<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Było to na schyłku grudnia roku 1893. Zima srożyła się w pełni.
Zima straszna, nieubłagana, bez końca, tak że ją przeklinali biedni ludzie, widząc, że resztki grosza idą na kupno opału, w ciągłej walce z zimnem.
Nadomiar zaś biedy, ciągłe mrozy zatrzymywały prawie wszędzie roboty i przemieniały niedostatek w czarną, nędzę.
W bardzo wielu skromnych rodzinach brakowało chleba...
Była godzina dziewiąta zrana.
Ze wzgórza starej wioski Saint-Ouen wszedł na wązką ulicę Paryża, obok wybrzeża Sekwany, o dwadzieścia kroków od podwójnego mostu, jakiś człowiek lat około pięćdziesięciu, otulony w sutem futrze z podniesionym kołnierzem.
Wędrowiec ten szedł krokiem pewnym i szybkim. Naraz, w chwili, gdy przechodził obok skromnego zakładu kupca win; szumnie nazwanego Restauracyą Perron, zatrzymał go głos wołający:
— Dzień dobry, panie doktorze!
Przechodzień zatrzymał się, podniósł głowę i zobaczył stojącego na progu sklepu tęgiego mężczyznę, o twarzy rumianej z oczyma dużemi, patrzącemi sympatycznie.
W dziurce u surduta nosił on wstążeczkę od orderu wojskowego za wyprawę tonkińską.
— A, dzień dobry, Magloire! — odrzekł doktór, od kłoni wszy się staremu żołnierzowi.
Poczem dodał, wskazując dużą katarynkę umieszczoną na wozie, stojącym przed gankiem:
— Czy macie odwagę puścić się na wędrówkę ze swym instrumentem na taką pogodę?
— A tak! panie Bordet — odpowiedział wojak — pójdę trochę porobić młynkiem, chociaż od dwunastu stopni poniżej zera kostnieją palce, a nos się czerwieni.
I Magloire dodał, schodząc na dół po stopniach ganku.
— W każdym razie zmarznie mi tylko lewa ręka, bo prawej brak do apelu...
Następnie posuwając wózek z katarynką, skierował się ku wybrzeżu Sekwany, w stronę Asnieres.
Doktór podążył w tym samym kierunku.
Doktór Bordet, którego przedstawiliśmy czytelnikom naszym, cieszył się wielkiem poważaniem w okolicy, gdzie praktykował od lat dwudziestu pięciu; kochali go wszyscy i szanowali.
Dobry, ludzki, litościwy, gotów do wszelkich poświęceń dla niesienia ulgi cierpiącym, miał tylko przyjaciół.
Doktór lubił bardzo Magloira.
Magloire Mańkut, jak nazywano kataryniarza, był bardzo popupularny w Saint-Denis, w Saint-Ouen i w okolicach.
Pod Formozą, na wojnie Tonkińskiej, służąc w piechocie marynarskiej, stracił prawe ramię.
Nie mogąc wziąć się do rzemiosła, postarał się zarabiać na życie grą na katarynce.
Nie lubiący pić, prowadząc życie porządne, zjednał sobie łaski wśród ludności; bardziej niż innemu grajkowi, lubiano mu dawać, gdy na podwórzu lub na ulicy pod oknami wygrywał melodyjne arye.
Z radością witały go dzieci; przygrywał im do tańca, a miewał wogóle chętnych słuchaczy, bo dla zwiększenia efektu wyśpiewywał popularne śpiewki, głosem dźwięcznym i ładnym.
Sypano mu wszędzie drobną monetę obficie.
Miewał pokaźne zarobki, ale nie dbał o pieniądze, i po opłaceniu pożywienia, odzieży, zawsze czystej, i lokalu w zajmowanym pokoju umeblowanym przy ulicy Sekwany w Sain-Ouen, dzielił swe oszczędności na dwie części.
Jednę z nich, znacznie większą, posyłał starej matce, mieszkającej w Pont-d’Ain.
Druga służyła mu do wspierania kilku biednych rodzin w okolicy.
Doktór Bordet i kataryniarz szli razem po wybrzeżu obok siebie i gawędzili.
— Ej, Magloire, zabijasz się, włócząc, na taki czas, zresztą i zarobki, podczas tak ostrej zimy muszą być bardzo nędzne.
— E! nie... Zima jest właśnie bardzo popłatna dla mnie. Wszędzie mnie potrochu znają i wszyscy mnie lubią. Kiedy słyszą moją muzykę na dworze, pomimo takiego mrozu, to myślą sobie: Oj! ten biedak Magloire musi potrzebować pieniędzy na życie, skoro biega po ulicach na taki psi czas... i rzucają grubszą monetę niż kiedyindziej... A kto na tem zyskuje? moi biedacy. Dam im za to trochę węgla i trochę chleba... mogę ja okruszynę zziębnąć, byleby oni mieli cokolwiek cieplej... a dla mnie to przyjemność, każdy zaś człowiek ma swoje przyjemności, nieprawdaż, panie Bordet?
— Co za serce złote! — wyszeptał doktór, czego jednak Magloire nie dosłyszał.
Kataryniarz, nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej:
— A pan doktór inaczej by robił? Pana dobrze znają, że od biednych nic pan nie bierze i jeszcze zostawia im pieniądze na lekarstwa... I ma pan racyę... Kiedy można dobrze robić, to głupio byłoby pomijać sposobność!..
Doktór oparł poufale rękę na plecach kataryniarza i rzekł:
— Zacny chłopiec z ciebie, Magloire, to ci przyniesie szczęście... No, gdzież dzisiaj grać będziesz?
Magloire wyliczył tuzin miejscowości.
— Prawdziwy z ciebie Żyd wieczny tułacz, mój przyjacielu.
— Mam tak dobre nogi, jak i on.
— No, powodzenia ci najlepszego.
Przy tych słowach doktór zatrzymał się i podał rękę kataryniarzowi.
— A! — odrzekł tenże — idzie pan do matki Aubin.
I ruchem głowy wskazał dom, stojący przy drodze z następującym szyldem:

MATKI AUBIN
Wina. — Restauracya. — Pokoje umeblowane.

— Tak, mój przyjacielu. — Ale przecież to nie ona jest chorą?
— Nie, tylko jedna z jej lokatorek.
— Która?
— Pewna młoda kobieta.
— A! wiem.... to ta Germana, co to ma taką małą ośmioletnią dziewczynkę... i pracowała w fabryce piór, w oddziale opakowania...
— Właśnie...
— Czy nic jej nie lepiej, doktorze?
— Niestety...
— W niebezpieczeństwie?..
— Zgubiona!
— Zgubiona!.. A! biedna kobieta!.. biedna kobieta!.. biedna matka!..
— Suchotnica w ostatnim stopniu; praca, kłopoty, nędza uczyniły chorobę nieuleczalną... Więc ty ją znasz, Magloire?
— Z widzenia tylko i ze słyszenia. Ale zatrzymuję pana doktora, a i ja jeszcze mam sztuk dróg i do Asnieres. Moje uszanowanie panu doktorowi.
— Dowidzenia, Magloire.
I mańkut, popychając wózek z katarynką, powędrował dalej, gdy doktór wchodził do zajazdu, przytykającego do restauracyi matki Aubin.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.