Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVII.
Przybycie Millsa.

Owego ranka, gdy Elk oczekiwał przybycia Millsa, zarządzono specjalne środki ostrożności. Przez całą noc więzienie otoczone było silnym kordonem policji. Więzień był człowiekiem wykształconym, któremu wiodło się źle i który został zwerbowany do bandy przez dwóch włóczęgów. Z zeznań jego wynikało, że był on naczelnikiem oddziału i miał obowiązek komunikowania rozkazów i instrukcyj podoficerom i szeregowcom, którzy musieli meldować o stratach i brać udział w napadach, organizowanych od czasu do czasu.
O dziewiątej wyprowadzono go z celi, ale mimo danych mu przyrzeczeń Mills był zdenerwowany i zalękniony. Poza tem przeziębił się nieco i miał silny kaszel.
O jedenastej piętnaście otworzono wrota więzienne i trzej policjanci na motocyklach wyjechali jednocześnie. Za nimi jechało zamknięte auto z zapuszczonemi firankami. Po obu stronach auta jechało wielu policjantów na motocyklach, zaś z tyłu drugie auto ze zbrojnymi.
Do Scotland Yardu zajechano bez wypadku. Zamknięto boczne bramy budynku i wprowadzono Millsa przez środkową. Asystent Elka, Balder, i jeszcze jeden detektyw wzięli pod opiekę więźnia, który był bardzo blady i chwiał się na nogach.
Zaprowadzono go do małego pokoiku, przylegającego do biura Elka. Okna tego pokoju zaopatrzone były w silne kraty żelazne, gdyż podczas wojny służył on jako areszt dla szpiegów. Za drzwiami ustawiono dwóch ludzi na straży, zaś wiecznie niezadowolony Balder przyszedł zdać raport.
— Wsadziliśmy tego zucha do poczekalni, panie inspektorze.
— Czy mówił coś? — zapytał Dick, który przyszedł, aby asystować przy przesłuchaniu.
— Nie, prosił tylko, żeby zamknąć okno. Sam je zamknąłem.
— Proszę przyprowadzić więźnia! — rzekł Elk.
Czekali chwilę, potem usłyszeli zgrzyt kluczy i zmieszane głosy. Balder wpadł do pokoju.
— Zachorował... zemdlał, czy co! — zawołał. Elk wypadł na korytarz i wbiegł do poczekalni. Mills nawpół siedział, oparłszy się ciężko o mur. Oczy miał zamknięte, twarz szarą jak popiół. Dick pochylił się nad nim i położył go na ziemi. Powąchał jego usta.
— Cyjanek potasu, — rzekł. — Koniec.
Owego dnia rozebrano Millsa przed wywiezieniem do naga i przeszukano starannie całe jego ubranie. Dla bezpieczeństwa pozaszywano mu kieszenie. Wobec towarzyszących mu detektywów mówił z nadzieją o zamierzonym wyjeździe do Kanady. Nikt prócz urzędników policji nie zetknął się z nim.
Pierwsze spojrzenie Dicka padło na okno, o którem wspomniał pierw Balder, że je zamknął. Było teraz uchylone na jakieś sześć cali.
— Panie kapitanie, wiem z całą pewnością, że je zamknąłem, — rzekł Balder z naciskiem. — Sierżant Jeller był świadkiem.
Sierżant potwierdził jego słowa. Dick otworzył okno zupełnie i wyjrzał. Cztery sztaby żelazne zamykały je, ale gdy Dick wychylił nieco głowę, ujrzał, że w odległości metra od okna przymocowana była do muru długa drabina żelazna, prowadząca zapewne z dachu na ziemię. Pokój znajdował się na trzeciem piętrze, z okna widać było krzewy ogrodu. Z drugiej strony wysoki płot zasłaniał widok.
— Co to za ogród? — zapytał Dick.
— Onslow Gardens, — rzekł Elk.
— Onslow Gardens? — powtórzył Dick. — Czy to nie stamtąd Żaby chciały mię zastrzelić?
Elk potrząsnął bezradnie głową. — Co pan przez to rozumie, kapitanie?
— Sam nie wiem, jak to wyjaśnić! Nie wydaje mi się to mądrą teorją, że ktoś wszedł na drabinę i przez okno zmusił Millsa do przyjęcia trucizny. A przecież jeszcze bardziej nieprawdopodobne jest, że popełnił on samobójstwo. Balder zapewnia, że zamknął okno, a teraz było uchylone. Czy można na Balderze polegać?
Elk skinął głową z przekonaniem. W tej chwili nadszedł lekarz policyjny, który potwierdził, że powodem śmierci był istotnie kwas pruski.
Elk odprowadził Ryszarda Gordona do jego biura w Whitehall.
— Nigdy w życiu nie znałem trwogi, — rzekł. — Ale te Żaby przerastają mię. Istotnie zabito tu człowieka niemal w naszych oczach. Był strzeżony, nie zostawialiśmy go samego
— z wyjątkiem tych kilku minut, które spędził w zamkniętym pokoju, a jednak Żaba dosięgła go. Nie dziw, że się człowiekowi robi nieswojo, kapitanie Gordon!
Dick wprowadził detektywa do gabinetu. — Niech pan nie traci nadziei, Żaba jest tylko człowiekiem, jak my wszyscy, i doznaje tak samo jak my obaw... Gdzie jest nasz przyjaciel mr. Broad?
Elk sięgnął bez wahania po słuchawkę i zażądał numeru Amerykanina. Po chwili odpowiedział mu znajomy głos.
— Czy to pan, mr. Broad? Co pan teraz robi?
— Kto mówi? Elk? Miałem właśnie zamiar wyjść.
— Zdawało mi się, że przed pięciu minutami widziałem pana w Whitehall, — łgał Elk.
— Musiał pan widzieć mego sobowtóra, — odparł Broad.
— Zaledwie przed dziesięciu minutami wyszedłem z kąpieli. Czy chciał pan czegoś ode mnie?
— Nie, nie, — mruknął Elk. — Chciałem się tylko dowiedzieć, jak się pan czuje.
— Dlaczego? Czy coś się stało? — zabrzmiało szorstkie pytanie.
— Nie, nie. Wszystko w najlepszym porządeczku! — odparł Elk nieszczerze. — Może wpadnie pan do mnie kiedy? Dowidzenia.
Elk odłożył słuchawkę, spojrzał w sufit i wykonał szybkie obliczenie.
— Z Whitehall na Cavendishe Square jedzie się dobrem autem cztery minuty. W takim razie jego obecność w domu w tej chwili niczego nie dowodzi.
Podniósł znowu słuchawkę i zadzwonił do dyrekcji policji.
— Proszę wysłać człowieka, który będzie obserwował mr. Joshuę Broada. Do ósmej wieczór ma go nie spuszczać z oka, a potem złoży mi raport.
Elk siadł i zapalił cygaro. — Jutro jest wtorek, — rzekł. — Gdzie będziemy słuchali?
— W gmachu admiralicji, — rzekł Dick. — Załatwiłem już wszystko, tak że o trzy na trzecią będziemy mogli być w sali instrumentów.
W ciągu tego dnia Dick widział przez okno, jak Elk szedł powoli z parasolem pod pachą po drugiej stronie ulicy, a w godzinę później wracał tą samą drogą. Dick zastanowił się, jakie to osobliwe sprawy miał detektyw do załatwienia. Dowiedział się, że składał on tego dnia dwa razy wizytę w admiralicji. Ale powód poznał dopiero, gdy się spotkali wieczorem.
— Niezbyt się znam na telegrafji bez drutu, — rzekł Elk, — ale przypominam sobie, że czytałem coś o „pionowaniu“. Jeżeli się chce wiedzieć, gdzie znajduje się stacja nadawcza, trzeba słuchać jednocześnie z dwóch lub trzech miejsc.
— Naturalnie... jakiż ze mnie głupiec! — przerwał mu Dick. — Nie przyszło mi na myśl, że przecież możemy dotrzeć do stacji nadawczej.
— Mnie czasem takie pomysły wpadają, — wyjaśnił Elk skromnie. — Admiralicja dała znać do Milford Haven, Harwich, Portsmouth i Plymouth i poleciła okrętom słuchać i „pionować“ kierunek.
Rozmowa zeszła znowu na Millsa i Elk westchnął.
— Boję się już jeść kiełbasę, odkąd Mills został tak tajemniczo sprzątnięty. A tak mi się chce kiełbasy!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.