Bitwa morska na stawie/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bitwa morska na stawie |
Podtytuł | Ramotka |
Pochodzenie | Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1878 |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nitrogliceryna i dynamit, są to wynalazki przynoszące zaszczyt dziewiętnastemu wiekowi; piękne te i stosunkowo niekosztowne materyały apteczne, wybuchają za lada dotknięciem zarówno na lądzie jak na wodzie, psując domy, piękne pałace, kosztowne i warowne fortece, lub téż zmuszając okręty do odgrywania roli latających w powietrzu balonów, przyczém naturalnie ogłuszają ryby na przestrzeni całéj mili geograficznéj.
W stosunkach rodzinnych, w ciasnych kółkach domowych, torpedy znane były bardzo dawno. Ma się rozumieć, jest tu mowa o torpedach żyjących, mających formę ludzką, a przytém także rozum, wolną wolę, pamięć i sumienie w dozach umiarkowanych.
Taką torpedą bywa najczęściéj kuzynek, któremu losy przeznaczają w udziale wysadzenie w powietrze okrętu woli rodziców mających córki na wydaniu i przeznaczających im mężów wedle swojéj chęci.
W domu państwa Piotrów Piotrowskich z Piotrowic, bywał a nawet przemieszkiwał czarnooki Staś Zagrodzki, młody i obiecujący chłopak, któremu pani Piotrowa była cioteczną ciotką. Lubili wszyscy tego „łobuza,“ ponieważ uczył się dobrze, miał złote serce i zawsze wyborny, nigdy niczem niezamącony humor.
Najbardziéj jednak z całéj familii lubiła go Wandzia, jedna z pulchnych cór pana Piotra, najstarsza (chociaż młoda), i najpiękniejsza (chociaż najstarsza).
Poczciwe to stworzenie miało niebieskie oczy i smażyło konfitury jak anioł. Nosiło perkalikowe sukienki i świéże kwiaty we włosach; lubiło śmiać się, tańczyć, a znało się na gospodarstwie, jak nieboszczka pani Petronela jéj babka, — Panie, świéć nad jéj duszą.
Z tego to materyału, Pan Bóg daje osiadłym na wsi ludziom takie żony, o jakich ani się śniło filozofom, o jakich ani może nawet marzyć ten, co przysięga dozgonną wierność wybladłéj pannie z miasta.
Jeśli chcecie się dowiedziéć, dla czego tak jest, to radzę wam przeczytać uczone studyum mojego przyjaciela pod tytułem: Żona z jedwabnym ogonem i jéj przyjaciółka w aksamitnéj sukni.
Onego wieczora, pan Piotr jaśniał w Piotrowicach swoją nieobecnością, ponieważ był na wizycie w Jaśkowicach, i tam z ojcem „śpiącego Jasia“ radzili o polityce i o kopaniu kartofli. Pani Piotrowa zajęta była przysposabianiem komputów na zimę, młodsze dzieci zbijały bąki na folwarku, a Staś pomagał Wandzi zbiérać orzechy w ogrodzie, ponieważ młoda ta osoba zapłonęła gwałtowną żądzą przysposobienia specyału zwanego „makagigą,“ ku czemu przygotowała już znaczną ilość białego maku i odpowiednią proporcyę miodu.
W ogrodzie był piękny szpaler z leszczyny, cienkie gałązki któréj w licznych splotach wiązały się z sobą, tworząc nad wązką uliczką naturalny daszek, chroniący w lecie od palących promieni słonecznych.
Co téż ten szpaler nasłuchał się szeptów cichych, i gwarów wesołych, i śmiechów, jakie się pod jego gałązkami rozlegały, osobliwie wtenczas, kiedy Wandzia ze Stasiem przychodziła zbiérać orzechy.
— Panie Stasiu, mówiła Wandzia, widzisz jaki mam piękny orzech, a jaki duży...
— Fe, gruby jak proboszcz; ja tu znalazłem dwa razem, takie zgrabne, aż mi żal wyjmować je z tego gniazda, w którém im tak dobrze być musi.
— Co pan tak zawsze o gniazdkach mówi?
— Bo, już mam taki ptasi gust, chciałbym być bocianem naprzykład...
— I siedziałbyś tak na dzwonnicy w gnieździe z samych patyków?
— A siedziałbym, ale...
— Ale co?
— Żeby tam i Wandzia siedziała.
— Proszę pana Stanisława nie nazywać mnie bocianichą...
— Cóż to, pani się gniéwa?
— Gniéwam się?
— To ja sobie pójdę?
— Wolna droga.
— To do widzenia pani...
— Moje uszanowanie panu...
Staś kładzie na ziemi koszyk z orzechami i odchodzi. Zaledwie jednak zrobił parę kroków, krzak leszczyny roztworzył się, a pomiędzy gałązkami ukazała się jasna główka dziewczyny.
— Stasiu! zabrzmiał srebrzysty głosik.
— Słucham pani?
— Czy ja tu sama mam zbierać te orzeszyska?..
— Jeżeli pani pozwoli, to pomogę.
— Co to za pani! przeprosić mnie zaraz.
To mówiąc, wyciągnęła do niego drobną ale opaloną rączkę, którą Staś pochwyciwszy okrył gorącémi pocałunkami.
— Wandziu! Wandeczko! ja ciebie tak kocham!
— Cicho, cicho, mówi dziewczyna kładąc mu rękę na ustach, kochasz, to sobie kochaj, ale po co masz o tém mówić, wiész, że mama tego nie lubi; przecież ja nic nie mówię... a także...
— Co, co także... powiedz, moja Wandziu!
— No, już powiem, powiem: k—o ko...
To mówiąc, zaczęła się śmiać, potém zaś wyrywając swą rączkę z ręki Stasia zawołała:
— No, daléj żywo, próżniaku, do roboty, do orzechów, prędzéj...
I zaczęła nachylać gałęzie zakrzywionym kijem, a gdy podniosła przytém ręce do góry, wtenczas chusteczka opadła jéj z ramion i zarysowała się jéj śliczna figurka, prześliczny gors i alabastrowa szyja.
Kilka godzin przeszło jak jedno mgnienie oka. Tak to bowiem bywa zwykle, gdy dwoje zakochanych trudni się zbiéraniem orzechów.
Wandzia śpiéwała różne piosnki — Stasiek wtórował jéj dźwięcznym i silnym głosem, — potém pokłócili się z sobą, potém znowuż pogodzili; późniéj wpadła jéj mucha w oko, — Staś musiał odegrać rolę okulisty i muchę wydobyć, a że przy téj sposobności pocałował Wandzię w jasną główkę, więc dostał klapsa, a że dostał klapsa, więc znowuż przepraszał, i tak było przez parę godzin, a kiedy pani Piotrowa zawołała ich na herbatę, to przynieśli w koszyku zaledwie kopę orzechów...
Tymczasem w Jaśkowéj Woli otyły pan Piotr mówił do szczupłego pana Pawła:
— Uważasz kochany kolego i sąsiedzie dobrodzieju, możemy przecież mówić z sobą otwarcie, boć przecież znamy się od dziecka i jeszcze w szkołach na jednéj ławie...
— Siadywaliśmy, pamiętam, przerywa pan Paweł.
— Tak, tak, rozmaicie, i siadywaliśmy, i tego panie dobrodzieju, i dlatego właśnie możemy z sobą mówić jak bracia... więc ja mojéj Wandzi dam gotówką cztérdzieści tysięcy...
— To późniéj, późniéj o tém pogadamy, a teraz jeszcze wypijemy jednę buteleczkę za zdrowie naszych dziatek...
— I tego panie dobrodzieju, cóżem chciał mówić... wnuków, dodaje pan Piotr, któremu zawsze brakło wyrazów, gdy się wzruszył zbytecznie.
I tak poszła jedna buteleczka za zdrowie dzieci, druga za zdrowie wnuków, trzecia za prawnuków... byłaby może poszła jeszcze jedna za pomyślność czwartego lub piątego pokolenia, ale poczciwi obywatele rozmarzeni winem usnęli, a oparłszy głowy na dłoniach marzyli.
Pan Paweł marzył o tém, że jak jego jedynak się ożeni, to obejmie zarząd nad całym majątkiem, a mając żonę tak piękną i miłą jak Wandzia, nie będzie tak dużo spał.
Pan Piotr znów cieszył się tą myślą, że jak Wandzię wyda za mąż, to będzie mógł swobodniéj myśléć o dorastających dzieciach:
— Tak, tak, mruczał przez sen, baba z wozu, koniom lżéj, — dobra panie dobrodzieju dziewczyna, ale zawsze dziewczyna, trzeba z domu, cóżem chciał mówić... wydać panie dobrodzieju, wydać i tego.
Już dobrze dniało, kiedy ojcowie podnieśli zaspane głowy i spojrzeli sobie oko w oko.
— A tośmy panie trochę tego...
— A no... ten.
— A któraż to godzina?
— Po czwartéj, rzecze pan Piotr spoglądając na zegarek.
— Miły Boże, jak to w przyjemném towarzystwie szybko czas leci, nieprawdaż panie Piotrze?
— A no... tak, cóżem chciał mówić... aha, tak leci, panie dobrodzieju, o! leci, zwłaszcza jak się zacznie mówić o dzieciach, wnukach, to wszystko takie przyjemne i miłe, że... cóżem chciał mówić... chrapnęliśmy panie jak z nut...
Na tém téż „chrapnięciu jak z nut“ musieli dwaj towarzysze z ławy szkolnéj poprzestać; bo któżby w biały dzień miał iść spać da capo, a że pan Paweł miał zamiar pojechać na drugi folwark, więc téż ofiarował się odprowadzić pana Piotra do połowy drogi.
Wsiedli tedy na konie. Długi i suchy jak tyczka pan Paweł, siedział na białym mierzynku i nogami prawie ziemi dotykał; zaś otyły i na krótkich nóżkach osadzony pan Piotr, wwindował się na ogromną i spasioną klacz karą.
Pod figurą na rozstajnych drogach podali sobie ręce i każdy pojechał w swoją stronę.