Bractwo Wielkiej Żaby/Rozdział XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Bractwo Wielkiej Żaby
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1929
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Fellowship of the Frog
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXV.
Naprzebój!

Gdy Elk wszedł do pokoju młodego podprokuratora, Dick siedział przy biurku i wypełniał jeden blankiet telegraficzny po drugim. Wszystkie adresowane były do dyrekcji więzienia w Gloucester i zawierały krótką wiadomość, że odroczenie wyroku na Jima Cartera jest w drodze. Każdy telegram nadany był inną drogą.
— Co to znaczy? — zapytał Elk.
— Telefon do Gloucester jest uszkodzony, — rzekł Dick, a Elk zagryzł wargi.
— Hm, rzekł. — No, jeżeli telefon jest uszkodzony, to pewnie i...
— W to nie chciałbym jeszcze wierzyć — przerwał Dick krótko.
Elk wziął słuchawkę telefonu do ręki. — Proszę mię połączyć z centralnym urzędem telegraficznym, — rzekł. — Poproszę dyrektora, miss. Tak, tu inspektor Elk z policji kryminalnej. Chcielibyśmy nadać kilka telegramów do Gloucester, linje są zapewne w porządku?
W twarzy jego nie drgnął ani jeden mięsień, gdy słuchał odpowiedzi. Potem rzekł: — Dziękuję... a może mogli-byśmy skorzystać z hnij okrężnych? Jakie jest najbliższe dostępne miasto? Ach, tak... dziękuję.
Odłożył słuchawkę. — Wszystkie druty do Gloucester są przecięte, kable główne uszkodzone w trzech miejscach, połączenie z Birminghamem, biegnące podziemną drogą, w trzech miejscach wysadzone zostało w powietrze.
Dick zmarszczył brwi.
— Niech pan spróbuje ze stacją radjonadawczą, — rzekł.
— Jest teraz stacja odbiorcza w Devizes i druga w pobliżu Cheltenhamu, skąd mogliby przesłać wiadomość.
Elk podszedł znowu do telefonu. — Czy radjostacja? Tu inspektor Elk ze Scotland Yard. Chciałbym przesłać wiadomość do Gloucester, do więzienia, w sprawie... hę?... Ależ sądzę, że taką trudność można przecież pokonaa?... Tak? A od kiedy są te zakłócenia? Dziękuję! — rzekł odkładając znowu słuchawkę.
— Jakieś zakłócenia przeszkadzają w przesyłaniu radjotelegramów. Stacja sądzi, że robi to ktoś zapomocą tajemnego aparatu, którym podczas wojny przesyłano wiadomości Niemcom.
Dick spojrzał na zegarek. Było pół do dziesiątej.
— Może pan jeszcze zdążyć na pociąg do Gloucester, odchodzący o 10,5, ale zdaje mi się, że ten pociąg nie zajedzie na miejsce.
Gdy Elk znowu ujął cierpliwie słuchawkę telefonu, rzekł:
— Jako specjalista telefoniczny odznaczam się wieloma zaletami, które — że tak powiem — czynią mię wielkim człowiekiem, gdyż... hallo! Proszę mię połączyć z Dworcem Zachodnim, proszę, Dworzec Zachodni, zawiadowca stacji... gdyż posiadam doskonały organ mowy, idealną cierpliwość, zaufanie do swoich współobywateli i... hallo, czy zawiadowca stacji? Tu inspektor Elk z policji kryminalnej. Powiedziałem panu pierw... nie, to był kto inny... tu inspektor Elk, Scotland Yard... czy linja kolejowa nie jest dzisiaj uszkodzona?
Tym razem pauza była dłuższa.
— Na miłość Boską! — zawołał Elk. — Czy niema możliwości przedostania się? Co?... Bezwarunkowo nie? Kiedy pociągi będą mogły być znowu uruchomione?... Dziękuję!
Zwrócił się do Dicka. — Trzy mosty koło Swindon wysadzone w powietrze. Dwaj ludzie aresztowani. Jeden z dróżników zastrzelony. Dwa nasypy w Reading zerwane. Szyny w Slough wysadzone w powietrze. Nie będę się już trudził zapytywaniem na innych torach kolejowych, gdyż widzę, że Żaba działa.
Dick Gordon otworzył szafę i wyjął z niej skórzany płaszcz i miękką, białą czapkę skórzaną. Otworzył szufladę, w której leżały dwa groźne browningi, zbadał magazyny i wsunął broń do kieszeni. Do przedniej kieszeni płaszcza włożył kilka cygar.
— Nie zamierza pan chyba jechać sam do Gloucester, Gordon? — zapytał Elk poważnie.
— Owszem, — rzekł Dick. — Poślij pan za mną auto policyjne i każ pan tym ludziom jechać ostrożnie. Nie sądzę, aby mię zatrzymano przed Newbury. Mogę tam dojechać jeszcze przed nastaniem ciemności. Niech pan powie miss Bennett, że odroczenie wyroku jest podpisane i że jestem w drodze do jej brata.
Elk nie rzekł ani słowa, ale towarzyszył Dickowi na ulicę i stał tak długo obok policjanta, czuwającego nad autem, aż Gordon zbadał najstaranniej zbiornik benzyny i pneumatyki. Potem kiwał ręką w stronę odjeżdżającego długiego, żółtego auta, póki mu nie znikło z oczu.
Dick skierował się w stronę Bath, a mały oddział strzelców, który oczekiwał go z obu stron stacji lotniczej na wypadek, gdyby chciał skorzystać z drogi powietrznej, czekał napróżno.
Unikał bezpośredniej drogi do Reading i wybrał dłuższą drogę okrężną. O jedenastej zajechał do Newbury i dowiedział się o kilku nowych wypadkach na torach kolejowych. Po mieście krążyły najbardziej niepokojące pogłoski.
Zajechał do inspektora policji miejcowej. Szosa musiała być jeszcze w porządku, gdyż dziesięć minut przed przybyciem Dicka, przyjechało jakieś auto ze Swindon.
— Aż do Swindon jest w każdym razie bezpiecznie, — rzekł inspektor. — W okolicy grasują coprawda włóczędzy, ale patrol konny, który wrócił niedawno z gościńca, nie zauważył nic groźnego.
Jakaś myśl zaświtała Dickowi. Poprosił inspektora, aby z nim wszedł do budynku policyjnego.
— Potrzebna mi jest koperta i papier urzędowy, — rzekł. Siadł przy biurku i sporządził odręczną kopję odroczenia wyroku, zalakował kopertę woskiem i schował do kieszeni na piersi. Potem wyjął prawdziwy dokument, zdjął but i skarpetkę z lewej nogi i starannie ulokował papier na bosej nodze, poczem włożył skarpetkę i but zpowrotem.
Skierował się teraz ostrożnie do Didcot. Chociaż reflektory jego oświetlały drogę, jechał ze zmniejszoną szybkością, a jeden z rewolwerów leżał obok niego na siedzeniu.
Spostrzegł trzy odwrócone V i domyślił się, że były to szczyty dachów jakichś budynków czy hangarów. Potem jednak przypomniał sobie, że musiała to być owa fabryka chemiczna, o której opowiadał mu Elk.
Jechał dalej z coraz większą ostrożnością. Wtem ujrzał trzy czerwone światła, ustawione wpoprzek drogi, a obok nich policjanta.
— Tędy nie może pan dalej jechać! Droga jest uszkodzona.
— Od kiedy? — zapytał Dick.
— Przed dwudziestu minutami została wysadzona w powietrze, — brzmiała odpowiedź. — Ale o milę wstecz jest boczna droga, skąd może się pan dostać na drugą stronę szyn. Niech pan tutaj zawróci.
Wskazał na wrota, prowadzące widocznie do fabryki. Dick skierował auto tyłem w tę stronę. Ręka jego była wyciągnięta, aby zmienić kierunek, gdy policjant, idący obok auta, zadał mu cios.
Głowa Gordona była właśnie pochylona, a skórzana czapka uratowała go od śmierci. W następnej chwili z ciemności wynurzyło się kilka postaci. Jeden z przybyłych podbiegł do auta, wyrzucił z niego bezwładne ciało właściciela, zgasił lampy i cofnął samochód jeszcze bardziej.
Inni usunęli czerwone latarnie, ustawione na szosie. Policjant pochylił się nad Dickiem.
— Ach, myślałem, że już zupełnie po nim, — rzekł rozczarowany.
— Możesz to jeszcze załatwić, — rzekł ktoś za nim, ale policjant był widocznie innego zdania.
— Hagn chce go widzieć! — rzekł. — Podnieście go.
Ponieśli omdlałą postać po nierównym gruncie do źle oświetlonej sali fabrycznej, z której usunięto maszyny. W jednym końcu hali oddzielony był murem z cegieł pokój, który zamieniono na biuro.
— Masz go, Hagn, — mruknął policjant. — Zdaje się, że jest gotów.
Hagn wstał od stołu i podszedł do Gordona.
— Niewiele mu się stało, — rzekł. — Przez taką czapkę uderzenie nie może zabić. Zdejmcie mu ją.
Zdjęli czapkę z głowy nieprzytomnego, i Hagn zbadał go pobieżnie.
— Nie, nic mu się nie stało, — rzekł. — Pokropcie go wodą... nie, czekajcie! Pierw go lepiej zrewidujmy. Te cygara zabieram.
Pierwszą rzeczą, którą znaleźli, była niebieska koperta. Hagn rozerwał ją i przeczytał.
— Tak! — uśmiechnął się, zamykając dokument w biurku. — A teraz skropcie go wodą.
Dick odzyskał przytomność. Głowa bolała go, tętniło mu w skroniach i czuł wzbierający w nim gniew, że podlegał przymusowi. Usiadł i potarł twarz, jak człowiek, budzący się ze snu. Potem spojrzał pokolei w otaczające go uśmiechnięte twarze.
— O, — rzekł wreszcie. — Jeden w was powalił mię. Któryż to?
— Zaraz panu damy jego kartę wizytową, — zadrwił Hagn.
— Ale dokąd to jechał pan po nocy?
— Do Gloucester, — rzekł Dick krótko.
— Tak, do piekła! — zawył Hagn. — Nagórę z nim, chłopcy!
Z biura prowadziły niemalowane drewniane schody nagórę. Po tych schodach powleczono Dicka. Pokój nagórze był podczas wojny biurem starszego majstra. Mała lampka rzucała skąpe światło na ponurą grupę, otaczającą Dicka. Miał czas rozejrzeć się dokoła.
Pokój miał wielkie okno, z którego widać było rozległą okolicę. Szyby pokryte były warstwą brudu, podłogę zaścielały śmieci, których obecni właściciele fabryki nie uważali za potrzebne zamieść.
— Przeszukajcie go jeszcze raz... Upewnijcie się, czy niema przy sobie broni i zdejmcie mu buty! — zawołał Hagn ze schodów. — Zostaniesz tu dzień lub dwa, Gordon! Może uda ci się wyjść z życiem, jeżeli oddadzą nam Baldera. A jeżeli nie, to... żegnajcie, sny młodości!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Marceli Tarnowski.