Bitwa morska na stawie/Rozdział trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bitwa morska na stawie
Podtytuł Ramotka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1878
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZECI.
O niebieskiéj wstążce, srokatym koniu i trzech kieliszkach wytrawnego.

Pani Piotrowa była niewiasta otyła i nabożna jak rzadko. Dbała o inwentarz i dzieci; a jeżeli mamy powiedziéć prawdę, to i inwentarz i dzieci były utrzymane wzorowo.
Była to matrona staréj daty, nie pod względem wieku, lecz pod względem zacności charakteru. Jakiś wisus z Warszawy nazwał ją „prowincyonalną szafą cnót.“
Raz po południu, po rozstaniu się pana Piotra z Pawłem, pani Piotrowa wydobyła z szafy prześliczną wstążeczkę niebieską, — i wplatając ją w jasne włosy Wandzi, mówiła o rozmaitych rozmaitościach, które dawały młodéj dziewczynie dużo do myślenia.
— Widzisz moje dziecko, mówiła ta matrona, my pragniemy tylko twojego szczęścia. Czas leci — ty wyjdziesz z domu, to znowuż Mania podrośnie, Mania wyjdzie to Zosia, ot, jak to zwyczajnie na świecie...
To mówiąc całowała ją w czoło i z macierzyńską dumą patrzyła na jéj śliczną twarzyczkę.
— Lecz moja mateczko, oponowała dziewczyna, gdzie pójdę? za kogo? przecież nikt się o mnie nie stara...
— Starzy ludzie mówili: że śmierć i żona od Boga przeznaczona, to samo ma się rozumiéć i o mężu; nie mówię przecież, żebyśmy cię dziś lub jutro za mąż wydali, ale staraj się podobać młodym ludziom, co u nas bywają, a zresztą ufaj rodzicom, którzy twoje szczęście mają przedewszystkiem na względzie.
Z temi słowy szanowna matrona opuściła pokój, a Wandzia usiadła przy oknie i zamyśliła się nad słowami matki. Przyszłość dla tego, że jest nam nie znaną, jest dla każdego niezmiernie ciekawą... to téż nic dziwnego, że Wandzia chciałaby ją na wskróś oczami duszy przeniknąć, że pragnęłaby wyobrazić sobie wizerunek owego przyszłego, dla którego dziś już wpina jéj matka niebieską wstążkę we włosy...
A Staś?!
Na tę myśl niebieskie oczy zamgliły się czystą łzą smutku.
— Staś... Staś... powtarzała sobie kilkakrotnie, przytém pierś jéj zaczęła podnosić się szybko... czuła jakby ją ktoś ściskał za gardło, łzy nadbiegały do oczu i już... już... miały wybuchnąć gorącym strumieniem... gdy w tém spojrzała w okno i ujrzała nadjeżdżającego pana Pawła z synem.
— „Śpiący Jasio“! zawołała głośno — i w jednéj chwili łzy ustąpiły, a serdeczny głośny śmiech rozległ się po pokoju. Więc to dla niego tak mnie mama stroiła?! cha! cha! cha! i śmiech rozlegał się po całym dworku, nie wróżąc zapewne dobrego przyjęcia Jasiowi.
Pan Piotr z otwartémi rękami przyjął swego przyjaciela, ucałował go sumiennie w obydwa policzki, i takąż samą owacyę uczynił „śpiącemu Jasiowi,“ który przebudzony ze smacznego spoczynku przecierał oczy i usiłował się uśmiechnąć.
Pan Piotr nie darmo przez lat czterdzieści i dwa czytywał codziennie całą porcyę polityki z Gazety Warszawskiéj, a studjując przez ten czas przeróżne wojny, przez jakie świat w półwiekowym okresie przechodził, poznał taktykę i strategję tak dokładnie, że czuł się bardzo i bardzo zdolnym do prowadzenia walk dyplomatyczno-taktycznych, chociażby na polu... stosunków rodzinnych.
Ażeby więc generałowi, w którego zdolności bardzo nie wierzył, ułatwić zdobycie fortecy, postanowił usunąć z pozycyi korpus obserwacyjny i uniemożliwić mogącą nastąpić interwencję.
W tym celu poprosił do siebie Stasia i — rzekł do niego ze słodko-dyplomatycznym uśmiechem.
— Mój Stasieczku! każ-no sobie osiodłać srokatego i pojedź do miasteczka do Judki, — pogadaj z nim o téj pszenicy co wiesz i każ mu, żeby przywiózł mi siedm par postronków, dwa garnce oliwy, głowę cukru i ze trzy arkusiki papieru listowego, tylko zwijaj się dobrze, bo mi bardzo zależy, żeby ten żyd pojutrze przyjechał.
— Z prawdziwą przyjemnością, kochany wujaszku, odpowiedział Staś — i po kwadransie pan Piotr z przyjemnością przypatrywał się przez okno, jak po drodze ku miasteczku pędził srokacz, jak wyciągał się i grzmiał kopytami, unosząc na swym grzbiecie Stasia i jego losy.
Ale z drugiéj strony pan Piotr tego nie widział, jak zanim jeszcze osiodłano srokacza, Staś był w leszczynowym szpalerze, że tam szeptał coś z Wandzią, że śmieli się oboje, i że odchodząc, Staś ją ścisnął za rączkę i powiedział:
— Bądź dla niego grzeczną i udawaj wesołą, ja tu będę niedaleko.
W salonie panowie Piotr i Paweł zajęci byli rozmową, matka czyniła przygotowania do świetnego przyjęcia, a biedny Jaś, co już dwanaście godzin oka nie zmrużył, siedział na zielonéj kanapce w kącie salonu obok Wandzi, która rozmawiając z nim nieustannie nie pozwoliła biedakowi zmróżyć oka ani na minutkę...
A kiedy widziała, że młody człowiek nie może zwalczyć senności, ucinała nagle rozmowę, czekając aż oczy jego naprawdę zamykać się zaczną... Wówczas szybko i nagle wołała srebrnym głosem:
— Panie Janie, budzę pana.
Jaś podniósł głowę natychmiast i zaczynał się usprawiedliwiać, że on wcale nie spał, tylko że się zadumał głęboko.
— Więc budzę pana z dumań.
— Aa! mówił Jaś, pani mnie budzi? a w jakim kolorze?
— W ciemnym.
Jaś spojrzał na Wandzię, i jakby przez sen wyszeptał:
— Bardzo — kocham...
— Arendarzowę z młyna — winszuję gustu.
— Ależ nie... doprawdy że nie... tylko ja myślałem...
Nie dała mu dokończyć.
— Chodź pan, rzekła, pokażę panu nasz ogród... prześliczne drzewa, owoce, tam na drugim końcu jest góra, a za górą ciągnie się staw, na którym bardzo często jeździmy krypą...
Jaś wziął za kapelusz i już miał wyjść, ale pan Piotr zaprosił go do towarzystwa i wmęczył w niego trzy kieliszki węgrzyna z zapleśniałéj i grzybkami porosłéj butelki.
Kilkanaście godzin niespanych, parę kieliszków starego wina, dobiło Jasia ostatecznie.
Wyszedłszy z Wandzią do ogrodu, zaledwie był w stanie prowadzić rozmowę, a figlarna dziewczyna tak go nieustannie zarzucała pytaniami, na które koniecznie odpowiadać musiał, tak żartowała z niego i śmiała się głosem srebrzystym, że zdawaćby się mogło, iż jest uszczęśliwioną i zachwyconą jego widokiem i towarzystwem.
Mrok już zapadał, kiedy Wandzia pobiegła ku domowi, — aby pomódz pani Piotrowéj w przyrządzeniu herbaty, a Jaś usiadł na ławce i odetchnął swobodnie...
Figlarna dziewczyna zrobiła na nim wrażenie, lecz wino i bezsenność również bez wrażenia nie przeszły — i także skutek swój wywarły..
Głowa ciążyła mu i opadała na piersi, oczy kleiły się, a Wandzia zarysowywała się w początku w kształtach wyraźnych, potém obraz jéj rozwiewał się niby jakiś obłoczek, potém... potém...
Potém Jaś zerwał się z ławki i poszedł przez aleję — walczył ze snem.
Idąc prosto przed siebie, doszedł aż do owego stawu, o którym wspominała Wandzia, opowiadając mu o piękności swego ulubionego ogrodu.... Staw ten rozciągał się u stóp pagórka, dotykał obydwoma brzegami łąki, następnie zwężał się coraz bardziéj, a ujęty w wązką szluzę, puszczał z szumem wodę na koła wiecznie turkoczącego młyna.
Nad samym brzegiem stawu rosła wiérzba, u stóp któréj, a właściwiéj powiedziawszy u pnia, przywiązana była krypa dość duża.
W krypie, zamiast ławki, znajdowała się spora wiązka świeżéj pachnącéj koniczyny i dwa wiosła.
Jaś wszedł do łódki i usiadł w niéj, w nadziei, że blizkość wody i chłodny wietrzyk wieczorny odświéżą mu rozmarzoną głowę.

Łódka kołysała się lekko na fali gładkiéj jak szkło, powietrze było ciche, na niebie zaczęły się ukazywać złote gwiazdy, a piękna noc letnia usposabiała do marzeń tak dalece, że Jaś przechylił się, legł w łódce jak długi, westchnął kilka razy i... usnął.
Niebawem z leszczynowego szpaleru wysunął się cień jakiś.
Zbliżył się ostrożnie do łódki, odwiązał sznur, którym była przymocowaną do wierzby — i ująwszy w dłoń długie wiosło — pchnął ją lekko.
Łódka kołysząc się zwolna popłynęła po stawie, pozostawiając za sobą pas drżącéj wody, w którym łamało się światło księżycowe....
W téj saméj chwili, daleko po za ogrodem słychać było, jak jakiś głos świeży i silny nucił:

Oj płynie pacholę po głębi fal,
Oj zginie pacholę, a będzie żal!

. . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem we dworku siadano już do kolacyi.
— Wandeczko, a gdzież to pan Jan? pytała pani Piotrowa z najsłodszym uśmiechem.
— Chodziliśmy przed kwadransem po ogrodzie i został w szerokiéj alei...
— Poszlij-żeż po niego, wtrącił grubym basem pan Piotr.
Jakoż niebawem Maciek, pełniący (jak goście przyjeżdżali) obowiązki lokaja, biegał po całym ogrodzie, wołając:
— Proszę jaśnie pana na herbatę!
Niestety! poszukiwania Maćka były daremne; zrobił się wielki alarm w domu — panicz z Jaśkowéj Woli zginął.
Bartek, Maryśka, Kaśka, Zośka, Jagna, czterech fornali, a nawet stara gospodyni pani Jajkowska, kucharz Onufry i kulawy stróż Paweł, rozbiegli się na wszystkie strony szukając zguby.
Krzyczano, nawoływano, ale pan Jan przepadł jak kamień w wodę.
Pan Piotr był w rozpaczy, kazał ekonomowi wsiąść na konia, rozesłał wszystkich chłopców stajennych, wszystkich parobków, rozpędził nawet baby z czworaków, aby tylko znaleźć syna swego ukochanego sąsiada. Sam nawet wziąwszy olbrzymią latarnię, oplecioną zielonym drutem, splądrował cały ogród.... napróżno.
Na stawie było cicho, — tylko na samym środku w pomroce nocnéj, widać było jakiś punkcik czarny, kołyszący się z lekka...
We dworku wszyscy pogrążeni byli w rozpaczy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.