Bitwa morska na stawie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Bitwa morska na stawie
Podtytuł Ramotka
Pochodzenie Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok Zwyczajny 1878
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BITWA MORSKA
NA STAWIE.
RAMOTKA PRZEZ KLEMENSA JUNOSZĘ.



ROZDZIAŁ PIERWSZY.
W którym jest mowa o rozmaitych sposobach spania, o pocałunku ropuchy i strasznym dramacie pod stertą.

Bohater téj opowieści, był to człowieczek osobliwie namiętny do... spania. Połowę życia przepędził téż w rozkosznych marzeniach, — i utrzymywał, że gdyby nie było snu, niebyłoby życia, niebyłoby roskosznych chwil i słodyczy w gorzkiéj pielgrzymce doczesnéj.
— Niczego się tak nie obawiam, jak bezsenności — mówił — i gdyby kiedy powieki moje utraciły swą ołowianą ciężkość, która je nieustannie kłoni ku sobie, gdyby moje źrenice miały przez kilkadziesiąt godzin dziennie patrzéć na obrzydliwości tego świata, wówczas — oh, wówczas wpakowałbym sobie kulę w pierś zbolałą i ułożyłbym się własną ręką do spoczynku wiecznego.
Ba, to może i prawda, ale nie można było przypuszczać tego wypadku, gdyż błoga senność była nieodłączną towarzyszką „śpiącego Jasia.‘‘
„Śpiącym Jasiem“ nazywano powszechnie bohatera niniejszéj opowieści, a nazwa ta przyrosła do niego i stała się jednym z owych nieodłącznych od pewnych szczęśliwych osobistości przydomków.
W swoim czasie cała Warszawa znała młodego blondynka, pod pseudonimem „głupiego Walusia.“ Każdy posłaniec, każdy dorożkarz wiedział doskonale, że ów pan, jest to „głupi Waluś,“ ale jak się ten Waluś naprawdę nazywał, o tém było wiadomo tylko jego rodzinie, bliższym znajomym i skromnym pracownikom biur administracyjno-policyjnych, którzy z obowiązku niejako muszą miéć z nazwiskami do czynienia.
W podobném położeniu był i „śpiący Jasio“ w swojéj okolicy. Lada baba pieląca buraki wiedziała o tym przydomku, ale mało komu było wiadomém, że pod tém skromném mianem, ukrywa się Jaśnie Wielmożny Pan Jan Janina Jankowski, przyszły dziedzic Jaśkowéj Woli, z przyległemi folwarkami Janowek, Janowczyk, Janki i Janowice.
Po najdłuższém życiu ukochanych rodziców cała ta Janowizna spaść miała na głowę ukochanego jedynaka „śpiącego Jasia,‟ który przespawszy szkoły i jakiś zagraniczny zakład naukowy rolniczy, powrócił pod rodzicielską strzechę i oddał się z zamiłowaniem pracy, nad wynalezieniem najwygodniejszego i najmilszego sposobu spania. Mój Boże! czego ten człowiek nie czynił, czego nie próbował? Sypiał w stodole, na słomie żytniéj, na pszennéj, na jęczmionce i owsiance, sypiał w wyce, w grochowinach, w tatarczanéj słomie. Probował spać w koniczynie, w lucernie, w rajgrasie. Pewnego razu zakopał się po same uszy w sieczkę; kiedyindziéj probował zdrzymnąć się w tatarczanych plewach, — wszystko to jednak wybrednego gustu i niesłychanie wielkich wymagań zadowolnić nie mogło.
W stodole, na wyżkach, w szopie i w ogóle we wszystkich zabudowaniach było przedewszystkiém duszno, powtóre nie brakło kurzu, a potrzecie, wysuszona słoma lub trawa kłuła w uszy i przerywała częstokroć w samym środku najrozkoszniejsze sny.
Probował więc Jaś szczęścia na świéżém powietrzu.
W ogrodzie pod cieniem rozłożystéj lipy, było jeszcze jako tako, ale komary cięły bez miłosierdzia — i pewnego razu olbrzymia ropucha przypuściła atak do Jasiowego nosa, który, powiedziawszy między nami, podobnym był bardziéj do ziarnka fasoli żółtawéj, aniżeli do prawdziwego nosa ludzkiego.
Zimny pocałunek ropuchy, stanowczo i raz na zawsze zniechęcił Jasia do sypiania pod cieniem lipy.
Druga próba wypadła jeszcze niepomyślniéj.
Było to wieczorem, złociste słońce układało się już do snu, łąka pachniała jak skład najpiękniejszych perfum, a z sąsiednich gajów na skrzydłach miłego zefirku dolatywało rozkoszne śpiewanie ptasząt. Obok łąki ciągnęło się pole po świeżo zebranéj pszenicy, a tu i owdzie odzywały się derkacze, przepiórki i inni ptaszkowie powietrzni.
W polu stała ogromna sterta pszenicy.
— Tu spocznę, pomyślał sobie Jaś, mam materac czterdzieści łokci długi, a dwadzieścia wysoki, nad głową niebo, które za chwilę będzie usiane gwiazdami, obok przyrodę w całéj pełni wieczornego wdzięku. Za chwilę usnę ucałowany ustami zefirów, ptaki nucić mi będą kołysanki dźwięczne. Spocznę w przestrzeni.
I już naprzód tak się przejął rozkoszami spodziewanego snu, że nie zdążył się wdrapać na sam wiérzch sterty, lecz w połowie drogi... usnął, natrafiwszy na miejsce, w którém ręka jakiegoś „nocnego żniwiarza‟ wydarłszy z mendel snopów, uczyniła niejako niszę w tym słomianym budynku.
Tymczasem noc zapadła.
W lesie rozległo się wycie wilków, któremu akompaniowały przestraszone psy we wsi. Młyn głucho turkotał i warczał, jakby się kłócił z młynarzem, że mu wypocząć nie da, i w nocy jeszcze (jakby jakiego literata) do roboty zapędza, — a od lasu jedna za drugą zaczęły się wysuwać jakieś postacie czarne, ciężkie, które wśród pomroki nocnéj oblekały się w kształty mamutów lub innego przedpotowego bydła.
Jaś spał snem sprawiedliwego, spał i nie przeczuwał, że zwierz jakiś, niby apokaliptyczna bestya, srogi i straszny, zbliża się wprost do sterty, jak nadsłuchuje, wącha, ogląda się, a ślepiem błyska jak ów lew, który „patrzy szukając kogoby pożarł...“
Za jednym zwierzem stanął drugi, za drugim trzeci, a jeden nad drugiego był większy, jeden nad drugiego groźniejszy, a wszystkie straszne, czarne, potworne, posuwały się naprzód ciężko jak słonie, wygniatając nogami głębokie ślady...
Było ich wszystkich dziewięć, i wszystkie dziewięć z dziewięciu stron odrazu zaatakowały stertę, wydając jakieś mruczenie głuche, w którém malowała się radość, złość wielka, a przedewszystkiem straszliwy apetyt.
Dziewięć bestyi, dziewięć apetytów olbrzymich — a Jaś sam jeden śpiący, nie wiedząc o grożącém niebezpieczeństwie, marzył o tém, że jakaś dziewica dziwnie piękna szepcze mu do ucha ledwie dosłyszany szept miłości, że jéj oddech pali mu twarz gorączkowym rumieńcem, wejrzenie lazurowych oczu przyspiesza tętno krwi w żyłach i wprawia serce w ruch przyśpieszony... szybki... nierówny.
Naraz rozległ się krzyk straszny.
Wyrwał on się z piersi przebudzonego Jasia, który zaspanémi i błędnémi oczami spojrzał wprost w małe oczki olbrzymiego dzika.
Ten krzyk rozdarł powietrze, odbił się potrójném echem o las i o gaje, pobudził uśpione ptaki na gałęziach, przerwał sen żabom drzemiącym pośród błot, a wszystkie zające w podorywkach jakby na komendę porwały się z kotlin, pędząc jak szalone prosto przed siebie wystraszone, drżące, jak gdyby za niémi ścigały smycze wychudłych chartów z otwartémi paszczami i wzrokiem krwią nabiegłym...
Bo téż był to krzyk straszny, „un cri de paon,“ jak powiada pewna miła Francuzka, z nosem długim jak nieśmiertelność, a śpiczastym i ostrym jak nędza.
Same dziki przestraszone pomknęły ku lasowi, a gdy wpadły w gąszcz, długo jeszcze słychać było trzask łamiących się pod ich nogami gałęzi, trzepotanie się ptactwa, i ten szum, i ten niepokój jakiś, który daje się zauważyć, gdy niebezpieczeństwo grozi mieszkańcom lasów.
Lekkie sarny patrzyły przed siebie trwożnie i z niepokojem zwracały głowy, jakby patrząc którędy mają uciekać, a duży kozioł z rosochatémi rogami, tupnął parę razy nogą, niby chciał powiedziéć do swych towarzyszek:
— Bądźcie dobréj myśli, wszakże ja tu jestem!..
A Jaś?..
Jaś długo jeszcze nie mógł zamknąć ust, które miał zwyczaj szeroko otwierać w ważnych chwilach życia.
Stał tak nieporuszony z otwartémi ustami, i nie wiedział sam co się z nim stało, nie wiedział co go przestraszyło, zkąd się tu wziął, którędy przyszedł, którędy mu powracać wypada...
Po dobrym kwadransie dopiéro, usta jego zaczęły się przymykać powoli, przytomność wracała; spostrzegł się, że zaspał w stercie, że go coś przestraszyło, i że bądź co bądź potrzeba powracać do domu.
Szedł więc powoli przez pola, a w chwili, gdy dostał się już do swego pokoiku, gdy ułożył się w wygodném łóżku i zamierzał spokojnie usnąć na nowo — we wsi piały już drugie kury, a w wołowni kaszlał i ziewał Bartek, klnąc na czém świat stoi głupi gospodarski obyczaj, który każe przed świtem pędzić woły na paszę.





ROZDZIAŁ DRUGI.
Zkąd się biorą żony, o jakich ani się śniło filozofom; romans w leszczynowym gaju, oraz przyjacielska gawędka dwóch sąsiadów.

Nitrogliceryna i dynamit, są to wynalazki przynoszące zaszczyt dziewiętnastemu wiekowi; piękne te i stosunkowo niekosztowne materyały apteczne, wybuchają za lada dotknięciem zarówno na lądzie jak na wodzie, psując domy, piękne pałace, kosztowne i warowne fortece, lub téż zmuszając okręty do odgrywania roli latających w powietrzu balonów, przyczém naturalnie ogłuszają ryby na przestrzeni całéj mili geograficznéj.
W stosunkach rodzinnych, w ciasnych kółkach domowych, torpedy znane były bardzo dawno. Ma się rozumieć, jest tu mowa o torpedach żyjących, mających formę ludzką, a przytém także rozum, wolną wolę, pamięć i sumienie w dozach umiarkowanych.
Taką torpedą bywa najczęściéj kuzynek, któremu losy przeznaczają w udziale wysadzenie w powietrze okrętu woli rodziców mających córki na wydaniu i przeznaczających im mężów wedle swojéj chęci.
W domu państwa Piotrów Piotrowskich z Piotrowic, bywał a nawet przemieszkiwał czarnooki Staś Zagrodzki, młody i obiecujący chłopak, któremu pani Piotrowa była cioteczną ciotką. Lubili wszyscy tego „łobuza,“ ponieważ uczył się dobrze, miał złote serce i zawsze wyborny, nigdy niczem niezamącony humor.
Najbardziéj jednak z całéj familii lubiła go Wandzia, jedna z pulchnych cór pana Piotra, najstarsza (chociaż młoda), i najpiękniejsza (chociaż najstarsza).
Poczciwe to stworzenie miało niebieskie oczy i smażyło konfitury jak anioł. Nosiło perkalikowe sukienki i świéże kwiaty we włosach; lubiło śmiać się, tańczyć, a znało się na gospodarstwie, jak nieboszczka pani Petronela jéj babka, — Panie, świéć nad jéj duszą.
Z tego to materyału, Pan Bóg daje osiadłym na wsi ludziom takie żony, o jakich ani się śniło filozofom, o jakich ani może nawet marzyć ten, co przysięga dozgonną wierność wybladłéj pannie z miasta.
Jeśli chcecie się dowiedziéć, dla czego tak jest, to radzę wam przeczytać uczone studyum mojego przyjaciela pod tytułem: Żona z jedwabnym ogonem i jéj przyjaciółka w aksamitnéj sukni.
Onego wieczora, pan Piotr jaśniał w Piotrowicach swoją nieobecnością, ponieważ był na wizycie w Jaśkowicach, i tam z ojcem „śpiącego Jasia“ radzili o polityce i o kopaniu kartofli. Pani Piotrowa zajęta była przysposabianiem komputów na zimę, młodsze dzieci zbijały bąki na folwarku, a Staś pomagał Wandzi zbiérać orzechy w ogrodzie, ponieważ młoda ta osoba zapłonęła gwałtowną żądzą przysposobienia specyału zwanego „makagigą,“ ku czemu przygotowała już znaczną ilość białego maku i odpowiednią proporcyę miodu.
W ogrodzie był piękny szpaler z leszczyny, cienkie gałązki któréj w licznych splotach wiązały się z sobą, tworząc nad wązką uliczką naturalny daszek, chroniący w lecie od palących promieni słonecznych.
Co téż ten szpaler nasłuchał się szeptów cichych, i gwarów wesołych, i śmiechów, jakie się pod jego gałązkami rozlegały, osobliwie wtenczas, kiedy Wandzia ze Stasiem przychodziła zbiérać orzechy.
— Panie Stasiu, mówiła Wandzia, widzisz jaki mam piękny orzech, a jaki duży...
— Fe, gruby jak proboszcz; ja tu znalazłem dwa razem, takie zgrabne, aż mi żal wyjmować je z tego gniazda, w którém im tak dobrze być musi.
— Co pan tak zawsze o gniazdkach mówi?
— Bo, już mam taki ptasi gust, chciałbym być bocianem naprzykład...
— I siedziałbyś tak na dzwonnicy w gnieździe z samych patyków?
— A siedziałbym, ale...
— Ale co?
— Żeby tam i Wandzia siedziała.
— Proszę pana Stanisława nie nazywać mnie bocianichą...
— Cóż to, pani się gniéwa?
— Gniéwam się?
— To ja sobie pójdę?
— Wolna droga.
— To do widzenia pani...
— Moje uszanowanie panu...
Staś kładzie na ziemi koszyk z orzechami i odchodzi. Zaledwie jednak zrobił parę kroków, krzak leszczyny roztworzył się, a pomiędzy gałązkami ukazała się jasna główka dziewczyny.

— Stasiu! zabrzmiał srebrzysty głosik.
— Słucham pani?
— Czy ja tu sama mam zbierać te orzeszyska?..
— Jeżeli pani pozwoli, to pomogę.
— Co to za pani! przeprosić mnie zaraz.
To mówiąc, wyciągnęła do niego drobną ale opaloną rączkę, którą Staś pochwyciwszy okrył gorącémi pocałunkami.
— Wandziu! Wandeczko! ja ciebie tak kocham!
— Cicho, cicho, mówi dziewczyna kładąc mu rękę na ustach, kochasz, to sobie kochaj, ale po co masz o tém mówić, wiész, że mama tego nie lubi; przecież ja nic nie mówię... a także...
— Co, co także... powiedz, moja Wandziu!
— No, już powiem, powiem: k—o ko...
To mówiąc, zaczęła się śmiać, potém zaś wyrywając swą rączkę z ręki Stasia zawołała:
— No, daléj żywo, próżniaku, do roboty, do orzechów, prędzéj...
I zaczęła nachylać gałęzie zakrzywionym kijem, a gdy podniosła przytém ręce do góry, wtenczas chusteczka opadła jéj z ramion i zarysowała się jéj śliczna figurka, prześliczny gors i alabastrowa szyja.
Kilka godzin przeszło jak jedno mgnienie oka. Tak to bowiem bywa zwykle, gdy dwoje zakochanych trudni się zbiéraniem orzechów.
Wandzia śpiéwała różne piosnki — Stasiek wtórował jéj dźwięcznym i silnym głosem, — potém pokłócili się z sobą, potém znowuż pogodzili; późniéj wpadła jéj mucha w oko, — Staś musiał odegrać rolę okulisty i muchę wydobyć, a że przy téj sposobności pocałował Wandzię w jasną główkę, więc dostał klapsa, a że dostał klapsa, więc znowuż przepraszał, i tak było przez parę godzin, a kiedy pani Piotrowa zawołała ich na herbatę, to przynieśli w koszyku zaledwie kopę orzechów...
Tymczasem w Jaśkowéj Woli otyły pan Piotr mówił do szczupłego pana Pawła:
— Uważasz kochany kolego i sąsiedzie dobrodzieju, możemy przecież mówić z sobą otwarcie, boć przecież znamy się od dziecka i jeszcze w szkołach na jednéj ławie...
— Siadywaliśmy, pamiętam, przerywa pan Paweł.
— Tak, tak, rozmaicie, i siadywaliśmy, i tego panie dobrodzieju, i dlatego właśnie możemy z sobą mówić jak bracia... więc ja mojéj Wandzi dam gotówką cztérdzieści tysięcy...
— To późniéj, późniéj o tém pogadamy, a teraz jeszcze wypijemy jednę buteleczkę za zdrowie naszych dziatek...
— I tego panie dobrodzieju, cóżem chciał mówić... wnuków, dodaje pan Piotr, któremu zawsze brakło wyrazów, gdy się wzruszył zbytecznie.
I tak poszła jedna buteleczka za zdrowie dzieci, druga za zdrowie wnuków, trzecia za prawnuków... byłaby może poszła jeszcze jedna za pomyślność czwartego lub piątego pokolenia, ale poczciwi obywatele rozmarzeni winem usnęli, a oparłszy głowy na dłoniach marzyli.
Pan Paweł marzył o tém, że jak jego jedynak się ożeni, to obejmie zarząd nad całym majątkiem, a mając żonę tak piękną i miłą jak Wandzia, nie będzie tak dużo spał.
Pan Piotr znów cieszył się tą myślą, że jak Wandzię wyda za mąż, to będzie mógł swobodniéj myśléć o dorastających dzieciach:
— Tak, tak, mruczał przez sen, baba z wozu, koniom lżéj, — dobra panie dobrodzieju dziewczyna, ale zawsze dziewczyna, trzeba z domu, cóżem chciał mówić... wydać panie dobrodzieju, wydać i tego.

Już dobrze dniało, kiedy ojcowie podnieśli zaspane głowy i spojrzeli sobie oko w oko.
— A tośmy panie trochę tego...
— A no... ten.
— A któraż to godzina?
— Po czwartéj, rzecze pan Piotr spoglądając na zegarek.
— Miły Boże, jak to w przyjemném towarzystwie szybko czas leci, nieprawdaż panie Piotrze?
— A no... tak, cóżem chciał mówić... aha, tak leci, panie dobrodzieju, o! leci, zwłaszcza jak się zacznie mówić o dzieciach, wnukach, to wszystko takie przyjemne i miłe, że... cóżem chciał mówić... chrapnęliśmy panie jak z nut...
Na tém téż „chrapnięciu jak z nut“ musieli dwaj towarzysze z ławy szkolnéj poprzestać; bo któżby w biały dzień miał iść spać da capo, a że pan Paweł miał zamiar pojechać na drugi folwark, więc téż ofiarował się odprowadzić pana Piotra do połowy drogi.
Wsiedli tedy na konie. Długi i suchy jak tyczka pan Paweł, siedział na białym mierzynku i nogami prawie ziemi dotykał; zaś otyły i na krótkich nóżkach osadzony pan Piotr, wwindował się na ogromną i spasioną klacz karą.

Pod figurą na rozstajnych drogach podali sobie ręce i każdy pojechał w swoją stronę.





ROZDZIAŁ TRZECI.
O niebieskiéj wstążce, srokatym koniu i trzech kieliszkach wytrawnego.

Pani Piotrowa była niewiasta otyła i nabożna jak rzadko. Dbała o inwentarz i dzieci; a jeżeli mamy powiedziéć prawdę, to i inwentarz i dzieci były utrzymane wzorowo.
Była to matrona staréj daty, nie pod względem wieku, lecz pod względem zacności charakteru. Jakiś wisus z Warszawy nazwał ją „prowincyonalną szafą cnót.“
Raz po południu, po rozstaniu się pana Piotra z Pawłem, pani Piotrowa wydobyła z szafy prześliczną wstążeczkę niebieską, — i wplatając ją w jasne włosy Wandzi, mówiła o rozmaitych rozmaitościach, które dawały młodéj dziewczynie dużo do myślenia.
— Widzisz moje dziecko, mówiła ta matrona, my pragniemy tylko twojego szczęścia. Czas leci — ty wyjdziesz z domu, to znowuż Mania podrośnie, Mania wyjdzie to Zosia, ot, jak to zwyczajnie na świecie...
To mówiąc całowała ją w czoło i z macierzyńską dumą patrzyła na jéj śliczną twarzyczkę.
— Lecz moja mateczko, oponowała dziewczyna, gdzie pójdę? za kogo? przecież nikt się o mnie nie stara...
— Starzy ludzie mówili: że śmierć i żona od Boga przeznaczona, to samo ma się rozumiéć i o mężu; nie mówię przecież, żebyśmy cię dziś lub jutro za mąż wydali, ale staraj się podobać młodym ludziom, co u nas bywają, a zresztą ufaj rodzicom, którzy twoje szczęście mają przedewszystkiem na względzie.
Z temi słowy szanowna matrona opuściła pokój, a Wandzia usiadła przy oknie i zamyśliła się nad słowami matki. Przyszłość dla tego, że jest nam nie znaną, jest dla każdego niezmiernie ciekawą... to téż nic dziwnego, że Wandzia chciałaby ją na wskróś oczami duszy przeniknąć, że pragnęłaby wyobrazić sobie wizerunek owego przyszłego, dla którego dziś już wpina jéj matka niebieską wstążkę we włosy...
A Staś?!
Na tę myśl niebieskie oczy zamgliły się czystą łzą smutku.
— Staś... Staś... powtarzała sobie kilkakrotnie, przytém pierś jéj zaczęła podnosić się szybko... czuła jakby ją ktoś ściskał za gardło, łzy nadbiegały do oczu i już... już... miały wybuchnąć gorącym strumieniem... gdy w tém spojrzała w okno i ujrzała nadjeżdżającego pana Pawła z synem.
— „Śpiący Jasio“! zawołała głośno — i w jednéj chwili łzy ustąpiły, a serdeczny głośny śmiech rozległ się po pokoju. Więc to dla niego tak mnie mama stroiła?! cha! cha! cha! i śmiech rozlegał się po całym dworku, nie wróżąc zapewne dobrego przyjęcia Jasiowi.
Pan Piotr z otwartémi rękami przyjął swego przyjaciela, ucałował go sumiennie w obydwa policzki, i takąż samą owacyę uczynił „śpiącemu Jasiowi,“ który przebudzony ze smacznego spoczynku przecierał oczy i usiłował się uśmiechnąć.
Pan Piotr nie darmo przez lat czterdzieści i dwa czytywał codziennie całą porcyę polityki z Gazety Warszawskiéj, a studjując przez ten czas przeróżne wojny, przez jakie świat w półwiekowym okresie przechodził, poznał taktykę i strategję tak dokładnie, że czuł się bardzo i bardzo zdolnym do prowadzenia walk dyplomatyczno-taktycznych, chociażby na polu... stosunków rodzinnych.
Ażeby więc generałowi, w którego zdolności bardzo nie wierzył, ułatwić zdobycie fortecy, postanowił usunąć z pozycyi korpus obserwacyjny i uniemożliwić mogącą nastąpić interwencję.
W tym celu poprosił do siebie Stasia i — rzekł do niego ze słodko-dyplomatycznym uśmiechem.
— Mój Stasieczku! każ-no sobie osiodłać srokatego i pojedź do miasteczka do Judki, — pogadaj z nim o téj pszenicy co wiesz i każ mu, żeby przywiózł mi siedm par postronków, dwa garnce oliwy, głowę cukru i ze trzy arkusiki papieru listowego, tylko zwijaj się dobrze, bo mi bardzo zależy, żeby ten żyd pojutrze przyjechał.
— Z prawdziwą przyjemnością, kochany wujaszku, odpowiedział Staś — i po kwadransie pan Piotr z przyjemnością przypatrywał się przez okno, jak po drodze ku miasteczku pędził srokacz, jak wyciągał się i grzmiał kopytami, unosząc na swym grzbiecie Stasia i jego losy.
Ale z drugiéj strony pan Piotr tego nie widział, jak zanim jeszcze osiodłano srokacza, Staś był w leszczynowym szpalerze, że tam szeptał coś z Wandzią, że śmieli się oboje, i że odchodząc, Staś ją ścisnął za rączkę i powiedział:
— Bądź dla niego grzeczną i udawaj wesołą, ja tu będę niedaleko.
W salonie panowie Piotr i Paweł zajęci byli rozmową, matka czyniła przygotowania do świetnego przyjęcia, a biedny Jaś, co już dwanaście godzin oka nie zmrużył, siedział na zielonéj kanapce w kącie salonu obok Wandzi, która rozmawiając z nim nieustannie nie pozwoliła biedakowi zmróżyć oka ani na minutkę...
A kiedy widziała, że młody człowiek nie może zwalczyć senności, ucinała nagle rozmowę, czekając aż oczy jego naprawdę zamykać się zaczną... Wówczas szybko i nagle wołała srebrnym głosem:
— Panie Janie, budzę pana.
Jaś podniósł głowę natychmiast i zaczynał się usprawiedliwiać, że on wcale nie spał, tylko że się zadumał głęboko.
— Więc budzę pana z dumań.
— Aa! mówił Jaś, pani mnie budzi? a w jakim kolorze?
— W ciemnym.
Jaś spojrzał na Wandzię, i jakby przez sen wyszeptał:
— Bardzo — kocham...
— Arendarzowę z młyna — winszuję gustu.
— Ależ nie... doprawdy że nie... tylko ja myślałem...
Nie dała mu dokończyć.
— Chodź pan, rzekła, pokażę panu nasz ogród... prześliczne drzewa, owoce, tam na drugim końcu jest góra, a za górą ciągnie się staw, na którym bardzo często jeździmy krypą...
Jaś wziął za kapelusz i już miał wyjść, ale pan Piotr zaprosił go do towarzystwa i wmęczył w niego trzy kieliszki węgrzyna z zapleśniałéj i grzybkami porosłéj butelki.
Kilkanaście godzin niespanych, parę kieliszków starego wina, dobiło Jasia ostatecznie.
Wyszedłszy z Wandzią do ogrodu, zaledwie był w stanie prowadzić rozmowę, a figlarna dziewczyna tak go nieustannie zarzucała pytaniami, na które koniecznie odpowiadać musiał, tak żartowała z niego i śmiała się głosem srebrzystym, że zdawaćby się mogło, iż jest uszczęśliwioną i zachwyconą jego widokiem i towarzystwem.
Mrok już zapadał, kiedy Wandzia pobiegła ku domowi, — aby pomódz pani Piotrowéj w przyrządzeniu herbaty, a Jaś usiadł na ławce i odetchnął swobodnie...
Figlarna dziewczyna zrobiła na nim wrażenie, lecz wino i bezsenność również bez wrażenia nie przeszły — i także skutek swój wywarły..
Głowa ciążyła mu i opadała na piersi, oczy kleiły się, a Wandzia zarysowywała się w początku w kształtach wyraźnych, potém obraz jéj rozwiewał się niby jakiś obłoczek, potém... potém...
Potém Jaś zerwał się z ławki i poszedł przez aleję — walczył ze snem.
Idąc prosto przed siebie, doszedł aż do owego stawu, o którym wspominała Wandzia, opowiadając mu o piękności swego ulubionego ogrodu.... Staw ten rozciągał się u stóp pagórka, dotykał obydwoma brzegami łąki, następnie zwężał się coraz bardziéj, a ujęty w wązką szluzę, puszczał z szumem wodę na koła wiecznie turkoczącego młyna.
Nad samym brzegiem stawu rosła wiérzba, u stóp któréj, a właściwiéj powiedziawszy u pnia, przywiązana była krypa dość duża.
W krypie, zamiast ławki, znajdowała się spora wiązka świeżéj pachnącéj koniczyny i dwa wiosła.
Jaś wszedł do łódki i usiadł w niéj, w nadziei, że blizkość wody i chłodny wietrzyk wieczorny odświéżą mu rozmarzoną głowę.

Łódka kołysała się lekko na fali gładkiéj jak szkło, powietrze było ciche, na niebie zaczęły się ukazywać złote gwiazdy, a piękna noc letnia usposabiała do marzeń tak dalece, że Jaś przechylił się, legł w łódce jak długi, westchnął kilka razy i... usnął.
Niebawem z leszczynowego szpaleru wysunął się cień jakiś.
Zbliżył się ostrożnie do łódki, odwiązał sznur, którym była przymocowaną do wierzby — i ująwszy w dłoń długie wiosło — pchnął ją lekko.
Łódka kołysząc się zwolna popłynęła po stawie, pozostawiając za sobą pas drżącéj wody, w którym łamało się światło księżycowe....
W téj saméj chwili, daleko po za ogrodem słychać było, jak jakiś głos świeży i silny nucił:

Oj płynie pacholę po głębi fal,
Oj zginie pacholę, a będzie żal!

. . . . . . . . . . . . . .

Tymczasem we dworku siadano już do kolacyi.
— Wandeczko, a gdzież to pan Jan? pytała pani Piotrowa z najsłodszym uśmiechem.
— Chodziliśmy przed kwadransem po ogrodzie i został w szerokiéj alei...
— Poszlij-żeż po niego, wtrącił grubym basem pan Piotr.
Jakoż niebawem Maciek, pełniący (jak goście przyjeżdżali) obowiązki lokaja, biegał po całym ogrodzie, wołając:
— Proszę jaśnie pana na herbatę!
Niestety! poszukiwania Maćka były daremne; zrobił się wielki alarm w domu — panicz z Jaśkowéj Woli zginął.
Bartek, Maryśka, Kaśka, Zośka, Jagna, czterech fornali, a nawet stara gospodyni pani Jajkowska, kucharz Onufry i kulawy stróż Paweł, rozbiegli się na wszystkie strony szukając zguby.
Krzyczano, nawoływano, ale pan Jan przepadł jak kamień w wodę.
Pan Piotr był w rozpaczy, kazał ekonomowi wsiąść na konia, rozesłał wszystkich chłopców stajennych, wszystkich parobków, rozpędził nawet baby z czworaków, aby tylko znaleźć syna swego ukochanego sąsiada. Sam nawet wziąwszy olbrzymią latarnię, oplecioną zielonym drutem, splądrował cały ogród.... napróżno.
Na stawie było cicho, — tylko na samym środku w pomroce nocnéj, widać było jakiś punkcik czarny, kołyszący się z lekka...
We dworku wszyscy pogrążeni byli w rozpaczy...





ROZDZIAŁ CZWARTY I OSTATNI.
Słowo o kłopotach Jankla arendarza; coś w rodzaju bitwy morskiéj, oraz zakończenie powieści, w którém Numa nie wychodzi za Pompiliusza.

Arendarz Jankiel, dlatego nazywał się arendarzem, że arendował młyn znajdujący się na stawie w dobrach pana Piotra.
Słowianin ten wyznania mojżeszowego, pędził cichy i pracowity żywot, mieląc zboże i urządzając różne geszefciki z okolicznémi chłopami.
Pożyczał on im pieniędzy na zastaw, miał w sekrecie przed akcyznikami wódkę na sprzedaż, handlował solą, śledziami i innemi towarami kolonialnemi — a ludzie szli do niego jak na odpust, i niepozorny Jankiel stawał się coraz bogatszym, w nadziei, że syn jego, a jeżeli już nie syn, to wnuk przynajmniéj, będzie budował koleje żelazne i rozdawał posady synom i wnukom tych, od których młyn dzierżawił jego dziadek.
Wszakże słodkie życie Jankla nie obywało się bez pewnych gorzkich pigułek. Od niejakiego czasu obywatel ten zauważył, że dziwnym jakimś sposobem niknie mu mąka ze młyna, i że pomimo doskonałych zamków, czujnéj straży i osobistego dozoru, złodzieje znajdują drogę do jego zapasów.
Okoliczność ta zmusiła Jankla do pilnego obserwowania, i po kilku niespanych nocach udało mu się dociec, że złodzieje przypływają łódką od strony stawu, i ze dostają się do mąki przechodząc po pod ścianą tuż obok kół.
Noc ciemna okrywa zwykle ich działania, turkot kół głuszy plusk wioseł zbliżających się łodzi, i operacya udaje się znakomicie.
Uczyniwszy to odkrycie, Jankiel postanowił pojmać wrogów swéj własności.
Téj więc nocy, zatrzymał koła, a dobrawszy do pomocy sześciu silnych drabów, osadził ich na dwóch krypach tuż pod młynem, sam zaś zrzuciwszy pychę z serca, a pantofle z nóg, wylazł na dach, aby całą powierzchnię stawu mieć przed oczami odrazu.
Była już północ blizko.
Wszystko spoczywało w ciszy jakby snem głębokim ujęte, księżyc schował się za chmury... a na środku stawu widać było z daleka czarny niewyraźny punkcik posuwający się w stronę młyna.
Bystre oko Jankla dojrzało ten punkcik. Arendarz ze zwinnością kota zsunął się z dachu, a zbliżywszy się do oczekujących chłopów, szepnął z wyrazem najwyższéj radości:
— Janie! Wojciechu! już jest, już mu jedzie, teraz trzeba mu złapić...
I sam wsiadł do łodzi, aby osobiście kierować wyprawą.
— Cicho, cicho, Wojciechu! mówił, powoli weźcie się na prawo od łąki, a Michał niech mu zajedzie od grobli. — Ny! co to jest? ty Kuba, zgaś fajkę, bo wun może ogień zobaczyć i ucieknąć...
Kuba fajkę zgasił, flotylla manewrowała cichuteńko, Jankiel wydawał rozkazy szeptem.
Nieprzyjacielska łódź była już blizko. Wojciech pilnował ją z lewéj, Michał z prawéj strony. Nareszcie na głośny krzyk Jankla, obie łodzie przytarły mocno do niéj, i po trzech, lub czterech uderzeniach wioseł, zwycięzcy i jeniec przybili raptownie do brzegu.

— Co to jest?! krzyczał przestraszony Jaś, przebudzony raptownie ze snu najsłodszego, gdzie ja jestem?
— Nu, ty złodziéj! gdzie ty jesteś, to ty wiesz sam, a gdzie ty będziesz, to my tobie powiemy; — ty będziesz zaraz w kancelaryi u wójta, ja tobie wsadzę na kryminał, oddaj mi moje mąkę!
Nu Kuba, Wojciech! związać mu, temu złodziejowi z postronkami z łańcuchem...
Rozpoczęło się szamotanie. Jaś bronił się rozpaczliwie, ale pod przeważającą siłą uledz musiał, związano go postronkami, włożono na wóz, Kuba z ogromnym kołkiem tylko co z płota wyrwanym usiadł mu na nogach, czterech chłopów z drągami szło obok, a w arjergardzie jechał tryumfujący Jankiel na biedce, rozmyślając nad niezwykle pomyślnym skutkiem wyprawy, oraz nad tém w jaki sposób możnaby przyobiecany chłopom garniec wódki zredukować do trzech kwart...
Jaś tymczasem leżał na wozie i jęczał, próbował tłumaczyć się, ale go nie słuchano; mówił, że jest panem. Śmiano mu się w oczy, groził zemstą, odpowiedziano mu pogardliwém milczeniem..
Zdał się więc na wolę losów i jęczał.
Droga do wójta zamieszkałego w Piotrowicach prowadziła tuż obok dworu. Jankiel nie mógł ominąć sposobności popisania się walecznością swoją przed dziedzicem, bowiem ród janklowy od czasu wojen z filistynami jest bardzo waleczny, że zaś we dworze świeciło jeszcze, więc cała kawalkata przy głośném szczekaniu psów wjechała na dziedziniec.
Pan Piotr sądząc, że może odnaleziono tak cenną zgubę, wybiegł na ganek i zapytał:
— A co jest?
— Jest, jest jaśniewielmożny panie, odparł z entuzjazmem Jankiel.
— Gdzież był? gdzie? mów, czy nie zachorował czasem.
— Ny, co wielmożne pan takie rzeczy powiada, za co mu miał chorować, żeby moje wrogi tak nie chorowali — on jest zdrów jako bik! on mnie kradł mąki, ze młyn, ale ja jemu złapiłem i prowadzę go do kancelarję — mam sześcioro świadki, wszystkie widzieli jak mi kradł, jeszcze chciał młyna podpalić i mnie zabić i moje sure zabić i Ryfkę i Jankla i Mojsiele i Dwojrę i Szulka i Chaimka i Małkę i wszystkie moje siedem dzieciów i dwa parobki i pisarza i moje kucharkę stare Fajge co już nie ma żadne ząb w gębie... Tu jest wielki zbrodniarz, jemu każę wsadzić na piętnaście lat do prochowni...
— Kogo!? krzyknął pan Paweł, który także wyszedł przed ganek sądząc, że mu syna przywieźli.
— Ojcze kochany ratuj! oni chcieli mnie zabić[1] odezwał się głos z wozu...
— Co to jest, krzyknął pan Paweł — Jasiu gdzie ty jesteś.
Rozwiązano nieboraka, zdjęto go z woza i stanął na ganku powalany, zmięty... z włosami w nieładzie... Nie powieziono go już do wójta, sytuacja się wyjaśniła, lecz cóż ztąd...
Pan Paweł nigdy się już nie pogodził z panem Piotrem. Wandzia nie poszła za śpiącego Jasia a Jankiel od Świętego Jana miał wymówioną arendę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak znaku interpunkcyjnego.