Bez tytułu (felietony)/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bez tytułu |
Podtytuł | XXVIII |
Pochodzenie | Pisma ulotne (1873-1874) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Piotr Laskauer i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXVIII |
Indeks stron |
Jak czasami zawodzą nas formuły logiczne, na dowód niechaj posłuży następujący wniosek. Felietony, jak ci wiadomo, czytelniku, są odbiciem faktów z życia miejskiego, a ponieważ życie to wysycha w lecie, zatem i felietony… Myślałbyś, że wysychają także! Gdzietam! Kto mi zaprzeczy, jeśli oparty na doświadczeniu i studyach nad letnimi felietonami w niektórych pismach, powiem, że stają się coraz wodnistsze w lecie.
Pomówmy o nich. Przecież kronika niniejsza ma za zadanie zaznajamiać czytelników z charakterem i tajemnicami życia; niechaj więc raz powie im także, jak się piszą pewne felietony.
Łatwa to rzecz dla wszystkich w zimie. Z faktów każdego tygodnia, których wówczas nie brak, układa się mniej więcej wdzięczną mozajkę i koniec; ale w lato, w owe ogórkowe, na szczęście, przeszłe już czasy, niektórzy felietoniści są istotami prawdziwie godnemi pożałowania. Znajdziem takiego felietonistę wówczas osowiałym i zniechęconym, z oczyma zamyślonemi i wyrazem apatyi w twarzy; on, który zawsze pytał się wszystkich, co tam słychać, on, który zawsze z obowiązku wiedział o wszystkiem, a co wiedział, każdemu lubił opowiadać, minie cię wówczas obojętnie, zaledwie uchyliwszy kapelusza, tak jakoś zdesperowany i osłabiony, że, gdyby nie pewne środki, które lubo nie obficie, dostarczają mu jednak czasem felietonowego pokarmu, prawdopodobnem jest, że umarłby z głodu wrażeń!
Środkami tymi są fantowe loterye, reżyserya teatralna i nakoniec właściciele domów w Warszawie.
Fantowa loterya, zwłaszcza pokropiona deszczem, to prawdziwe dlań żniwo. Wówczas to ujrzysz go przybranego starannie i ożywionego, jak biega, dowiaduje się o wszystkiem, jest wszędzie, zagląda pod namioty, studyuje ubiory dam, przypatruje się głównym fantom, a wreszcie, siadłszy pod wystawą u Lesla, raz po raz zwraca na siebie uwagę obecnych donośnem wołaniem: „Panowie, na miłość Boską, powiedzcie mi, kto wygrał krowę?“ Obok niego kipi i wre życie, przechodzą literaci, kupcy, ojcowie rodzin z żonami i dziećmi, młódź żeńska o idealnych posagach, i młodzież męska o pozytywnych wymaganiach co do posagów; ale on nie widzi nikogo, i w miarę, jak gwar się zwiększa, woła coraz donośniej: „Pytam raz jeszcze, kto wygrał krowę?“ Krowa — jeżeli krowa jest głównym fantem — interesuje go jako sprawozdawcę tak mocno, że swą rogatą figurą zasłania mu świat cały i wszystko, co się na ziemi dzieje.
Szczęśliwe to chwile, ale rzadkie, bowiem fantowa loterya w r. b. odbyć się miała tylko dwa razy, a dotąd była raz tylko. Kiedy więc niema loteryi, kiedy wszystko, co można rzec o pogodzie, o stanie wody na Wiśle, o ciężkiej doli felietonisty, o cholerze, o strumyku dla ptaków w Saskim ogrodzie, wyczerpie się tak, jak dowcip niektórych naszych pism humorystycznych, jak cierpliwość ich czytelników, jak kieszenie lokatorów, płacących dwa razy wartość mieszkań, jak wołania o kanalizacyę w Warszawie — wówczas to dopiero używa się ostatnich, wspomnianych przez nas sposobów ratunku i pisze się o reżyseryi lub właścicielach domów w Warszawie.
Ileż to krzyku na reżyseryę i na właścicieli domów, ile wymagań, ile artykułów wstępnych, ile zjadliwych dowcipów w felietonach, a wszystko to, jak twierdził pewien właściciel domów, i jak jeśli nie twierdził, to zapewneby twierdził każdy reżyser, dlatego tylko, byle zapełnić szpalty. Tak więc jest recepta i w czasach ogórkowych na felieton, a recepta ta, wyrażona w stylu aptekarskim, byłaby następującą: weź reżyseryę teatrów, albo właścicieli domów, utłucz na miazgę, dodaj kilka, dobrze odleżałych i wysmażonych dowcipów, rozpuść to wszystko w stylistycznej wodzie i dawaj po pięćset wierszy co tydzień, aż do skutku.
Aż do skutku? Ale pytanie komu? Pokazuje się, że można, jak król Mitrydates, przyzwyczaić się do wszelkich trucizn, albowiem ani na reżyseryę, ani na właścicieli nie działa ta mikstura. Nic godniejszego uwielbienia, nic bardziej nawet rozczulającego, jak rezygnacya i spokój, z jakim pierwsza i drudzy znoszą te niesprawiedliwe obelgi i napady.
Mimowoli przypomina się rzewna historya „o uciśnionej niewinności“.
— Niech sobie co chcą gadają, a ja nowych sztuk nie stworzę — mówi reżyserya.
— A my podniesiemy jeszcze na przyszły rok komorne — dodają gospodarze.
Co to jest mieć czyste sumienie.
Będziesz bezpiecznie po żmijach zjadliwych
I po padalcach deptał niecierpliwych.
A jednak właściciele domów mieliby sposób, aby te żmije gniewliwe i niecierpliwe padalce zmienić w łagodne baranki; niechby tylko najniecierpliwszym z nich dali za połowę ceny mieszkanie, a zobaczylibyśmy!
Ale próżne to życzenie! W tym świecie wszystko jest walką, walką o byt, jak się mówi w dzisiejszych czasach; walczą właściciele miejscy ze swymi lokatorami, walczą wieśniacy z ratami Towarzystwa Kredytowego, walczy głos opinii publicznej, który chce, by projekt giełdy produktów wypracowany był wkrótce, z komitetem giełdowym, któremu nie chce się wygotować tego projektu wkrótce; walczy idealizm z pozytywizmem, słowem: walka wre ciągle zacięta i nieubłagana.
Literaci mieli jednak dotychczas coś, co ich godziło. „Dobro ogółu!“ — powiesz, czytelniku? Dobro, niech będzie i tak, ale oprócz dobra ogółu było jeszcze coś innego, a mianowicie czarna kawa, którą reprezentanci starej i młodej prasy, przepomniawszy na poobiednią chwilę wzajemnych walk i nienawiści, zapijali dotychczas w najlepszej zgodzie, w cieniach drzew Saskiego ogrodu w istniejącej tam cukierni.
Trudno bo inaczej wytłómaczyć, dlaczego ludzie, którzy częstokroć suchej nitki nie zostawiali na sobie w dziennikach, tam siedząc obok siebie, rozmawiali życzliwie i po przyjacielsku, obgadując wprawdzie nieobecnych, ale nie mówiąc sobie nigdy impertynencyi w oczy. Niektórzy chcieli w tem widzieć pacyfikacyjny wpływ obiadu, inni jednak przypisywali, nie bez słuszności, wpływ ten mokce, której rozweselające własności znane są całemu światu. Jakże dziwnym jest łańcuch przyczyn i skutków, i jak odległe bywają czasem jego ogniwa! Ktoby się np. spodziewał, że kozy Yemenu, które, jak wiadomo, pierwsze odkryły kawę, wpłyną z czasem na złagodzenie walki między starą i nową prasą w Warszawie!
Ale walka ta może wkrótce przybrać znów ostrzejszy charakter, albowiem nadeszła jesień, a zatem chłód i częsty deszczyk nie pozwalają reprezentantom prasy zbierać się na cygaro i poobiednie sesye sub Jove.
Do tej pory jednak nie mamy prawa skarżyć się na jesień, ową „matronę, przysparzającą chleba“, jak ją nazywa Pol. Dziś już wypędziła od nas cholerę, a przyniosła nam, mieszkańcom miasta, trochę uśmiechów słonecznych, trochę dżdżu, trochę rozmaitych wydawnictw, zapowiedzianych lub rozpoczętych przez redakcye różnych pism, i nakoniec wiele projektów większej lub mniejszej społecznej doniosłości.
Co do wydawnictw, zapowiada nam Kronika Rodzinna, że pewien filolog przygotował całą seryę dzieł, obejmujących naukę języków i literatur słowiańskich.
W siedmiu dziełach, a dwudziestu czterech tomach, mają być objęte gramatyki i literatury: polska, czeska, serbska, bułgarska, łużycka, ruska i staro-słowiańska. Niepodobna powiedzieć dziś cokolwiek, choć w przypuszczeniu o spodziewanej wartości wydawnictwa; w każdym jednak razie, zamiar to godny pochwały i poparcia, albowiem nauka języków i literatur słowiańskich poszła u nas jakoś w ostatnich czasach w zaniedbanie, i kiedy Czesi np. czytają z zamiłowaniem utwory wielkich naszych poetów, nasz ogół prawie nic nie wie, co się dzieje poza granicami Warty, Wisły, Dniepru i Niemna.
Obok powyższego wydawnictwa, występuje z wydawnictwem 25 tomów i Opiekun Domowy; mamy także, wyszłe już w przekładzie Bełzy, wielce ciekawe dzieło Hippeau, pod tyt.: „Wychowanie kobiet w Stanach Zjednoczonych“; a zapowiedziane i podobno już przygotowane do druku tegoż autora: „Wychowanie publiczne w Anglii i wychowanie publiczne w Niemczech“. Z dzieł p. Hippeau czerpał niejednokrotnie Prądzyński, którego książka tak żywe obudziła i budzi dotychczas rozprawy.
Zabieramy się więc, jak widzisz, czytelniku, potrochu do nauki, i nie można powiedzieć, że ruch umysłowy, popierany przez wszystkie organy prasy bez różnicy wyznań naukowych, wzrasta coraz bardziej. Ruchu tego byłoby może jeszcze więcej, gdyby nowy zarząd biblioteki uniwersyteckiej raz nareszcie zdecydował się na otworzenie czytelni przy bibliotece, której to czytelni napróżno od lat dwóch oczekujemy.
Ale nowy zarząd ciągle jeszcze porządkuje książki i tem wymawia się przed prasą, która, o ile wiemy, pytała go już w tej sprawie. Porządkowanie to trwa dwa lata, wyraźnie dwa lata. Czasby już z tem skończyć. Mity greckie nic nie wspominają o tem, aby przylepianie nowych kartek na grzbietach książkom, albo porządkowanie ich liczyło się do prac Herkulesowych. Nie sądzimy przytem, by biblioteka, w chwili, gdy ją zarząd obejmował, była w większym nieporządku niż Augiasowa stajnia, którą jednak Herkules wyczyścił w krótszym niż dwa lata przeciągu czasu.
Ale ponieważ kto wie, czy nasz głos nie będzie głosem na puszczy, powróćmy do projektów, mających na celu rozmaite ulepszenia społeczne.
Przyszłość ich ciemna jeszcze, jak noc, a niepewna, jak fortuna ze Spodziewajec[1], za to liczba ich poważna. Projektował jeszcze 17-go czerwca r. b. komitet giełdowy, że wyprojektuje projekt wspomnianej już przeze mnie giełdy produktów; projektowana jest resursa rzemieślnicza, projektowana szwalnia, w którejby ubogie dziewczęta, mogły korzystać za mierną opłatą z maszyn do szycia; nakoniec projektowane są tak jak zeszłego roku, dziesięciogroszowe odczyty dla rzemieślników i dla żydów.
Ten dodatek: „dla żydów“ stanowi jednak nowość. Zauważono, że żydzi nie bywali zeszłego roku na niedzielnych odczytach. Pytani o przyczynę tej obojętności wykształceńsi żydzi odpowiedzieli, że niedziela jest dniem roboczym dla nich, w którym nie mają czasu na naukę; że jednak w soboty przychodziliby chętnie. Pochwycono ich za słowo, i prelekcye dla żydów będą się odbywać w soboty — czy będą chodzić — niedaleka przyszłość pokaże.
Wracając do rzemieślników, wartoby też, żeby który z panów prelegentów zwrócił uwagę majstrów i czeladników rzemieślniczych na postępowanie ich z terminatorami. Na wstyd panów majstrów i czeladników wyznać należy, że los tych biednych dzieci przypomina niemal los murzynów, pracujących w amerykańskich plantacyach. Niepodobna powstrzymać głosu oburzenia, słuchając opowiadania terminatorów o wymysłach, biciu, szturchańcach i brutalnem obchodzeniu się z nimi przełożonych; a trudno opowiadaniom tym nie wierzyć, bo potwierdzają je aż nadto sińce i guzy, z którymi chłopcy wracają codziennie z warsztatów.
Nie! panowie majstrowie i czeladnicy! tak się nie godzi; to ani po bożemu, ani po ludzku. A wszakże dzieci te to albo biedactwo, zdane na waszą łaskę i niełaskę przez rodziców, albo sieroty, których nie ma kto bronić ani opiekować się niemi! A wszakże malcy te to dzieci jeszcze, które z braku wychowania mogą mieć dużo wad i złych instynktów, ale od których niepodobna jeszcze wymagać statku i rozsądku! Przechodziliście te czasy, sami nie byliście lepsi od nich. Ale przypomnijcie sobie, jak nieraz gorzko może oblewaliście smutną dolę terminatorską, jak bolało was ciało i dusza, gdy was bito lub wymyślano! Miejcie więc wyrozumienie dla tych, którzy dziś są pod waszą ręką. Bat niczego nie nauczy, a zabija resztki ambicyi, resztki godności ludzkiej i człowieka w zwierzę zamienia. Szacunek dla siebie jednajcie sercem, nie pięścią, rozbudzajcie poczucie obowiązku i honoru w dzieciach, to lepsza droga. Pilnujcie chłopców w robocie, bo to wasz i ich chleb, ale nie pastwcie się nad nimi, bo z tego i ludziom i własnemu sumieniu ciężki rachunek zdać wam przyjdzie.
Wiemy, że jest między wami wielu ludzi oświeconych i ludzkich, że nie we wszystkich warsztatach tak źle się dzieje, ale że w wielu jeszcze tak bywa, to jeśli nie wierzycie, spytajcie tych, którzy na te rzeczy nieraz własnemi patrzą oczyma.