień, kiedy powietrza nie wzrusza najlżejszy powiew wiatru — raptem przed tobą, lub za tobą zakręci się coś na bruku ulicznym, zaszumi — i ni stąd ni zowąd podnosi się słup kurzawy, zbliża się zwolna, potem prędzej i jeszcze prędzej, rośnie, wzmaga się, rozszerza, potężnieje, nakoniec, jeden olbrzymi oddech i na ulicy robi się ciemno z dwóch powodów, raz wskutek kurzu, a powtóre, że wszyscy zamykają oczy. Wtedy to dorożkarze wołają: „na bok!“, czy jest potrzeba, czy niema, dla pewności dzwoni omnibus żelazny, gnana wiatrem płeć piękna puszcza się mimowolnego truchcika, a ty, mój miły przechodniu, zamykasz oczy, usta, słowem wszystko, co możesz, wyciągasz przed siebie laskę i po niedługiej chwili trafiasz na coś miękkiego.
— Mój panie, co to za żarty? — pyta się głos, po którym poznajesz, że osobą pytającą jest kobieta.
— Ach! przepraszam panią najmocniej.
— Co ci ten pan uczynił? — odzywa się nagle drugi gruby i groźny głos męski.
— Postawił mi laskę na nodze.
— Jak pan śmiesz stawiać mojej żonie laskę na nodze?
Ty, czytelniku, nie odpowiadasz już więcej, a korzystając z tego, że i pytający nie mogą również oczu otworzyć, dyskretnie usuwasz się na bok. Po chwili tuman przechodzi, znów cicho i spokojnie, a kurz spada, jakby dla nabrania sił do nowego rzucenia się na oczy ludzkie.
I tak bez końca.
Mniej przesądni tłómaczą ten fenomen nie tradycyą, prawiącą o harcach szatańskich, ale sposobem zabrukowania ulicy. Nasypano (mówią) między kamienie żwiru, pomieszanego z miałem — i oto powód. Nie przesądzając, które z powyższych zdań słuszne, powiemy tylko, że jeżeli w wielu rzeczach naśladujemy zagranicę, w kwestyi bruków mamy napewno swoje własne a chwalebne i oryginalne pojęcia. Mój Boże! Spierają się np. ludzie, czy sztuka istnieje dla sztuki, czy dla pożytku? Możnaby odpowiedzieć: jak jaka sztuka — sztuka naprzykład brukowania istnieje bez żadnej kwestyi dla siebie samej. Ma też ona swoje tajemnice, niby owe rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Ktoby naprzykład podjął się wytłómaczyć, dlaczego asfalt kładzie się tylko do połowy ulicy, czy tak sobie, dla rozmaitości, czy nie tak sobie… ale z jakimś celem, którego umysły ludzi pospolitych żadną miarą zbadać nie mogą?
Bo że stare, powykrzywiane i poszczerbione kamienie wyjmuje się z jednej ulicy, aby nimi zabrukować drugą, a dawnymi drugiej — trzecią i t. d. — to już łatwiej zrozumieć. Tak postępuje i rozsądna matka, która suknie, za ciasne już dla starszej córki, oddaje młodszej, a gdy i ta z nich wyrośnie, to jeszcze młodszej. Jest to chwalebna oszczędność. Ulice są jak siostry, jedna dodziera szaty drugiej.
Ale już dosyć o brukach. Prawdziwy mieszczanin szuka latem miejsc nie brukowanych, a porośniętych drzewami; pójdźmy więc za nim, w te zwłaszcza, gdzie jak np. do Saskiego ogrodu nie chodzimy codzień.
A tu, mój czytelniku, zawiodę cię do naszych mleczarni. Jeżeli w dzień zgrzałeś się, zapociłeś, zakurzyłeś i zmęczyłeś, chętnie wieczorem podążasz pod chłodne dachy płócienne, gdzie wiatr potrząsa liściem drzew, gdzie czuć zapach razowego chleba i serwatki, gdzie kwaśne mleko, ukryte pod cienkim płaszczykiem śmietany, przejmuje chłodem atmosferę — i gdzie wesołe nimfy, roznosząc nabiał, wśród śmiechu i gwaru uprzyjemniają ci chwile. Mleczarnie są zarazem i szkołą dla młodzieży, która, ukończywszy dzienne studya, w budkach z wodą sodową, śpieszy tu wieczorami uczyć się towarzyskiego szyku i galanteryi dla płci niewieściej. Wówczas to będziesz podziwiał z jednej strony zapas dowcipu i humoru naszych złotych i pozłacanych młodzieńców, z drugiej zręczność posługujących nimf, które, nawoływane ze wszystkich stron, zatrzymywane, ciągnięte za wszystkie części ubrania, umieją jednak wywikłać się z owego labiryntu rąk, nóg i nawoływań, umieją odpowiedzieć na każdy dowcip, na każde słówko, oddać uśmiechem za uśmiech, a nadewszystko nie rozlać ani kropelki mleka.
Ustronniejsze, mniej zwiedzane, a więcej zacienione mleczarnie, służą nawet czasami za przytułki dla pełnoletnich… par zakochanych. Wówczas to urocze zaklęcia miłosne i szmer pocałunków mieszają się z brzękiem kuflów. Znamy jedną taką mleczarnię, do której nie radzilibyśmy żadnej matce prowadzić małych lub półdorosłych córek, albowiem przesiadujące tam pary wyrażają wzajemne afekta z taką precyzyą i energią, że mimowoli mogą zaznajomić z ars amandi takie nawet istotki, które o tych wspaniałych uczuciach nie miały dotąd najmniejszego pojęcia.
Do wszystkich tych powyższych rozrywek i przyjemności przybyły nam i teatrzyki letnie, po ogródkach. Specyalny nasz sprawozdawca poznajomi czytelników z polskiemi przedstawieniami w Alhambrze i w Eldorado, my — ponieważ niemiecki teatrzyk w Alkazarze, jako niewiele nas obchodzący, nie należy do rubryki teatralnej Gazety Polskiej, wspominamy o nim, jako o brukowej wiadomostce w felietonie. Teatr, a raczej teatrzyk ten liczy widocznie tylko na poparcie swoich rodaków, kiedy nawet afisze nie ogłaszają programów po polsku. Pierwsze przedstawienie jednak podobało się zwolennikom i… czcicielom… Gambrinusa. Na dowód przytaczamy rozmowę, jaka miała miejsce po skończeniu sztuki przy wyjściu:
— No, jakże się panu podoba? — pytał swego towarzysza jakiś otyły i niemłody już jegomość.
— Podoba mi się. Jest, panie, świeżość i moc! Muszą je w lodzie trzymać.
— Kogo?
— Beczki.
— Ale ja pytam nie o piwo, tylko o sztukę?
— Ehe! o sztukę? Przyznam się panu, że niewiele słyszałem, bo mnie tak jakoś rozebrało, że trochę się zdrzemnąłem.
Rozmowa ta przypomina nam inną, jaka miała miejsce dawniej w jednym z salonów literackich. Podczas gdy jakiś tytułowany literat czytał swój utwór, pewien lubownik i mecenas sztuki, który spał był już od kwadransa, pochyla się nagle przez sen i uderza głową o ramiona swego sąsiada.
— Przepraszam pana najmocniej.
— Nic nie szkodzi.
— Zlituj się pan i powiedz mi prawdę, dawno ja już śpię?
— Nie wiem, boś mnie pan w tej chwili obudził.
Istotnie, gorąco uspasabia do drzemki, sypiają więc ludzie i w towarzystwach, i w teatrach, i w ogródkach. W danym wypadku składa się to na zamyślenie lub kontemplacyę.
Warszawa jednak nie ma wcale fizyonomii zaspanej, owszem z rozmaitych przyczyn panuje w niej ruch niezwykły. Ostatnia, czwartkowa uroczystość Bożego Ciała zgromadziła wedle starego zwyczaju ogromne tłumy pobożnych. Wśród pieśni kościelnych i odgłosu dzwonów, fale ludu przelewają się z ulicy na ulicę, od jednego ołtarza do drugiego. Miasto, a raczej główne ulice, przedstawiają wówczas prawdziwie wspaniały widok. Ponad głowami tłumów wznosi się dym kadzideł i pływają w powietrzu różnobarwne chorągwie; strojne dziewczęta sypią kwiaty pod nogi duchownym, a z chwilą, kiedy kapłan, wszedłszy na stopnie ołtarza i zwróciwszy się do ludu, podnosi promienistą, błyszczącą w słońcu monstrancyę, chylą się nagłym ruchem chorągwie, i tłumy, niby kłosy, zginają się ku ziemi.
Ostatniej uroczystości niemało przeszkadzała zmienna i kapryśna pogoda. Do samego wieczoru chwilami to ciął silny ulewny deszcz, to znowu z pośród rozdartych i zapłakanych chmur strzelały wesołe promienie słoneczne, oświecając zręby ołtarzów, chorągwie, lub przeglądając się w jeziorkach, jakie na placach i ulicach utworzyły wody deszczowe. Wieczorem dopiero niebo wyczyściło się na całym horyzoncie, a świeża, wonna atmosfera mimo wilgoci ściągnęła jeszcze nie mało spacerujących do ogródków i ogrodów.
Do ożywienia miasta przyczynia się także niemało jarmark Świętojański. Od czasu do czasu toczą się zwolna po ulicach ogromne ładowne wańtuchami wozy, zdążając zwolna na plac targowy. Na samym placu ruch także nie mały, a lubo spodziewano się większego dowozu wełny, przecie wagi nie próżnują, a drzemkę zmęczonych upałem urzędników wagowych przerywają raz wraz świeżo przybyłe partye wańtuchów. Koło wag i zagród, w których beczą spotniałe, krętorogie, przysłane na okaz tryki, kręcą się nasi wąsaci, o opalonych twarzach wieśniacy, kupcy niemieccy i nakoniec ci, bez których nic się u nas nie dzieje — Żydkowie-faktorzy. Największy ruch panuje w przedpołudniowych godzinach; wówczas to słychać ożywione rozmowy, wzajemne zaklinanie się, targi, przybijania, kupna i t. p. Kupiec daje cenę — wieśniak chce wyżej, rozchodzą się — faktor godzi ich, zbliża, zaklina na wszystkie świętości, wzywa na swoją głowę wszelkich nieszczęść, przewidzianych w Starym Testamencie, przysięga na własne dzieci, że chce tego, aby jasny pan dobrze sprzedał; życzy sobie samemu, żeby do domu nie doszedł, żeby go tyle a tyle porwało — jeżeli mu o co innego chodzi, jak tylko o zgodę; szepce do kupca, namawia i przekonywa szlachcica, zapewnia go, że kupiec głupstwo robi, dając taką cenę, że się oszukuje — nakoniec wzrusza wieśniaka i przyprowadza interes do skutku.
Kupcy śpiewają zwykłą, coroczną piosenkę, że wełna nie dość szlachetna, że źle myta i t. p. — wieśniacy znowu, jak zwykle, narzekają na ceny, skarżą się na Australię, na Niemców, którzy zawsze z nas korzystają i t. p.
Słowem, nie braknie wieśniakom kłopotów, — ale szczęściem i rozrywek. Trudno twierdzić napewno, czy do tych ostatnich należy robienie sprawunków według litanii, spisanych w domu przez magnifiki i córeczki. To pewna, że znakomita część wełny, zmienionej w ruble lub talary, nie wyjeżdża już na wieś, ale zostaje w magazynach mód, a raczej wyjeżdża na wieś w postaci kapelusików, szynionów, koków i t. p. fioków, które następnie dostarczają wątku do rozmów i wzajemnego obgadywania się w niedzielę po mszy.
Narzekamy wszyscy na złe czasy, na brak pieniędzy, na szerzące się coraz bardziej bankructwa, na wychodzenie majątków z naszych rąk i t. p., przyczem winę składamy na okoliczności. Ani słowa, rozmaite, niedawno przeszłe i teraźniejsze okoliczności niemało przyczyniają się do ogólnej biedy; ale mimo to, przyznajmy, uderzywszy się w piersi, że niemałym jej powodem jest zbytek. Jeżeli ojciec, zostawiając synom majątek, dzieli go, dajmy na to, na trzy części, zatem każdy z synów, jako mający trzecią część tego, co miał ojciec, winien wydawać trzy razy mniej i żyć trzy razy oszczędniej. Czy tak bywa? Wątpimy. Każdy, nie oglądając się na przyszłość, żyje tak, jak był z dzieciństwa przyzwyczajony, i mając trzy razy mniej niż ojciec, wydaje, jeśli nie trzy razy więcej, to przynajmniej tyle.
Stąd utrata majątków, upadek gospodarstwa i ruina ogólna. Rzecz zdaje się być prostą i jasną, jak dwa a dwa — a jednak, nie chcemy jej zrozumieć. Wygrywa na tem szyk zewnętrzny, ale traci i traci kieszeń. Czasy są wistocie złe, ale ich między nami nie znać. Choć bieda to hoc! Śpiewamy tę piosenkę wszyscy, coraz cieniej wprawdzie, ale coraz wyraźniej. Ktoby chciał przekonać się, czy felietonista ma racyę, ten dla przypatrzenia się zbytkowi, strojom, liberyom, pojazdom i koniom, uda się naprzykład w aleje belwederskie, w poobiedniej spacerowej porze, albo jeszcze lepiej na wyścigi.
Wyścigi! ta wielka uroczystość w życiu naszych sportsmanów, rozpoczęła się z dniem wczorajszym. Mnóstwo powozów i pieszych zgromadziło się naokoło sznurów i mety, ze drżeniem niecierpliwości oczekując dzwonka, który miał dać hasło do biegu. Tymczasem w hippodromie, gdzie zgromadziło się „fine fleur“ towarzystwa, rozprawiano we wszystkich, z wyjątkiem swojskiego, językach; popisywano się końmi, robiono „kurę“ damom, siedzącym w powozach, zakładano się, stawiając „trzy przeciw jednemu“, — słowem bawiono się we Francuzów, Anglików i tym podobne modne gry, które u nas coraz bardziej wchodzą w użycie. Podobno mamy do takich gier talent i udajemy Anglików, tak że sami Anglicy nie umieją być takimi wybornymi Anglikami.
Powyższe uwagi przerwał dzwonek, dający hasło do biegu. Ucichło wszystko…
Podajcie mi pindarową lutnię, rozpoczęły się igrzyska… W dwóch pierwszych wyścigach przepowiednia Kuryera Świątecznego sprawdziła się, albowiem nagrody wszystkie wziął, jak zwykle, pan Grabowski. W pierwszym koń jego Lavalier, wyprzedził nie tylko Aldonę pana Mysyrowicza, ale samego nawet Czarta, którego nadesłał p. Niemcewicz. W drugim wyścigu Świtezianka i Grand Daniel nie zawiodły także dobrej opinii, jaką o koniach pana Grabowskiego ma tutejsza publika, i, pobiwszy konie p. p. Potockiego i Sanguszki, otrzymały palmę zwycięstwa.
Trzeci bieg, w którym palma zwycięstwa miała wielce ponętną postać dwóch tysięcy rubli, roznamiętnił w niezwykły sposób publikę. Zakładano się o dość znaczne sumy: jedni trzymali za Foskarym, znanym z szybkości koniem p. Grabowskiego; drudzy, bacząc na poważny wiek Foskarego (lat 9), stawiali za innymi biegunami. Tym razem sprawdziło się przysłowie: „Do czasu dzban wodę nosi“. Foskari, uwieńczony w tylu gonitwach zwycięzca, niosący na sobie zakłady tylu swych admiratorów, nie spełnił ich nadziei. Napróżno rozgorączkowana publika, biegnąc na przełaj przez hippodrom, śledziła każdą minutę walki. Foskari nie biegł, jak zwykle, najpierwszy, a nagrodę wziął młodszy i szczęśliwszy współzawodnik, Wadim.
W czwartym biegu zwyciężyła Babetta, klacz hr. Alfreda Potockiego, w piątym zaś, z przeszkodami, w którym jeździli sami panowie, zwycięstwo wahało się długo, nakoniec prześcignął wszystkich p. Rozen.
Tak odbyły się pierwsze gonitwy. Zwycięzcy i zwyciężeni rozjechali się do domów — a ja, który tam byłem, jakom widział, tak opisałem. Jeżeli zaś koniecznie chcecie czytelnicy wiedzieć, do czego wyścigi służą, jaki z nich pożytek i jaki z nich sens moralny — to odmalujcie go sami. Ja nie potrafię.