<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XV
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XV.
Wianki. Popisy szkolne. Dobroczynność. Loterya fantowa. Życie towarzyskie. Etykieta. Warszawa z wysokości lotu ptaka. Rady dla czytelników. Warszawiacy na wsi i wieśniacy w Warszawie.

Niwa miejskiego żywota jakoś w ostatnich czasach bujnie faktami się kłosi. Zaledwie przebrzmiał gwar wełnianego jarmarku, zaledwie skończyła się uroczystość miejscowego sportu, wyścigi, nastała nowa i tym razem nie przeszczepiona już z cudzoziemskiego gruntu, ale swojska do szpiku kości i odwieczna — uroczystość wianków.
Bóg wie, gdzie jej początek. Jedni twierdzą, że wraz ze świętojańskimi ogniami służyła ongi ku chwale wielkiego Kupały; drudzy, że to pamiątka po dziewiczej Wandzie, co nie chciała Niemca i Wiśle poświęciła dziewiczy wianek. To ostatnie podanie mniej prawdopodobne, ale wdzięczne i poetyczne. Według niego, dziewice, naśladując Wandę, także ślubowały Wiśle dziewictwo; młodzieńcy zaś, czatujący w łodziach, chwytając każdy wianek, walczyli z Wisłą i wolą dziewiczą, przeszkadzając spełnieniu ślubów. Gdziekolwiek jednak leży początek uroczystości, lud święci ją i dziś jeszcze po dawnemu, puszczając wieńce na wodę i szukając wróżby z biegu kwiatów po fali.
Ale czas, który nie może zniweczyć obyczaju, zmienia jednakże jego formę. Niegdyś, same tylko dziewice, przy świetle łuczywa i przy okrzykach na cześć Kupały, zebrane po brzegach rzek i strumieni, powierzały falom swe wianki, myśli i losy; dziś już u nas trochę inaczej, a w Warszawie bardziej po miejsku, — dziś dziewica może, gdy chce, puszczać wianki, ale urzędownie puszcza je rzemieślnik.
Jeżeli dzień pogodny, tłumy ludu zbierają się na moście i przy akompaniamencie muzyki, gwarzą w cieniach olbrzymiego kratowania, oczekując na chwilę, gdy za pierwszymi wieńcami pomkną pierwsze łodzie rybackie.
Aż oto i uroczystość rozpoczęta. Żółtawa fala ugięła się nieco pod lekkim ciężarem; pierwszy wianek braci stolarzy, strojny w stróżyny i kolorowe świeczki, zakołysał się, łagodnie pochylił raz i drugi, zakręcił na miejscu i popłynął. Za nim biegną na wyścigi, popychane całą siłą dłoni i wioseł łodzie; na moście tłumy ożywiają się coraz bardziej; słychać krzyki i wróżby: czy złapią, czy nie złapią? Wianek tymczasem na gładkiej i spokojnej powierzchni sunie dalej i dalej; czasem, zasłonięty falą, niknie na chwilę z oczu, czasem zarysuje się, jak świetlista obrączka, czasem zdaje się zatrzymywać na miejscu. Ale już jedna łódź wyściga inne, a teraz coraz to bliżej i bliżej zabiega i już, już zdaje się go dotykać, już minęła go dziobem — rozległ się okrzyk: trzymaj! kilka rąk wyciąga się ku niemu, i oto wianek już nie na falach, ale w ręku przewoźników, którzy wznoszą go w górę, okazują publice swój tryumf.
Puszczającym jednak chodzi o to, by wieniec płynął swobodnie, więc zaczynają się targi o wykupienie jeńca z niewoli. Zdarza się jednak, że po wykupieniu chwyta go inna łódź, z którą znów trzeba się na nowo układać. Najczęściej też wieńce zostają w ręku przewoźników.
Oprócz tych rzemieślniczych wianków, spada także z mostu, chciałbym powiedzieć, potop kwiatów, pokrywających fale, tak że wody nie widać; ale, chcąc być ściśle historycznym, muszę unikać figur retorycznych, spada więc pewna ilość… wianków dziewiczych.
Przewoźnicy chwytają je także, jeżeli nie dla korzyści, to dla uciechy i dla przedłużenia zabawy.
Cała więc uroczystość jest zarazem rodzajem wyścigów wodnych. Na zakończenie jej o zmroku zapalają jeszcze beczki ze smołą. Ten ostatni akt ma w sobie coś, co najwięcej przypomina starożytny obyczaj Sobótek.
Tłumy jednak i wówczas nie rozchodzą się jeszcze do domów, ale zostają do późna na moście. Nęci je urok cichej, a świeżej nocy letniej, tak miłej po dziennym, znojnym upale, nęcą je także piękne widoki, jakie przedstawia Wisła, gdy z fal wstaną mgły, a w mgłach i falach łamie się białe światło księżycowe.
Istotnie, jest wówczas na co patrzeć. Ciemne kontury drzew Saskiej Kępy topnieją coraz bardziej w wilgotnych oparach, rozpływają się i w końcu nikną zupełnie; od fal bije wielka świeżość i rzeźwy chłód, po obu brzegach, od strony Warszawy i Pragi, błyszczą w wodzie kolumny świateł, które z północy i południa zamyka mgła, niby zasłona, pokrywająca bezbrzeżne jakieś przestrzenie, rzekłbyś, morza, rzekłbyś, samą nieskończoność.
Sprobuj wówczas, czytelniku, siąść w łódź i puścić się z wodą na poetyczną wycieczkę: niechaj do marzeń kołysze cię pieśń rybaka i miarowe uderzenie wioseł. Co do mnie, muszę wrócić do Warszawy, bo oto inne, także coroczne, a także odbyte już uroczystości czekają sprawozdania.
Chcę mówić o popisach w rozmaitych zakładach naukowych. Oto znowu skończył się rok szkolny. Ci, co nie wyszli jeszcze z gimnazyów, posunęli się o klasę wyżej, ci, co skończyli, wejdą do uniwersytetu, z którego znów za jakie kilka lat wyjdą, aby na nowo rozpocząć naukę w wielkiej szkole doświadczeń, doli i niedoli, walki o kawał chleba, w szkole życia na szerokim świecie.
Z takiej szkoły uwalnia dopiero śmierć sama, a ostateczne egzamina odbywają się… chyba poza grobem.
Jednakże to dla dzisiejszych uczących się dalekie jeszcze czasy. Obecnie z odwagą i pełnymi żaglami wypływają na ocean życia i nie wypływają nieuzbrojeni: uzbrojeniem ich praca i nauka — niby latarnia na głównym maszcie łodzi.
Ale wracajmy na realniejszy grunt opowiadania. W zakładach naukowych teraz cisza; lekka warstwa kurzu pokrywa ławy i katedry, na korytarzu pająk zakłada szarą siatkę, a owe gmachy szkolne, tak pełne życia, zgiełku i gwaru, tak ruchliwe i ożywione, stoją teraz posępne i milczące; z okien świeci im pustka, zdają się tęsknić za wychowańcami i dumać: co też oni robią obecnie.
Łatwa odpowiedź. Roi się od nich miasto, pełno ich w wagonach, karetach pocztowych. Wszystko to podąża na wieś. Przyszedł dobry i wesoły czas odpoczynku, zatem w kąt algebry, chemie, gramatyki, Homery, Cycerony i Wirgiliusze, teraz czas swobody i niezależności, teraz papierosa wolno zapalić choćby w oczach inspektora, przypomni on wprawdzie o tem, ale to dopiero na rok przyszły, a to jeszcze daleko, teraz nie straszny nikt… prócz taty.
Istotnie, chwila, w której z cenzurą w ręku staje się wobec groźnego taty, należy do najstraszniejszych w życiu. A nuż niema na owej cenzurze promocyi…?
Wówczas to tata nie mówi zwykle nic, szarpnie wąsa i odejdzie w milczeniu. Zamknęły się za nim drzwi… i… włosy powstają na głowie, bo klucz zgrzytnął raz i drugi w zamku…
A tu wpadam w styl Wiktora Hugo.
Czujesz się być zamkniętym. Dusza ucieka ci w piętę. Głowa twa jest niby strasznym cmętarzyskiem, na którem przestrach zaślubia zgrozę. Świat wydaje ci się kawałem skamieniałej ohydy. Zamiast powietrzem, oddychasz przerażeniem. W piersiach uderza ci nie serce, ale worek, napełniony okropnością. Cisza wydaje ci się urągowiskiem, przybranem w błazeńską czapkę bezecności. Nagle dają się słyszeć jakieś kroki. Cały zamieniasz się w ucho.
Zapuszczamy zasłonę na scenę, która następuje potem.
Obok popisów szkolnych, odbył się w zeszły piątek i popis w instytucie muzycznym, na którym śpiewano, grano na rozmaitych instrumentach, dęto w dęte, rznięto w rznięte, egzekwowano przeróżnych mistrzów, a uroczystość ta na większą chwałę Apolina i pożytek instytucyi, zwabiła dość licznych słuchaczów, amatorów muzyki, których nie brak u nas, — Warszawa liczy się bowiem do najmuzykalniejszych miast na świecie!… Wiedzą o tem wszyscy, którzy, potrzebując dla pracy umysłowej spokojnego kąta, napróżno szukają go w najodludniejszych nawet ulicach. Głos fortepianów ściga ich wszędzie, niby wyrzut sumienia; nie daje im odpoczynku ani we dnie, ani w nocy; przeszkadza pisać, przeszkadza myśleć, przeszkadza spać; przeróżne walce i poleczki rozstrajają nerwy. Jedyna na to rada: siąść do fortepianu samemu i własnymi palcami zagłuszać palce innych.
Gdyby przynajmniej grano dobrze; ale te domorosłe talenta w poczuciu osobistej samodzielności nie krępują się zbyt muzykalnymi przepisami. Zresztą, znajdują zwykle pobłażliwych słuchaczów, słuchaczami bowiem na familijnych, dawanych przez córeczki koncertach bywają matki, przyjaciele domu i pretendenci do obrączki ślubnej. Pierwsze drzemią uprzejmie podczas koncertu na kanapkach, drudzy wybijają z rozpaczy nogą takt pod stołem; a lubo posyłają na dno piekieł instrumenty i artystki, czują się jednak w obowiązku urzędownie rozpływać z radości. Ostatni, to jest pretendenci do obrączki, przewracają nuty, czasem akompaniują w basie, a zawsze szepcą do ucha słówka, nierównie jeszcze bardziej harmonijne, niż walce i poleczki.
Najwięcej jednak ze wszystkich cierpią sąsiedzi, którzy słyszą głos, ale twarzy nie widzą.
Może instytut muzyczny pochwyci przynajmniej w karby większego taktu i ścisłości ową fortepianową epidemię.
Kiedy mówimy o popisach, wypada nam wspomnieć jeszcze o jednym popisie, który niedawno odbył się w Mokotowie, w Instytucie moralnie zaniedbanych dzieci.
Pożyteczna ta instytucya była przed niejakim czasem w wielkiem zaniedbaniu; obecnie troskliwość i pracowitość p. Zajewskiego, przełożonego, postawiła ją na stopie odpowiedniejszej założeniu. Popis okazał, ile istotnie skorzystały owe biedne dzieci, które zostawione same sobie, zmarniałyby na drodze nędzy i występku. Instytut nie tylko daje im przytułek w latach dziecinnych, ale ma przez odpowiednie wykształcenie zapewnić im kawałek chleba na lata dojrzałe, a przez to chronić od błędnych ścieżek i wrócić społeczeństwu, jako ludzi pożytecznych. Obok zakładów rolnych dla małoletnich przestępców, instytucya ta tem godniejsza uznania, że nie rozporządza nie tylko znacznymi, ale nawet dostatecznymi środkami pieniężnymi. Nie odwołuje się jednak do ofiar i dobroczynności, chociaż nieraz brak jej koniecznych środków. Opowiadał p. Zajewski zwiedzającym osobom, że szczególniej daje się czuć potrzeba papieru, piór, ołówków, książek i t. p. zapasów, które w każdym zakładzie naukowym są niezbędne, a których instytut nie ma za co nabyć. Podnosimy naumyślnie tę kwestyę, wiedząc, jak wielu jest u nas ludzi chętnych do niesienia pomocy zakładom filantropijnym, pomocy, która jest aktem miłosierdzia, rozumniejszym i pożyteczniejszym, niż dawanie jednorazowych wsparć żebrakom.
Kiedyśmy już potrącili o filantropię, niechaj nam będzie wolno wspomnieć o filantropijno-kwiatowo-modnej zabawie, to jest o loteryi, jaka odbyła się wczoraj w Saskim ogrodzie na korzyść biednych bez różnicy wyznań.
Już od rana chmurno było jakoś i posępnie, a zaraz po południu spadł pierwszy, krótki, ale rzęsisty deszcz, niby pierwsze ostrzeżenie, po którem wkrótce nastąpiło i drugie. Pomimo tego zabawa rozpoczęła się. Tłumy zgromadziły się w głównych alejach i około namiotów. Oglądano się wzajemnie i kupowano bilety. Zwykłe, przy losowaniu ożywienie poczęło ogarniać grających. Namiętność szczególniej budził powóz i dwie krowy. Los kaprysił, jak zwykle, obdarzając małe dziewczynki papierosami, dandysów pończochami damskiemi, wojskowych lalkami, i t. p. Czasami jednak kaprysy owe wyglądały jakby na umyślną złośliwość. Mówiono np. o pewnym złotym młodzieńcu, znanym rozrzutniku, który wygrał skarbonkę; o literacie-idealiście, który wygrał pustą bańkę szklaną; o pozytywiście, którego los obdarzył książką do nabożeństwa, znów literat wygrał swoje własne dzieło, i widziano, jak krzywił się sam, nie wiedząc, co z tym fantem robić. Najwięcej było, oczywiście, takich, co nic nie wygrali; najwięcej jednak ze wszystkich wygrał ten, który wcześniej poszedł do domu, albowiem nie zmokł do ostatniej nitki.
Wystawmy sobie przerażenie i popłoch, jaki ogarnął tłumy, gdy nagle okrzyk: deszcz! przeleciał, niby po drucie telegraficznym, przez wszystkie usta. Rzeczywiście, deszcz lunął jak z cebra. Rozległy się wołania o parasole i okrzyki rozpaczy; mężowie śpieszyli na ratunek swych żon, których niepodobna było odnaleźć. Opustoszały wszystkie ławki, i na numerowanych miejscach, które kosztowały rubla, niktby i za grosz usiąść nie chciał. Wszystko śpieszyło pod estrady, namioty, do Semadeniego lub pod drzewa, pod któremi natłoczone gromady ludzi przypominały gromady owiec. Tymczasem deszcz mył głowy wszystkim, bez różnicy stanowiska, płci, wieku, wyznania; widziano znakomitości literackie, uciekające i poślizgujące się na głównej alei, na równi z najpospolitszymi śmiertelnikami; słyszano felietonistów, przeklinających trudne obowiązki swego powołania. Woda ściekała po parasolach za kołnierze, napełniała kieszenie. Co stało się z tualetami damskiemi, z sukniami i kapeluszami, łatwo odgadnąć.
Wobec tylu zabaw i uroczystości, odbywanych pod gołem niebem, życie, towarzystwo salonowe drzemie snem nieprzebudzonym, aż do późnej jesieni. Niema wieczorów, więc niema i zebrań wieczorowych, i salonowych pogawędek, lekkich, bo pustych, a poważnych, bo pełnych etykiety.
Upały i etykieta nie znoszą i wyłączają się wzajemnie. Etykieta, np. wymaga, abyś, miły czytelniku, szedł na wizytę w zapiętym, czarnym surducie, upał radzi ci go rozpiąć; etykieta wymaga, aby twe ręce obciśnięte były w rękawiczkach, upał każe ci chodzić bez rękawiczek; etykieta każe ci być sztywnym i silnie przestrzegać w ruchach prawideł dobrego tonu, upał robi cię ociężałym, a ruchom twym nadaje pozór zaniedbania; etykieta każe ci podtrzymywać żywą rozmowę z gospodynią domu i prawić komplementa, upał sprawia, że mówić ci się nie chce, a radbyś oprzeć plecy o poręcz wygodnego fotelu i usnąć. Tak, tak! lato nie sprzyja salonowemu życiu. Żyjemy natomiast wszyscy na ulicach i ogrodach, na spacerach i przechadzkach, słowem, żyjemy poza domem.
Zato owo pozadomowe życie wre, kipi i pryska ogromnym ruchem. Ktoby wieczorem np., porzuciwszy na chwilę duszne miasto, umiał się wznieść wysoko, wysoko na czyste wieczorne powietrze i stamtąd spojrzeć z góry na miasto, temu ów ruch przedstawiłby się najplastyczniej. Z dołu dochodziłby go gwar i turkot miejski, w ciemnych skrętach i rozkrętach ulic widziałby tłumy ludzi, płynące w różne strony. Ogródki, gdzie grywają teatrzyki i orkiestry, wydałyby mu się niby błyszczącemi jeziorami, w których, w falach gazowego światła, kręcą się cywilni, wojskowi, wystrojone i wyróżowane kobiety, damy kameliowe, etc. etc. Z dołu dochodziłyby fale tonów muzycznych; może nawet powietrzny ów wędrowiec przez jakie dobre szkła zdołałby odróżnić Gungla i haftowany mundur Baloga — może dojrzałby nawet swoich znajomych i znajome, spacerujących po alejach Saskiego ogrodu, zakochane pary, znakomitości literackie, które patrzącemu z tak wysoka wydałyby się zapewne bardzo małemi, bankierów, poetów, hrabiów, kupców, Żydów, aktorów, a wszystko to przysłonięte rdzawą, niezdrową, pełną wyziewów i dymu, i gorączkową jakąś atmosferą.
Czyby jednak skrzydlaty ów wędrowiec chciał wówczas porzucić swą ciemną i samotną powietrzną wyżynę, a wrócić w owo morze świateł między duszne, pozbawione kanalizacyi ulice — wątpimy. Wolałby może ponad srebrną wstęgą Wisły polecieć na lasy, bory i wioski. Bądź co bądź, miasto bywa nieznośne latem. „Bóg stworzył wieś, a człowiek miasto“, mówią wieśniacy, broniący wyższości swojej wsi ukochanej. Na lato przyłączam się do zdania wieśniaków; wieś jest wyższą i milszą niż miasto.
Wyjeżdżaj więc, czytelniku, na wieś: porzuć swe miejskie zwyczaje i wszystkie ogródki i teatry, i kawę czarną, i Saski ogród, i modne przechadzki, i widok wielkości literackich, i kłótnie tychże wielkości, i mury, i przedewszystkiem ową atmosferę, w której co lato krąży, jakgdyby drapieżny ptak — cholera. Masz już dosyć tego wszystkiego i jeszcze będziesz miał dosyć; męczyłeś się, potrzebujesz odetchnąć, jedź więc tam, gdzie powietrze czyste, gdzie zamiast miejskich orkiestr słychać: „dana oj dana!“ wiejskiej dziewczyny; gdzie zamiast opery ptactwo wyśpiewuje do zapamiętania; gdzie siano pachnie, gdzie brzmi dźwięk bitych osełkami kos, gdzie sierp w zbożu szeleści, gdzie spokój, gdzie zdrowie, gdzie radość i wesele.
Żebyś jednak potem nie narzekał na powyższe rady — z góry uprzedzam, bądź na wsi ostrożny. My tu sobie, mieszczanie, podrwiwamy z wieśniaków, gdy przyjadą do Warszawy, zowiąc ich „wełną“, śmiejąc się z ich prostoty, i tak dalej. Otóż, ostrzegam cię, że wieśniacy wypłacają nam to z lichwą na wsi. Prawdę bo też rzec, my, Warszawiacy, mnóstwa rzeczy nie rozumiemy na wsi i nieraz mamy takie miny, jakgdybyśmy spadli z księżyca. Stąd dla wieśniaków śmiech, dla nas ambaras i wstyd często.
Wystaw sobie np., czytelniku, że jesteś par excellence mieszczuchem, który, oprócz Wilanowa, Marcelina i Mokotowa, prawdziwej wsi nigdy jeszcze nie widział, i że bawisz na prawdziwej, nie podwarszawskiej, ale odległej na jakie kilkanaście mil wsi, u twego, dajmy na to, kuzyna, i nie żadnego wielkiego pana, ale tak sobie, zwyczajnego wioseczkowego szlachcica.
Otóż, póki rzecz się dzieje w salonie, na ganku, lub pod werendą, dopóty jesteś panem położenia. Dziwi cię wprawdzie, że dziewczyna posługująca chodzi boso, uważasz nawet, że to jest cokolwiek mauvais genre, ale trudno! Zresztą bawisz panny, o których piszesz potem w liście do przyjaciela, że są „dość pojedyńcze“ (simples), powtarzasz często frazes: „chez nous à Varsovie“, zakładasz i zdejmujesz binokle, intrygujące najmłodszego synka rodziny; słuchają cię wszyscy z otwartemi ustami, ty uśmiechasz się z pobłażliwą wyrozumiałością — słowem, wszystko idzie dobrze.
Z chwilą jednak, w której, towarzysząc damom na przechadzkę, stawiasz nogę poza wrotami, zaczyna cię prześladować nieszczęście. Przyprowadzają ci konia, boisz się go co prawda, ale zamykasz oczy i siadasz. Krzyczą: nie z tej strony! przysiągłbyś, że to wszystko jedno, — ale siadasz z drugiej. Dopiero jedną nogę masz w strzemieniu, a opętana szkapa rusza z kopyta. Krzyczą: trzymaj! Trzymasz, — ale gdzie tam! Zlatujesz — podnoszą cię i śmieją się, aż ich oczy bolą. Mówisz tedy, że jesteś przyzwyczajony tylko do koni tresowanych, i idziesz piechotą. Na drodze wybiega i pędzi na ciebie jakaś istota zwierzęca, i nie poznajesz, czy to jest „un cochon“, czy „un chien“. Pokazuje się, że to jest „un chien“, który przylatuje, szczeka i wyje, jakby za to brał osobną pensyę, i z dziwną pożądliwością spogląda na twoje sztarkmanowskie ineksprymable. Nie rozumiesz, czego on od ciebie chce, ale przypominasz sobie w ostatniej toni, że poeta w „Musze“ radzi wołać: „A pudziesz!“, wołasz więc: „a pudziesz“, co istotnie pomaga daleko więcej, wreszcie dajesz dyskę jakiemuś chłopcu, który porywa bez ceremonii brysia za ogon i wciąga do chałupy.
Co krok, to kłopot. Wyszedłszy już za utrapioną wieś, nie umie Warszawiak odróżnić owsa od jęczmienia, z czego towarzyszki jego znowu się wyśmiewają, pokazują mu kartofle i mówią, że to groch. Przekonywa się, że zaczynają drwić z niego; odtąd podejrzywa wszystkich i wszystko. Przeląkł się ropuchy, którą wypadkiem spotkał na drodze, i sądzi, że naumyślnie kazano jej tam siedzieć. Właściciel wioski każe chłopcu od bydła zajmować bociany sąsiada ze szkody, przyczem spogląda złośliwie na gościa — ten istotnie nie jest pewny, czy to żart, czy to na seryo. Zapraszają go na polowanie i wsadzają mu w rękę jakąś machinę, której się boi, i z której nie wie, jak strzelać. Mówią mu, że będą polować tylko na wilki, bo na nic innego nie wolno; a on jak żyje nie widział i nie chciałby widzieć żywego wilka. Nakoniec, wraca kontent, że znowu zapanuje na ganku i w salonie; tymczasem o dziewiątej, t. j. o godzinie, w której w Warszawie bierze się za kapelusz i idzie na spacer, wszyscy rozchodzą się spać.
Któżby skończył, gdyby chciał opisywać wszystkie kłopoty, jakie mogą spotkać na wsi niedoświadczonego Warszawianina, i wszystkie szyderstwa, jakich mimowoli stać się tam może celem! Za to wróciwszy do Warszawy, ma dopiero o czem opowiadać! Naturalnie, że wypadki rosną w opowiadaniu, skutkiem czego opowiadający podrasta w opinii znajomych do wysokości bohatera.

Gazeta Polska,  1873-ci rok.  № 143 z dnia 30 czerwca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.