Boży gniew/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Boży gniew |
Podtytuł | (Czasy Jana Kazimierza) |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Spadł nad ranem deszcz na pobojowisko i obmył je, jakby łzami ciepłemi. Król wstał po krótkim wypoczynku, niespokojny; noc, trochę snu już w nim zapał wielki, ochotę do boju, nawet ufność w opiekę niebios ugasiła. Wstał z łoża ze zwątpieniem w duszy.
Rycerstwo, przeciwnie, dawało teraz dobry przykład męztwa i ofiarności, gdy Jan Kazimierz, który gorączkowo obiegał obóz, gotując się przelać krew, na duchu, był przybity i strwożony.
Miał też do tego smutnego usposobienia pobudek wiele; zabrakło mu do rannych modlitw i exercycyi pobożnych heroicznego ks. Lisieckiego, innych wielu zostało z nim na pobojowisku. Zamiast tego ukochanego kapłana wszedł, do mszy się sposobiąc, ks. Cieciszowski.
Nie śmiał pytać o tych, których nie widział na zwykłych miejscach, aby nie odebrać w odpowiedzi, od wczoraj ciągle powtarzającej się: Poległ...
Ze starszyzny pierwszy zjawił się ze smutnem, zasępionem obliczem Ossoliński, a król witając go, nieśmiało... zapytał cicho:
— Wistocie myślicie listem zwrócić się do Islam Gereja? Rozważałem to, nie wiem sam...
Zawahał się, spuścił oczy, niedokończył.
— List już nawet przez rannego jeńca odprawiłem do niego — rzekł kanclerz.
— Przyda się to na co? — mówił dalej Jan Kazimierz. — Jak się wam zda?
Ossoliński zlekka poruszył ramionami.
— Należało spróbować — odparł — chociaż zbyt zaufać nie można...
Westchnął król, zamilkł. Wszyscy dworacy, nawykli do tych zmian w panu swoim, postrzegli zaraz, że wstał innym, i że wczorajszy rycerz... przedzierzgnął się w trwożliwego niemal mnicha.
Ciągle prawie teraz modlił się i przyklękał... Siadł potem, jakby z musu, na konia, objechał obóz, prawie ust nie otwierając, i do chałupy powrócił z widocznym niepokojem...
Tatarowie dnia tego nie napadali całą siłą, Kozactwo też nieco się opodal trzymało, ucierano się tylko mniejszemi oddziałami na skrzydłach.
Jan Kazimierz po kilkakroć zwoływał do siebie tych, co mu o Ordzie mogli dać dokładniejszą wiadomość i w końcu rzekł do Ossolińskiego:
— Tatarów jest moc wielka, nam pospolite ruszenie nie dopisało; jeżeli się nie uda ich odciągnąć, a Kozacy z drugiej strony nacisną... zostaniemy osaczeni, jak Zbarażcy...
Kanclerz nic nie odpowiedział.
Jak owej pamiętnej nocy zapał i męztwo króla natychmiast na wojsko oddziałały i zagrzały je tak teraz wyraz twarzy, ruchy, szeptania i narady z Ossolińskim, odbiły się na dworze, na starszyznie i na wojsku. Zwątpienie, jeżeli nie strach, wkradało się w serca.
Z ciekawością wypatrywano przez dzień ten cały posłów biegających między obozem Islam Gereja a królewskim.
Z twarzy kanclerza trudno cóś było wnioskować; zawsze ona dumną i zadumaną ukazywała się ciekawym... wiedziano tylko, że bardzo był zajęty i że zebrawszy tłómaczów i skrybentów, którzy cośkolwiek po turecku i arabsku rozumieli, pracował z niemi. Pisano cóś i przepisywano.
Jowialista Skarszewski, wnosił z tego pocichu: „Zaczynają atrament rozlewać. Strach, aby po nim czarnych plam nie zostało!“
Zagadywany kanclerz nie zdradził się nawet przed królem i wieczorem dopiero, gdy się zebrali dowódzcy, aby plan dalszego pochodu na odsiecz Zbarażowi obmyśleć, wszedł z majestatyczną swą postawą, niosąc w ręku, jako znamię zwycięztwa, list od Islam Gereja... który był odpowiedzią, niestety — na zapytanie w imieniu.... Stanów Rzeczypospolitej.
Pierwszy krok zmuszonym był uczynić kanclerz, chociaż go to kosztowało wiele. Nadrabiał w liście tonem groźnym i dumą, ale samo wysłanie zapytania do Hana dawało uczuć słabość. Przypominano Tatarom przymierze, podarki, które im dawano, a które oni nazywali haraczem...
Odpowiedź Hana, dosyć łagodna, okazywała skłonność do porozumienia się z Rzecząpospolitą.
W chwili, gdy ten list Islama przyniesiono, wraz z tłómaczeniem na język łaciński, wielu z dowódzców otaczających króla, którzy dotąd wcale o rozpoczętych krokach dla porozumienia się nie wiedzieli, wybuchnęli głośno z protestacyami. Starzy rotmistrze i pułkownicy chcieli iść i bić się, ginąć lub trzymać się odpornie, oczekując na pospolite ruszenie, okopawszy się jak Wiśniowiecki pod Zbarażem, ale wypraszać się u Hana i kłaniać Tatarzynowi! — wydawało się im sromotą okrutną.
Król przecież zaraz w początku usta im zamknął, broniąc Ossolińskiego, wyrażając się otwarcie za tem, aby krwi oszczędzić.
Po chwili zdumionego milczenia niemniej przyszło do żywych sporów i ostrych słów. Kanclerz, poparty przez króla, wymowny, zręczny, przy swojem się utrzymał.
— W najwyższej mam czci — rzekł w końcu — heroiczne czyny panów regimentarzy we Zbarażu, ale gdy dla króla jmci i dla wojska mogę uniknąć alternaty niepewnej w polu, a krwi chrześcijańskiej zaoszczędzić, nie będę się sromał ani z Hanem traktować, ani go zapłacić.
Oderwać go od Kozactwa, zmusić Chmiela do ukorzenia się i wypuszczenia oblężonych panów regimentarzy, zwrócić go do posłuszeństwa, jeśli nie orężem, to porozumieniem się z nim, nie będę się wahał.
Król milcząco mu potakiwał.
Starszyzna jednak burczała i zżymała się.
— Lepiej życie poczciwie dać, niż dziczy tej sromotnie czołem bić... Nam wzorem być powinni Zbarażcy, którzy po dziś dzień się heroicznie trzymają, gdy my nie począwszy się cofamy.
Nie słuchano starych; król i Ossoliński odpowiedzialność brali na siebie. Ci, co z rady wychodzili, burzyli się, inni już w żarty i przyciski obracali swój smutek. Pomijano Jana Kazimierza; na kanclerza plwano i urągano się z jego rozumu.
Świadczą o tem wszyscy współcześni, i na kartach ówczesnych dyaryuszów co krok się spotykamy z usposobieniem szyderskiem, które naówczas panowało. W najcięższych razach drwiono i dworowano z ludzi i wypadków. Nieubłaganych tych siepaczy, nieprzebaczających nikomu ani sobie nawet, zwano łagodnie Jowialistami. Do nich należał niedawno przedtem zmarły w Krakowie dzielny żołnierz, ale razem szaleniec dowcipny Samuel Łaszcz, Strażnik Koronny, który banicyami i dekretami przeciw sobie ferowanemi ferezye sobie na kontempt prawa podbijać kazał, a umierając, gdy doń przyszli wierzyciele i upominali się o należności, cygana skrzypka, którego z sobą wszędzie woził, przywołał i wierzycielom na pociechę na skrzypkach mu kazał zagrać. Tyle z niego mieli, bo wprędce ducha Bogu oddał...
Takim był ów Zygmunt Skarszewski, stary dworak Władysława IV, i Stanisław Xięzki, żołnierz dzielny, ale języka ostrego, jak brzytwa. Tymsamym duchem wesołej obojętności, przejęty był i Pasek, który sobie ze wszystkiego dworował.
W obozie też króla pod Zborowem na tych jowialistach nie zbywało, znajdowali się właśnie Skarszewski, Xięzki i siła im podobnych.
Ci zaraz sobie z kanclerza i jego zalotów do Tatarów poczęli stroić żarty; ale obok nich gromada się znalazła, która wolała się wykupić i do domu powracać, nie zaznawszy głodu i ucisku...
Większość jednak przeciwko Ossolińskiemu była, którego zdawna nie lubiono, zarzucając mu dumę, ubieganie się za tytułami i podbudzanie Władysława IV do wojny, za którą teraz pokutowano.
Nie zabrakło jowialistom treści do żarcików ostrych z Ossolińskiego, z króla, z siebie i do porównań Zbarażan ze Zborowczykami...
Skłonność ta do szyderstwa wistocie była jedną z cech wieku, jakby rozpaczającego o przyszłości. Nie była może bez wpływu na wyrobienie tego humoru reformacya i polemika między starym Kościołem a zwolennikami nowinek, ale i inne fermentacye tę zrodziły żywioły... Sposób życia, nieustanne ucztowania, po obozach obcowanie mężczyzn samych z sobą, bez udziału kobiet, puściły wodze językom.
Gdy kto raz, jak pan Samuel Łaszcz albo Pasek, zasłynął z tego lekceważenia sobie wszystkiego i ośmiewania życia — wynoszono go, porywano, zmuszano niemal do wytrwania w tym szale do końca.
Dowcip ten, często tragicznie brzmiący, przebija się w pismach Wacława Potockiego, w pięknych poezyach Morsztyna, w mnogich tego czasu pozostałościach... i w żywotach ludzi naigrawać się zdających z własnego losu. Było w tem coś rycerskiego ducha, ale sceptycyzmu i lekceważenia więcej jeszcze.
Na Ossolińskiego rycerstwo-by może gwałtowniej daleko się rzuciło, gdyby nie król, który stał widocznie przy nim. Poszanowano majestat jeszcze, ale wiele mu blasku odjęło to nagłe Jana Kazimierza ostygnięcie.
Uradowano się temu bohaterskiemu rozgorączkowaniu, gdy król wołał, że gotów życie dać, po obozie dniem i nocą jeździł, z pola nie schodził, ludzi rozsyłał, rozkazywał, rozstawiał; zdumiano się postrzegłszy, jak nagle ostygł, spowolniał, zamilkł — i zwrócił znowu więcej ku modlitwie...
Niektórzy, uniewinniając go, składali wszystko na to pospolite ruszenie, które się nie poruszało i nie przychodziło. Drwiono więc z niego okrutnie.
Kanclerz tymczasem, na nic nie zważając, bardzo zręcznie jedne układy prowadził potajemnie, a drugie urzędownie i jawnie...
Tatarowie już się na zjazd i wysłanie od siebie do traktowania kommissarzów godzili. Umawiano się już o zakładników, o miejsce i czas. Ossoliński pewnym był zwycięztwa.
Zaledwie się to dokonało, choć skrycie i pocichu, Kozacy natychmiast wiedzieli, co się święci. Skoczyli do Islam Gereja, starając go się utrzymać przy sobie; Han ich grubijańsko odprawił.
Cała ta wyprawa dosyć go już kosztowała, a łupów przyniosła mało. Wolał z królem do czynienia mieć, niż z Chmielem, który tak samo, jako polskich wysłanych do siebie kommissarzy zwodził, okłamywał, miotał nimi, tak i Tatarów łudził obietnicami, i na swą korzyść wyzyskiwał.
Ossoliński drugiego dnia przyniósł królowi wiadomość, że prawdopodobnie z Tatarami za pieniądze do porozumienia przyjdzie.
Ale Han ciężkie, upokarzające narzucał warunki. Ossoliński rad był utaić je, bo wiedział dobrze, iż zgrozę i oburzenie wywołują. Tatarzy wprost haraczu wymagali sromotnego. Nie zmieniło to jego natury, iż go podarkiem nazwać dozwolili — niby jurgieltem dla wojsk, które Rzeczypospolitą posiłkować miały przeciwko jej nieprzyjaciołom.
Chmiel, spróbowawszy napróżno Hana odciągnąć od sojuszu z królem, natychmiast zmienił ton i postępowanie.
Mistrz, niezrównany w kłamstwie, które, to gburowstwem, to jakąś niby głupotą, to pijaństwem się okrywało, Chmielnicki, niby strwożony, płakać począł, pożądać przebaczenia i pojednania, garnąć się też do króla, któremu gotów był paść do nóg i poprzysiądz służby wierne.
Ze wszystkiego, co współcześni o tym wodzu Zaporożców podają, całego nierozumiejąc, widać w nim najprzewrotniejszego szalbierza, który oszukuje wszystkich z kolei: Króla Polskiego, Tatarów, własne wojsko swoje i wszystkich, z którymi ma do czynienia.
Jego kameleonowskie oblicze, jednego dnia zalane łzami skruchy, drugiego wściekłością się pieni, potem szałem jakimś, jak mgłą, osłania, ale niczemu wierzyć nie można: oszukuje wszystkich i zwodzi.
Z nadzwyczajną zręcznością okazuje się umyślnie szalonym, dzikim, aby mu wszystko było wolno...
Gdy mu z tem dogodniej, pijanym się czyni i bezrozumnym, potem zbiedzonym i pokornym, a nazajutrz wybucha znowu, grozi i okrucieństwem przeraża.
W tych wszystkich metamorfozach jedna myśl stale i uparcie go prowadzi: zawładnięcia krajem, uczynienia się panem Rusi, założenia dla siebie osobnego królestwa, które na początek gotów jest powierzyć opiece najmniej niebezpiecznego sąsiada.
Wyzyskuje wszystkich i wszystko, nie wiąże się niczem, przysięga i łamie przysięgi z największą łatwością, obiecuje i nazajutrz nie wie i nie pamięta, co przyrzekał... To pijaństwo, o którem często jest mowa, widocznie jest dla niego doskonałym środkiem, do urągania się z ludzi. Widać dziś, że pijanym był zawsze, gdy mu to posłużyć mogło.
Pod Zbarażem, przekonawszy się, że rycerstwo polskie nie całe było można piławiecką miarą szacować, gdy mu się tu Islam Gerej z rąk wyśliznął, — obrachował natychmiast, że pozorny, chwilowy sukces Polaków może doskonale na korzyść swoję obrócić.
Zaledwie Han począł się umawiać z Ossolińskim o ten haracz, który podarkiem nazywano, Chmiel natychmiast oświadczył, że i on, ulegając namowom Islam Gereja, gotów jest do układów, do zgody, do poddania się i poprzysiężenia wierności królowi jmości.
Wiedział, że tem uśpi niebardzo chętną do wojny szlachtę, zyszcze czas do lepszego zorganizowania się, a przez traktaty wcale związanym nie będzie. W obozie polskim nie wiedział jeszcze nikt o zwycięztwie Radziwiłła, który zadał klęskę wielką Kozactwu. Chmiel już był o niej zawiadomiony.
Rozumiał też dobrze, iż król na początku swojego panowania, aby się mógł pochlubić wiktoryą i traktatami, gotów przyjąć najcięższe warunki. Postanowił korzystać z tego — i rachuby go nie omyliły.
Zwrot ze strony Chmiela nastąpił tak jakoś nagle, dziwnie, iż król i kanclerz, nie wiedząc czemu go przypisać, winszowali sobie przebiegłości w porozumieniu się z Hanem.
Ossoliński przypisywał po części tę powolność posłuchom o ciągnącem groźnem pospolitem ruszeniu, król opiece Najświętszej Panny Maryi Bełzkiej, która po Czerwieńskiej i Częstochowskiej była teraz w największej weneracyi.
Jowialiści obozowi z niedowierzaniem i podejrzliwie wieść o układach przyjęli. Prostym rozumem chłopskim, mówili, łatwo widzieć, że Tatarowie i Kozacy tak bardzo się nie ulękli nagle; cóś więc pod spodem tkwić musiało! Zkądby Chmiel skruszonym miał być tak niespodzianie?
Drudzy radzi, że rychło do domu powrócą, cieszyli się i sławili króla i kanclerza.
— Abyśmy tylko do domu sromu nie przywieźli! — mruczano.
Zbarażcy bohaterowie budzili zazdrość. Drwiono pocichu z przemądrego kanclerza, który, nie oglądając się na paskwile, układy do końca prowadził.
— Warunków ich nie wiedział nikt... domyślano się, że zaważą ciężko, na poczciwej sławie polskiego rycerstwa...
Król nic nie dawał poznać po sobie, ale twarz mu się wyjaśniała mimowoli. Zapytywany, milczał... Ossoliński odprawiał dwuznacznikami, głosząc tylko, że Rzeczpospolita tryumf odniosła przeważny, a król okrył się chwałą. Nie mówił o sobie, lecz domyśleć się było łatwo, jaką przypisywał zabiegom swym zasługę.
Wtem Islam Gerej pierwszy powinszował królowi Radziwiłłowskiego na Litwie zwycięztwa... i wiadomość ta nieco uspokoiła umysły, bo tłómaczyła powolność Kozaków.
Raziło tylko, iż do Hana słano podarki kosztowne i kiesy złota pełne...
Nareszcie... Chmiel, pełen skruchy, do króla przyszedł, na kolona przed nim upadł, majestat chciał przebłagać, wierność przysięgał.
— Czegóż wy więcej chcecie! — wołali wielce z pokoju uradowani. — Zbaraż uwolniony od oblężenia, Kozactwo zaciągnięte w służbę naszę...
Jowialiści odpowiadali:
— Czekajcie aż się medal na drugą stronę obróci...
Wtem ze Zbaraża przyniesiono, iż Kozacy wprawdzie ustąpić się obowiązali, ale szczodry Ossoliński za to im także podarek przyrzekł. Zamknięci jeszcze w okopach bohaterowie, krzyknęli jednym głosem:
— Ginąć lepiej! Bodajeście tego nie doczekali, abyśmy my, krwią się naszą okupiwszy, pieniędzmi jeszcze chłopstwu wypraszać się mieli! Przyrzekliście im: płaćcie sami; nie damy złamanego szeląga!
Wybuchnęli wszyscy na Ossolińskiego i poszła po wojsku sromotna gadka: „W Zbarażu dziesięciu Tatarów pierzchało przed jednym Polakiem, w Zborowie Polaków dziesięciu uciekało przed jednym Tatarzynem!“
Tryumf polityki Ossolińskiego i króla zaczynał się już w pohańbienie obracać. Król jeszcze się z dobrą myślą trzymał, bo mu jej kanclerz dodawał: i tak, zwycięzko napozór, ale z niepokojem w duszy wyruszono pod Gliniany, a z Glinian do Lwowa.
Jan Kazimierz dosyć skromnie i cicho wszedł do ruskiej stolicy. W wojsku szemrano i naśmiewano się potrosze.
W parę dni potem biegały po mieście chciwie przepisywane paskwillusze.
„Wesoły nam dziś dzień nastał! Pokój się nam narodził!
„Radujcie się narodowie polski, litewski i ruski. Zwycięztwo okrutne na papierze... Oświecony książę kanclerz ojczyznę uratował, sławne traktaty przypieczętował. Cześć mu i sława!
„Punkta traktatu z Tatarami:
„Między Islam Gerejem Hanem Tatarskim i następcami jego a Królem Polskim i następcami jego, szczery pokój i przyjaźń zachowaną będzie na wieki.
„Król JMości Polski Hanowi JMości corok haracz płacić ma w Kamieńcu, a Han, gdy mu się spodoba świeżego zażyć powietrza, pojedzie do Warszawy komedyi na zamku assystować.
„Czambuły, exkursye, rabunki ludzi i bydła, jeżeliby się jakie przytrafiły, król polski na to zważać niéma, ani się nie skarżyć i przyjaźni to wzajemnej psować nie będzie.
„Tatarskie wojska od Zbaraża i granic Rzeczypospolitej wyjdą, gdy się im spodoba, a choćby po drodze excessa jakie popełniły, wojska Rzeczypospolitej za to prosekwować ich nie mają prawa.
„Tatarowie Krymscy, Natajskie, Pemruckie, Budziackie, Petyhorskie, Czyrkaskie, Wołoskie, Multańskie, Siedmiogrodzkie, Tureckie, Rumelskie pułki i ordy — i inni narodowie — swobodnie w Polsce gospodarzyć i plądrować będą bez przeszkody.
„Za supliką Hana JMości Wojsko Zaporoskie królowi polskiemu urazy swe, pretensye, poniesione krzywdy przebacza i w niepamięć puścić przyrzeka.”
„Punkta traktatu z Kozakami:
„Wszystkie starodawne wolności Wojska Zaporozkiego Król Polski na nowo korroboruje i dyplomem stwierdza.
„Komput Wojska Zaporoskiego ma być czterdzieści tysięcy, ale w regestra wnikać i liczby słuchać nikt ich nie ma prawa.
„Zaciągi sobie panowie Kozacy swobodnie czynić mogą z miast, miasteczek, wsiów i słobód, w dobrach królewskich, a w szlacheckich, choćby poddanych buntowali i zaciągi potajemnie robili, przez szpary patrzeć się będzie.
„Hybern, stanowisk, kontrybucyi żołnierskich, w miastach i dobrach dla Kozaków ordynowanych, Rzeczpospolita nie będzie się ważyć swojemu wojsku naznaczać...
„Godności i urzędy w województwach Kijowskiem, Bracławskiem, Czernihowskiem, nikomu innemu oddawane nie będą, krom błachoczestywych ludzi.
„Kozactwo, choćby dziesięć i więcej razy zdradziło, bezkarnie się mu to dopuści — i karać nie będzie.”
Takie i gorsze skrypta codzień podrzucano Ossolińskiemu, a i król je w swoich pokojach znajdował; raz nawet do kieszeni w sukni rękę włożywszy, paskwillusz z niej dobył na kanclerza haniebny, który, nie dając po sobie znać, na kominku spalił.
Ale nie zbywało i na pochlebcach, którzy, tak Ossolińskiemu, jak Janowi Kazimierzowi, za Traktaty Zborowskie dziękowali, zowiąc je zbawieniem Rzeczypospolitej.
Do chwilowego pozyskania serc u szlachty przyczyniła się i jedna okoliczność błaha, ale może skuteczniej działająca, niż najdzielniejsze walki i zwycięztwa.
Król od dzieciństwa swojego zawsze poniemiecku, poszwedzku, słowem europejską modą się nosił, a kontusza i żupana, jako żyw, nigdy nie wkładał i nie znał. Czy mu kto myśl tę poddał, czy sam on na nią wpadł — potajemnie kazał sobie we Lwowie kilkoro sukni przysposobić, dosyć bogatych i pięknych, aż jednego dnia, przebrawszy się popolsku, do kościoła pojechał.
Omało to tumultu w mieście nie wznieciło, bo ci, co widzieli oczom wierzyć nie chcieli, ci co rozpowiadali, wyśmiani byli, a ciekawych tłumy biegły tego polskiego króla oglądać, chociaż w gromadach słychać było mruczących:
— Suknię włożyć łacno, ale ducha wdziać bodaj potrafi!
Nie zbywało i na tych, co się naśmiewali, powiadając: Za serce nas chce wziąć, ale w dziecinny sposób.
Z tem wszystkiem w ostatnich dniach pobytu we Lwowie, właśnie gdy zpod Zbaraża regimentarze poczęli przybywać, bo Chmielnicki nareszcie odstąpił; gdy się poczęło rozdawanie nagród zasłużonym, zjawił się ten kontusz na królu.
Powracających z okopów zbarazkich siła przynosiła z sobą żal srogi i przeciw pospolitemu ruszeniu i do króla i do Ossolińskiego; a powiększył się on tem, że nagrody zasłużonym poszły, nie wedle miary ich cnoty, ale podług rady dworaków i przyjaciół.
Pokrzywdzono w rozdawnictwie najdzielniejszego bohatera Jeremiego; o innych wcale zapomniano.
Codzień prawie na ulicach Lwowa spotykać było można wozy, na których po kilku wynędzniałych, poobwiązywanych, zbiedzonych Zbarażan wjeżdżało cicho i bez tryumfalnych łuków, a nikt ich nie witał. Sami oni gorzko się losowi swemu uśmiechali i z doli swej drwili, ale co poczciwsze rycerstwo otaczało się czcią wielką. Cisnęli się do nich wszyscy chciwi opowiadań o tej tragedyi, o której, jako o Wojnie Trojańskiej, poemata śpiewać było można...
Strzębosz, który w oddziale Koniecpolskiego i przy osobie jego miał przyjaciela i powinowatego, onego sławnego jowialistę Stanisława Xięzkiego, z wielką radością się dowiedział, że wojak ranny mocno, acz nie niebezpiecznie, właśnie do Lwowa przybył i w starym dworze pod Bernardynami, razem z innymi kilku Zbarażanami, spoczywał.
Zaledwie do niego nakazał Staszek, (tak go, choć już siwiał, nazywano), gdy Dyzma, wziąwszy pozwolenie od marszałka dworu, pośpieszył do niego...
Domowstwo, w którem się Zbarażanie mieścili, wcale się nie zalecało, ani powierzchownością, ani wewnętrznem urządzeniem wygodnem. Lwów tak naówczas pełen był, iż w Rynku i na targach koczowały czeladzie, a panowie nawet niektórzy część dworu musieli mieścić pod namiotami. Ze starego walącego się, drewnianego budynku, który dawniej gospodą lichą być musiał, wygnano naprzód gospodarzy, nim się parę izb dla rannych opróżnić dało.
Xięzki z innymi zajmował ogromną, od wieków zakopconą dymem izbę z małemi oknami, w której pod ścianą jedną nasłano siana, okryto je wojłokami, i pożołniersku się tu rozgospodarowali biedacy, którym po Zbarażu ten barłog jeszcze smakował, jako najwykwintniejsze pałace.
Było ich tu trzech porąbanych: Staszek Xięzki, Maciej Brodowski i Sylwester Gnoiński, ale starczyło miejsca dla wszystkich i na sakwy, siodła, rzędy, a zbroje, i oręż, który całe kąty zalegał. Na ogromnym kominie czeladź tuż jedzenie i plastry odgrzewała. Leżącym na ziemi ławy za stoły służyć musiały.
Strach było spojrzeć na tych wesołych wojaków, którzy do trupów podobniejsi byli, niż do żywych ludzi, tak wymęczeni, znędzniali, wyszli z tej łaźni.
Nie przeszkadzało im to śmiać się i drwić, a izba, od rana ciekawych pełna, śmiechami się rozlegała, Xięzki osobliwie dokazywał.
Właśnie, gdy wszedł Strzębosz, znalazł w żywą rozmowę ze Staszkiem wplątanego towarzysza ze Zborowa, z orszaku Ossolińskiego, który, oczywiście, pana swojego stronę biorąc, bronił czci króla i tych, co pod Zborowem byli.
Był to niejaki Zboiński, simplex servus Dei, ale żołnierz dzielny, i człowiek zacny.
Zaledwie się ze Strzęboszem przywitawszy, Xięzki, który był, choć już nie młody, ale siarczystego temperamentu, Dyzmie kazał usiąść na ławie i dalej się ze Zboińskim na swój sposób ucierał.
— Zboju mój — wołał cieniuchnym zachrypłym głosem — cóż-bo ty sobie myślisz, że ja nasze zasługi we Zbarażu zapieczętowanych i ogłodzonych ciurów wyżej wynoszę niż wasze! Mylisz się. Co my dokazali? Jedliśmy końskie mięso, szczury, koty, piliśmy wodę śmierdzącą zpod trupów, nie spali, głodem marli, aleśmy tyle tylko, że honor ocalili: a król z Ossolińskim przyszedł pod Zborów, wziął w skórę, i nazajutrz ogłosił się zwyciężcą, Tatarów zapłaciwszy?! Alboż to nie dobra sztuka? Każdy ojczyznie służy, jako może: jeden krew i życie daje, drugi chytrość swą i żydowski rozum!
Zboiński się zżymał.
— Ale ja bo zbarazkim bohaterom nie ujmuję — wołał.
— A my, jak nam Bóg miły — odparł Xięzki — my nie pretendujemy od was nic, tylko żebyście nas przynajmniej na równej stopie z sobą stawić raczyli! Za sobą, com ranny, nie mówię; sam winien jestem, bom po nocy wlazł między Kozaków i kilku ich wyprawiłem na tamten świat dowiedzieć się u Ś-go Piotra, czy błahoczestywych do nieba puszczają, a w końcu mnie jeden płatnął też, za co go Brodowski uśmiercił: mam za swoje; ale mi żal tych dobrych towarzyszów, co ze Zbaraża już nie powrócą. Takiego Trzebińskiego, porucznika p. Myszkowskiego, który bił się jak lew, a czasu bitwy śpiewał, aż nam duch rosnął słuchając, i takiego Jagielnickiego; chorążego p. Zbrożka, który z Kozakami porusku rozmawiał się aż miło słuchać było; takiego przepoczciwego Bernacha, kapelana naszego, Ząbkowskiego, którego kula działowa przy mszy świętej właśnie po komunii, gdy się ku nam obracał, na tamten świat z czystą duszą wyprawiła, takiego Sierakowskiego, pisarza polnego, Silnickiego, Zbrożka, Starostę Przasnyskiego, — którzy miłość swą dla Rzeczypospolitej żywotem poświadczyli.
Zmieszany Zboiński chciał protestować, ale Xięzki, rozgorączkowany, nie dał mu mówić.
— Przybywamy do Lwowa, rozbitki nieszczęsne, a tu trąbią sławę kanclerza i króla, że tryumf odnieśli wielki, że ojczyznę zbawili, nam zaś, Zbarażanom, ledwie dopuszczają się przypomnieć, żeśmy też cóś uczynili... i czegoś warci.
— Miły panie wuju — przerwał Strzębosz — nie przypisujcież znowu ani królowi ani nam, cośmy z nim byli, abyśmy sobie zawiele przyznawali. Wyście się bili jak lwy, i trzymaliście się dłużej; nikt wam tego nie odejmuje.
— W końcu — rozśmiał się Staszek Xięzki — Kanclerz nam jeszcze nakazał, abyśmy kochanym Kozakom za to, że nas nie zjedzą — zapłacili! Trzeba było widzieć i słyszeć, jak to u nas w obozie przyjęto, a nie życzyłbym był panu kanclerzowi podczas między nami się znajdować!
Uspokoiło się jakoś po chwili, a Xięzki poswojemu żarty sobie stroić zaczął. Dostało się i Strzęboszowi, który się staremu odcinać nie myślał, ale króla obraniał.
— Król! — przerwał mu Xięzki — my starsi go dawno znamy. Choć szablę przypasał, żołnierza z niego ona nie zrobi, a kontusz go Polakiem nie uczyni. Pobożny pan, ani słowa, ale będzie tak szedł, jak go poprowadzą.
Dyzma, Zbaraża ciekawy, rozpytywać począł Xięzkiego.
— Cóż ty myślisz — odpowiedział mu jowialista, — że o Zbarażu tak w krótkich słowach można uczynić relacyą, jak o paktach zborowskich? My cośmy tam byli, gdyby to opisywać przyszło, na cały żywot mielibyśmy co czynić. Nie było dnia bez jakiegoś sławnego wypadku, nie było nocy, żeby Kozactwo nie spróbowało się wkraść lub nas oszukać. Jednem okiem człowiek spał, a rozbierać się nigdy nie myślał. I nie na wieleby się to przydało, bo koszul nie mieliśmy do zmiany, a w odzieży i zbroi tylko codzień sprzążki i pętlice krócej było trzeba wiązać, bośmy z ciała opadali w oczach.
Kule kozackie, szable ich i tatarskie strzały, to wszystko jeszcze niczem było przeciwko urągowisku tego motłochu, który, pod same wały nasze wdarłszy się, panom czapkami się kłaniał.
— Miłościwi panowie — wołali — czynsze zalegają, czemu nie pośpieszycie ich wybierać! Nam aż tęskno za wami...
Więc się, bywało, który słowem odetnie tej szui, ale ono nie doleci do nich...
Westchnął Xięzki.
— Chmielnicki już wypróbowawszy — mówił dalej — że nas dobrodusznych na ladaco wziąć można, żeśmy wierzyć gotowi we wszystko i słowo każde brać za dobre, tak prostackiemi sposobami nas podchodził, iż sromać się musieliśmy, za jakich on nas miał głupców. To listy, to posłowie, to zbiegi jakieś nas nachodziły.
Z całego naszego obozu jeden jedyny człowiek trwogę w nich budził i nienawiść taką, że imię jego do wściekłości ich podniecało: książę Jeremi. Wspomnieć go im było, to bledli. Wiedzieli, że ich znał na wylot, że im nigdy wiary nie dawał, pokorze ich nie ufał i przebaczyć nie mógł. Jemu jednemu w oczy spojrzeć-by nie śmiał Chmiel, bo ten go przenikał do szpiku, gdy inni, jak Kisiel, to się z nim bratali, to smarowali, to pochlebiali, to się poniżali przed nim, a nie znali go wcale.
Głów-by był nie mało poświęcił, gdyby Jeremiego mógł dostać, a byłby się pastwił nad nim...
Za Xięzkim opowiadał Brodowski, dodawał Gnoiński też i cały dzień a noc by ich tak słuchać było można; aniby się wyczerpali, bo tragedya zbarazka obfitą była w takie sceny, których najbujniejsza nie wyroi fantazya.
Znaleźli się tu i dyssydenci, którzy czasu processyi katolickiej swoje psalmy na przekór śpiewać poczęli, nie dla Pana Boga, ale aby ludziom się postawić.
— Gadajcie tedy co chcecie — skonkludował Xięzki — a wszystko to marne... Przyszedł kanclerz Ossoliński, pocałował się z Islam Gerejem, z Kozakami pobratał i jemu wszystko winną będzie ojczyzna. Zbarazcy żołnierze nie uczynili nic!