Bratobójca/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Bratobójca | |
Pochodzenie | Romans i Powieść | |
Wydawca | Józef Unger | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Caïn | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Tygodnik „Romans i Powieść.”
BRATOBÓJCA.
ROMANS.
PRZEZ
KSAWEREGO MONTEPINA.
Przekład z francuskiego
WARSZAWA.
Nakład A. Pajewskiego, ulica Niecała №. 12.
Drukiem „Gazety Rolniczej“ ulica Niecała № 12.
1897. ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 5-го Декабря 1897 года.
|
Było to na schyłku grudnia roku 1893. Zima srożyła się w pełni.
Zima straszna, nieubłagana, bez końca, tak że ją przeklinali biedni ludzie, widząc, że resztki grosza idą na kupno opału, w ciągłej walce z zimnem.
Nadomiar zaś biedy, ciągłe mrozy zatrzymywały prawie wszędzie roboty i przemieniały niedostatek w czarną, nędzę.
W bardzo wielu skromnych rodzinach brakowało chleba...
Była godzina dziewiąta zrana.
Ze wzgórza starej wioski Saint-Ouen wszedł na wązką ulicę Paryża, obok wybrzeża Sekwany, o dwadzieścia kroków od podwójnego mostu, jakiś człowiek lat około pięćdziesięciu, otulony w sutem futrze z podniesionym kołnierzem.
Wędrowiec ten szedł krokiem pewnym i szybkim. Naraz, w chwili, gdy przechodził obok skromnego zakładu kupca win; szumnie nazwanego Restauracyą Perron, zatrzymał go głos wołający:
— Dzień dobry, panie doktorze!
Przechodzień zatrzymał się, podniósł głowę i zobaczył stojącego na progu sklepu tęgiego mężczyznę, o twarzy rumianej z oczyma dużemi, patrzącemi sympatycznie.
W dziurce u surduta nosił on wstążeczkę od orderu wojskowego za wyprawę tonkińską.
— A, dzień dobry, Magloire! — odrzekł doktór, odkłoniwszy się staremu żołnierzowi.
Poczem dodał, wskazując dużą katarynkę umieszczoną na wozie, stojącym przed gankiem:
— Czy macie odwagę puścić się na wędrówkę ze swym instrumentem na taką pogodę?
— A tak! panie Bordet — odpowiedział wojak — pójdę trochę porobić młynkiem, chociaż od dwunastu stopni poniżej zera kostnieją palce, a nos się czerwieni.
I Magloire dodał, schodząc na dół po stopniach ganku.
— W każdym razie zmarznie mi tylko lewa ręka, bo prawej brak do apelu...
Następnie posuwając wózek z katarynką, skierował się ku wybrzeżu Sekwany, w stronę Asnieres.
Doktór podążył w tym samym kierunku.
Doktór Bordet, którego przedstawiliśmy czytelnikom naszym, cieszył się wielkiem poważaniem w okolicy, gdzie praktykował od lat dwudziestu pięciu; kochali go wszyscy i szanowali.
Dobry, ludzki, litościwy, gotów do wszelkich poświęceń dla niesienia ulgi cierpiącym, miał tylko przyjaciół.
Doktór lubił bardzo Magloira.
Magloire Mańkut, jak nazywano kataryniarza, był bardzo popupularny w Saint-Denis, w Saint-Ouen i w okolicach.
Pod Formozą, na wojnie Tonkińskiej, służąc w piechocie marynarskiej, stracił prawe ramię.
Nie mogąc wziąć się do rzemiosła, postarał się zarabiać na życie grą na katarynce.
Nie lubiący pić, prowadząc życie porządne, zjednał sobie łaski wśród ludności; bardziej niż innemu grajkowi, lubiano mu dawać, gdy na podwórzu lub na ulicy pod oknami wygrywał melodyjne arye.
Z radością witały go dzieci; przygrywał im do tańca, a miewał wogóle chętnych słuchaczy, bo dla zwiększenia efektu wyśpiewywał popularne śpiewki, głosem dźwięcznym i ładnym.
Sypano mu wszędzie drobną monetę obficie.
Miewał pokaźne zarobki, ale nie dbał o pieniądze, i po opłaceniu pożywienia, odzieży, zawsze czystej, i lokalu w zajmowanym pokoju umeblowanym przy ulicy Sekwany w Sain-Ouen, dzielił swe oszczędności na dwie części.
Jednę z nich, znacznie większą, posyłał starej matce, mieszkającej w Pont-d’Ain.
Druga służyła mu do wspierania kilku biednych rodzin w okolicy.
Doktór Bordet i kataryniarz szli razem po wybrzeżu obok siebie i gawędzili.
— Ej, Magloire, zabijasz się, włócząc, na taki czas, zresztą i zarobki, podczas tak ostrej zimy muszą być bardzo nędzne.
— E! nie... Zima jest właśnie bardzo popłatna dla mnie. Wszędzie mnie potrochu znają i wszyscy mnie lubią. Kiedy słyszą moją muzykę na dworze, pomimo takiego mrozu, to myślą sobie: Oj! ten biedak Magloire musi potrzebować pieniędzy na życie, skoro biega po ulicach na taki psi czas... i rzucają grubszą monetę niż kiedyindziej... A kto na tem zyskuje? moi biedacy. Dam im za to trochę węgla i trochę chleba... mogę ja okruszynę zziębnąć, byleby oni mieli cokolwiek cieplej... a dla mnie to przyjemność, każdy zaś człowiek ma swoje przyjemności, nieprawdaż, panie Bordet?
— Co za serce złote! — wyszeptał doktór, czego jednak Magloire nie dosłyszał.
Kataryniarz, nie otrzymując odpowiedzi, ciągnął dalej:
— A pan doktór inaczej by robił? Pana dobrze znają, że od biednych nic pan nie bierze i jeszcze zostawia im pieniądze na lekarstwa... I ma pan racyę... Kiedy można dobrze robić, to głupio byłoby pomijać sposobność!..
Doktór oparł poufale rękę na plecach kataryniarza i rzekł:
— Zacny chłopiec z ciebie, Magloire, to ci przyniesie szczęście... No, gdzież dzisiaj grać będziesz?
Magloire wyliczył tuzin miejscowości.
— Prawdziwy z ciebie Żyd wieczny tułacz, mój przyjacielu.
— Mam tak dobre nogi, jak i on.
— No, powodzenia ci najlepszego.
Przy tych słowach doktór zatrzymał się i podał rękę kataryniarzowi.
— A! — odrzekł tenże — idzie pan do matki Aubin.
I ruchem głowy wskazał dom, stojący przy drodze z następującym szyldem:
Wina. — Restauracya. — Pokoje umeblowane.
— Tak, mój przyjacielu.
— Ale przecież to nie ona jest chorą?
— Nie, tylko jedna z jej lokatorek.
— Która?
— Pewna młoda kobieta.
— A! wiem.... to ta Germana, co to ma taką małą ośmioletnią dziewczynkę... i pracowała w fabryce piór, w oddziale opakowania...
— Właśnie...
— Czy nic jej nie lepiej, doktorze?
— Niestety...
— W niebezpieczeństwie?..
— Zgubiona!
— Zgubiona!.. A! biedna kobieta!.. biedna kobieta!.. biedna matka!..
— Suchotnica w ostatnim stopniu; praca, kłopoty, nędza uczyniły chorobę nieuleczalną... Więc ty ją znasz, Magloire?
— Z widzenia tylko i ze słyszenia. Ale zatrzymuję pana doktora, a i ja jeszcze mam szmat drogi do Asnieres. Moje uszanowanie panu doktorowi.
— Dowidzenia, Magloire.
I mańkut, popychając wózek z katarynką, powędrował dalej, gdy doktór wchodził do zajazdu, przytykającego do restauracyi matki Aubin.
Restauracya i hotel znajdowały się nad brzegiem Sekwany.
Doktór wszedł do części domu, zajętej na pokoje umeblowane, i zatrzymał się na trzeciem piętrze przed drzwiami, opatrzonemi czarno wypisanym numerem 17.
Klucz był w zamku.
Doktór wszedł, zapukawszy.
Pokój był rozmiarów skromnych, ale dobrze oświetlony szerokiem oknem, wychodzącem na pola.
Meble, jakkolwiek skromne, odznaczały się pewnym gustem; znać też było wzorowy porządek.
Kiedy się drzwi otworzyły, popchnięte przez doktora, mała ośmioletnia dziewczynka wstała od stołu, przy którym siedziała i czytała i postąpiła kilka kroków pocichu na spotkanie przybyłego.
— Mamusia śpi, panie doktorze — odezwała się cichym i wzruszonym głosem — nie trzeba jej budzić...
I delikatna rączka dziecka wskazała łóżko, na którem leżała biedna Germana, wychudła, z twarzą bladości kości słoniowej, oczyma, okrążonemi obwódką niebieską, oddychając ciężko, ze skroniami spoconemi.
Jakkolwiek malutka mówiła cicho, głos jej usłyszała matka.
Zwolna podniosła powieki i z trudnością zwróciła głowę.
— Nie, moja droga, ja nie śpię — odrzekła głosem złamanym.
Spostrzegła doktora i wyciągnęła ku niemu drżące dłonie prawie przezroczyste.
— A! to pan, panie Bordet — wyrzekła, za każdem słowem chwytając oddech — bardzo jestem szczęśliwa, że pana widzę.
Doktór zbliżył się do chorej i ujął ją za rękę.
— Czy się nie spodziewałaś mnie, moje dziecko? — zapytał dobrotliwie.
— Tak często przychodzi pan doktór, a ja od tak dawna nie opuszczam łóżka... Znuży się pan kiedy...
— Nie myślisz pani tego, co mówisz, kochana pani, nieprawdaż? Gdybyś tak myślała byłoby bardzo źle — odparł zacny człowiek tonem wymówki — przestanę wtedy dopiero przychodzić, gdy pani wyzdrowiejesz.
Germana westchnęła głęboko.
Doktór ujął ją za puls.
Zaledwie czuć się dawał pod doświadczonemi palcami.
Doktorowi zmarszczyły się brwi.
Ten wyraz twarzy nie uszedł przed biedną kobietą niedostrzeżenie.
— Moje dziecko — zapytał — czy przyjęłaś lekarstwo, które ci zapisałem wczoraj?
Tym razem odpowiedziała mała dziewczynka.
— Tak, panie doktorze... Poszłam do apteki z receptą; daję mamusi co godzinę po łyżeczce.
Maleństwo miało łzy w głosie.
Marta, córka Germany, skończyła pół ósma roku, ale wyglądała na dwanaście, dzięki rysom twarzy, ożywieniem, inteligencją, wyrazem słodkim, sympatycznym.
Doktór, głęboko wzruszony, spojrzał na dziewczynkę z troskliwością prawdziwie ojcowską, poczem zagadnął:
— Czy zostało jeszcze trochę lekarstwa?
— Nie, panie doktorze, dałam mamie ostatnią łyżkę o siódmej zrana.
— Tak — wyszeptała Germana. — Droga moja Marta nie spała wcale... Całą noc czuwała nademną, jak prawdziwa siostra miłosierdzia... ta biedaczka...
Jęk wydarł się z gardła chorej i przerwał jej słowa.
Płakała.
Marta pobiegła ku niej i, otaczając ramionami, zawołała, płacząc także:
— Któż lepiej mógłby ciebie pielęgnować, moja droga mamusiu?
Doktór czuł się wzruszonym na taki widok.
Germana okrywała córkę pocałunkami.
Dusiła się.
— Pozwól mamusi odpocząć, moja droga — rzekł doktór, lekko usuwając małą dziewczynkę z objęcia matki.
Marta, łkając, usiadła w kąciku.
Wtedy Germana podniosła się nieco, ażeby się zbliżyć do pochylającego się nad nią doktora.
— Doktorze — odezwała się głosem cichym, ledwie dosłyszalnym — muszę z tobą pomówić.
— Słucham cię, moje drogie dziecko — odpowiedział pan Bordet, biorąc krzesło i siadając tuż przy łóżku.
Chora mówiła dalej:
— Muszę z tobą pomówić, ale nie przy córce... Niech pan ją oddali pod jakim bądź pozorem... na kilka chwil... proszę.
Doktór skinął głową przyzwalająco i wstał z krzesła ażeby zbliżyć się do stołu.
— Moja Marciu, daj mi papieru do napisania recepty — rzekł do dziecka, które, ocierając oczy, pośpiesznie podało przybory do pisania.
Pan Bordet zapisał lekarstwo, potem, podając dziewczynce papier, rzekł:
— Pójdziesz moja pieszczotko do apteki w Saint-Ouen i poprosisz o to lekarstwo. Zaczekasz, aż będzie gotowe i przyniesiesz je... Ja zaczekam do twego powrotu, ażeby matka nie była samą.
Marta wzięła receptę z widocznem zakłopotaniem i zwróciła na matkę spojrzenie z bolesną wymową.
Zrozumiał to poczciwy doktór.
— Nie potrzebujesz płacić — szepnął. — Idź, dadzą ci lekarstwo bezpłatnie.
Poczem dodał głośno:
— Otul się dobrze.,.tu bardzo gorąco, a na dworze bardzo zimno... Czyś co jadła dzisiaj?
Twarzyczka Marty zaczerwieniła się.
— Nie jeszcze, panie doktorze.
— A! to idź do poczciwej pani Aubin i poproś ją odemnie, ażeby ci dała wazkę najlepszego rosołu... Potem pójdziesz do apteki...
Mała dziewczynka wyszeptała kilka słów podziękowania i wyszła.
Germana oczekiwała jej wyjścia gorączkowo.
— Teraz — odezwała się, podnosząc nieco na poduszkach — panie doktorze, bądź łaskaw zamknąć drzwi na klucz, ażeby nikt nam nie przeszkadzał w tej rozmowie, jaką mi raczysz użyczyć...
Doktór pośpieszył to uczynić, poczem usiadł na krześle przy łóżku chorej.
Wtedy Germana zaczęła mówić głosem przerywanym często kaszlem.
— Doktorze, proszę cię, wyjaw mi całą prawdę, bez ogródek... jestem gotowa usłyszeć wszystko. Czuję, że chwile moje są policzone... Śmierć nie przastrasza mnie... szczęśliwą byłabym, umierając, gdybym była samą... Ale mam córkę... O niej też myślę... Jej los mnie niepokoi.. Może jutro... może dziś jeszcze przestanę żyć... a biedne dziecko pozostanie samo, opuszczone na świecie, bez krewnych, bez przyjaciół, bez opieki... To mnie przestrasza... Na prawie wcale się nie znam... Bądź mnie pan łaskaw objaśnić, co po mej śmierci stanie się z mą córką?
Pan Bordet poznał, że niepodobna dłużej ukrywać prawdy przed biedną matką, usiłował jednak ją pocieszyć.
— Moje biedne dziecko — rzekł — stan twój nie jest znów tak rozpaczliwy...
Germana przerwała mu:
— Nie staraj się pan w błąd mnie wprowadzić — rzekła — i obudzić we mnie zwodniczą nadzieję. Ja panu nie uwierzę... Śmierć zbliża się, czuję to... Odpowiedz mi pan... Kiedy spocznę w trumnie, jaki los czeka sierotę? Czy prawa naszego kraju dadzą jej opiekę?
— Ale zanim się odwoływać do tych praw — zauważył doktór — czy nie można zażądać opieki od ojca?
Umierająca jęknęła:
— Moje dziecko nie ma ojca — wyjąkała, zasłaniając twarz wychudłemi rękoma.
— Więc to jest dziecko naturalne?
— Tak, córka nędznika, który mnie oszukał, zdradził, opuściwszy podle.
Po chwili milczenia, doktór zagadnął.
— Ale pani masz rodzinę?
— Kiedy zostałam uwiedzioną — odpowiedziała Germana — miałam już tylko matkę... Matkę, którą opuściłam dla mego uwodziciela... Od tego czasu jej nie widziałam... Kto wie, czy biedne matczysko przeżyło mój błąd? O! smutna ta moja historya.. tak, panie doktorze.
Wybuchła płaczem.
— Uspokój się, biedne moje dziecko — wyrzekł doktór, biorąc ją za dłonie — poszukajmy sposobu, ażeby spodziewać się mniej ponurej przyszłości. Nie wiesz, czy matka żyje, ale nic jeszcze nie dowodzi, aby umarła. Bezwątpienia można będzie odnaleźć jej ślad... Dawniej mogła cię przeklinać, kiedy zawiniłaś, ale dziś, widząc niewinne dziecko, małego aniołka, takiego, jak Marta, jakże mogłaby nie przebaczyć?
— Nie — odparła Germana głosem głuchym — ona mi nie przebaczy, bo ja nie zasługuję na przebaczenie.
— Serce matki zawiera w sobie skarby pobłażliwości...
— Ja nie zasługuję na przebaczenie — powtórzyła umierająca.
— Ale — zapytał doktór — wszak żyje ojciec dziecka... Czy do niego nie udawałaś się wcale?
— Nie wiem, gdzie się znajduje.
— Ale przynajmniej wiesz, jak się nazywa...
— Na imię mu Gabryel.
— To tylko imię... Ale nazwisko?
— Choć to nieprawdopodobne, nie wiem.
— Nigdy ci go nie powiedział?
— Nigdy.
— Przecież pytałaś zapewne? — Nie.
— Dlaczego?
— Nie śmiałam!.. Zresztą co mnie to obchodziło?.. Dla mnie był Gabryelem... to mi wystarczało... nie wątpiłam w jego uczciwość... byłam zaślepioną... byłam szalona...
Germana była jakby wyczerpaną.
Zamknęła oczy i głowa jej blada opadła na poduszki.
Doktór dał jej do powąchania soli.
Nie było to omdlenie, ale wyczerpanie, sprawione znużeniem.
Natychmiast zapanowała nad sobą.
— No, moje dziecko — rzekł doktór głosem łagodnym i przekonywającym — masz zaufanie do mnie... Chcesz odemnie rady... Posłuchaj mnie więc... Pojmuję wszystkie twe obawy, ale mogą być one nieuzasadnione... Możesz się mylić zarówno co do uczuć matki, jak i co do uczuć ojca twego dziecka... Gdybym się podjął odszukania, tobym odnalazł ich, jestem pewien, bo cierpliwością i wolą dochodzi się do wszystkiego... Gdybym ci przysiągł, że pozyskam od nich pomoc i przywiązanie dla twego dziecka, byłabyś szczęśliwą, nieprawdaż, myśląc, że Marta może spodziewać się szczęścia...
— O tak... — wyszeptała Germana.
— Więc... objaśnij mnie... Daj wskazówki...
— I owszem...
— Jakże się nazywasz?
— Germana Sollier.
— Germana Sollier — powtórzył doktór — nie zapomnę tego nigdy. A gdzież mieszkałaś, po opuszczeniu matki ze swym kochankiem?
— W Paryżu...
— W Paryżu?
— Tak, doktorze... Opowiem ci wszystko i oby to wyznanie mogło dopomódz przyszłości mego dziecka...
Germana odetchnęła przeciągle, zaczerpnąwszy powietrza do zbolałej piersi, i rozpoczęła opowiadać głuchym głosem:
— Byliśmy biedni... bardzo biedni. Ojciec mój był subjektem w magazynie porcelany i zarabiał mało. Matka, dla zwiększenia naszych skromnych środków, chodziła na posługi... W roku 1878 ojciec mój przepracowany umarł w szpitalu. Był to uczciwy człowiek, pracownik niestrudzony... kochał nas i tylko żył dla nas. Rozpaczaliśmy strasznie. Biedna moja matka, tak okrutnie dotknięta, z trwogą patrzyła w przyszłość, mając jeszcze nadomiar mnie, dwunastoletnią dziewczynkę, którą trzeba było żywić i ubierać, a która nie mogła jej jeszcze w niczem pomagać. Podwoiła jednak energię i wycieńczała się pracą przez lat pięć.
Ja uczyłam się w magazynie mód i nie zarabiałam nic jeszcze... Potem nastąpił pomyślniejszy zwrot w naszej biedzie. Dzięki rekomendacyi bogatego kupca, matka moja otrzymała miejsce odźwiernej przy ulicy Miromesnil pod Nr. 17. Dla nas było to przejście z nędzy do dostatku. Mieliśmy mieszkanie, opał, światło, pensyę stałą i kolendę od lokatorów, wynoszącą dość pokaźną cyfrę...
Chora, której głos osłabł, przerwała sobie dla nabrania tchu.
Doktór słuchał jej uważnie.
Mówiła dalej:
— Kiedy w 1883 roku matka moja objęła to miejsce, ja zaczęłam 18-ty rok i skończyłam naukę w magazynie. Właścicielka magazynu, bardzo dobra dla mnie, dała mi robotę do domu... Prędko urządziłam pracownię w naszej izdebce, zkąd baczyłam na przychodzących do domu, podczas kiedy matka zajęta była licznemi czynnościami około porządków domowych. Byłyśmy wtedy szczęśliwe... Niestety, szczęście to trwało zaledwie dwa lata.. Przepadło i to z mojej winy... Miałam lat dziewiętnaście skończonych i na ulicy Miromesnil mówiono, że jestem ładna...
Czemu, mój Boże, nie byłam brzydką!.. Brzydota byłaby dla mnie najdroższym skarbem... tarczą moją... Gdybym była brzydką, lub przynajmniej niczem nie wyróżniającą się, niktby nie pomyślał o uwiedzeniu mnie, o oszukaniu, o mej zgubie...
Chora przerwała sobie znowu, wstrząśnięta dreszczem na te okrutne wspomnienia.
Wszakże postanowiła wszystko wypowiedzieć i podchwyciła głosem złamanym ze wzruszenia:
— W domu, w którym mieszkaliśmy, często odwiedzał jednego z naszych lokatorów jakiś oficer z marynarki... Pewnego dnia, podczas nieobecności mojej matki, wszedł do naszego mieszkanka, ażeby zapytać o jakąś wiadomość, a chociaż usłyszał objaśnienie, jeszcze nie odszedł i przez kilka chwil rozmawiał ze mną... Mówił mi o rzeczach obojętnych, ale spojrzenia, które wlepiał we mnie, wyrażały wszystko, prócz obojętności...
Odtąd oficer odwiedzał swego przyjaciela coraz częściej i nigdy nie omieszkał wstąpić do naszego mieszkanka, kiedy mnie widział tam samą...
Ciąg dalszy odgaduje pan... to historya powszednia wszystkich biednych dziewcząt upadłych... Mówił mi, że mnie kocha... Ja byłam tyle słabą, tak szaloną, że wierzyłam, nie troszcząc się o przyszłość... Głos jego mnie upajał, słowa miłosne mnie odurzały...
Kiedy był przy mnie, kiedy mówił do mnie, nic nie istniało dla mnie, prócz niego... nie miałam ani woli, ani sumienia, kochałam go... Powiedział mi swoje imię, „Gabryel“. Nie pytałam go o nazwisko... Co mnie ono mogło obchodzić?.. Jego tylko widziałam, żyłam tylko moją miłością. Wiedziałam, sam mi to powiedział, że miał posadę w ministeryum marynarki.
Pewnego dnia oznajmił mi, że opuścić musi ministeryum i powrócić do Tulonu, dokąd go powołują obowiązki wojskowe. Ta wiadomość dla mnie była tak strasznym ciosem, że myślałam, iż umrę... Oświadczył mi, że nie może oznaczyć, jak długo potrwa jego nieobecność, i zapytał, czy chcę mu towarzyszyć.
Od miesiąca oddałam mu się... Należałam do niego nie tylko sercem... Byłam jego kochanką, a raczej byłam jego sługą, jego niewolnicą... Propozycya, jaką mi uczynił, wydawała mi się niezbitym dowodem potęgi jego miłości; towarzyszyć mu to znaczyło zająć miejsce w jego życiu w sposób stanowczy.
Nie zawahałam się nawet i uradowana opuściłam mieszkanie matczyne, nie myśląc nawet o tem, że odjazd mój może zabić moją biedną matkę...
O! wszystko, co odtąd wycierpiałam, na to zasłużyłam!.. Nie mam prawa na to się skarżyć!.. Pojechaliśmy... W Tulonie Gabryel wynajął mi małe mieszkanko, gdzie przepędzał godziny wolne od pracy... To trwało tak przez rok cały. Zbliżaliśmy się do końca roku 1885, liczyłam dwadzieścia i pół lat i miałam zostać matką. Powiedziałam mu o tem... Wtedy odegrał względem mnie nikczemną komedyę.
Z pozoru unosił się radością na myśl, że nowy węzeł przywiąże nas do siebie... Przysiągł mi, że zostanę jego żoną i przyzna swoje dziecko. Ja wierzyłam w te jego kłamstwa, jak wierzyłam w jego miłość, i przez czas pewien żyłam wśród marzeń.
Przebudzenie było bliskie. W kilka miesięcy później przyszedł Gabryel z twarzą bardzo zmienioną. Przestraszona zaczęłam go wypytywać... Wymijał moje pytania, w końcu jednak wydobyłam z niego to zdanie: „Otrzymałem rozkaz, ażeby jutro wyjechać do naszej eskadry na dalekim wschodzie.“
Było to uderzenie pioruna... Ani mogłam myśleć, ażeby z nim jechać, opanowało mnie prawdziwe przygnębienie, smutne przeczucie mówiło mi, że jestem zgubiona i to przeczucie nie omyliło mnie wcale.
Gabryel odjechał, zaprzysięgając mi wieczną miłość, pozostawiając mi sumę pieniędzy, dostateczną dla zapewnienia mi utrzymania w ciągu dwóch czy trzech miesięcy.
Kłamał.
Ten odjazd niespodziewany obudził we mnie przestrach, trwogę, zadał mi taki cios, że wśród okropnych cierpień wydałam na świat przed czasem moją córeczkę.
Stan mój był tak poważny, że doktór kazał mnie przenieść na wpół umarłą, do szpitala nieprzytomną, a dziecko powierzył mamce i długo nie mogłam przyjść do zdrowia.
Trzy miesiące przepędziłam w szpitalu, oczekując ciągle i spodziewając się wiadomości od Gabryela.
Nic... nic...
Kiedy wyszłam ze szpitala, ogołocona ze wszystkiego, oddano mi córkę, nie troszcząc się wcale, czy mam środki, ażeby ją wyżywić... Udałam się do mieszkania, które zajmowałam przed moją chorobą, mniemając, że znajdę tam schronienie, a może i wiadomości od Gabryela.
Schronienie nie istniało już dla mnie. Mieszkanie zostało wynajęte, a żadna wiadomość nie nadeszła podczas mojej nieobecności.
Upomniałam się o odzież, pozostawioną przezemnie, i pewną kwotę pieniędzy — wszystko, co mi pozostawił Gabryel, a co schowałam do komody w pokoju sypialnym.
Ubranie zwrócono mi. Co do pieniędzy, czy skradziono mi je w chwili przeniesienia mnie do szpitala, czy też gospodarze byli złej woli, dość że mi je zaparto.
Zostałam się na bruku bez grosza, handlarka jakaś kupiła odemnie garderobę za bezcen i przez kilka dni żyłam... Ale skromne moje środki wyczerpały się szybko i znalazłam się znów ogołoconą ze wszystkiego.
Mając nadzieję już tylko w Bogu, weszłam do kościoła, ażeby się pomodlić, iżby Bóg zlitował się nad biedną matką i córką.
Jakkolwiek byłam tak niegodną, Bóg nie odrzucił niej prośby. Jakiś stary ksiądz, odgadując cierpienia moje, wsparł mnie i zaprowadził do pewnej rodziny pobożnej, gdzie mnie trzymano przez tydzień.
Nabrałam trochę sił i odwagi i powiedziałam przełożonej, że pragnę pracować dla wychowania mego dziecka.
We dwa dni później, posiadając trzydzieści franków, dzięki miłosierdziu starego księdza i tej świętej kobiety, mogłam wynająć skromny pokój i poszukać pracy.
Znalazłam ją u modniarki, której mnie polecono... Praca ta zaledwie się opłacała... Trzeba jednak było ją przyjmować, pod groźbą śmierci głodowej. Była to prawie nędza... jednakże w ciągu tych trzech lat długich pozostawałam w Tulonie, wyczerpując siły i uporczywie mając nadzieję, w oczekiwaniu powrotu ojca mej córki.
Było to głupio, ale, panie doktorze, jak to ciężko wierzyć w opuszczenie nikczemne, podłe, gdy się walczy przeciw rzeczywistości... O! co ja wycierpiałam!.. ale raz jeszcze powtarzam, zasługiwałam na to...
Germana umilkła, a łzy z otwartych jej oczu staczały się jedna za drugą, po wychudłych policzkach.
— Czy nie pomyślałaś o napisaniu listu do swej matki, moje dziecko? — zapytał doktór.
Umierająca wyszeptała:
— Tak...?
— I nie odpowiedziała ci wcale.
— List zwrócony mi został z notatką „nieznana“.
— Dokąd go zaadresowałaś?
— Pod nr. 57 ulica Miromesnil.
— Czy długo po twojem wyjściu ze szpitala?
— Przeszło w rok później... Powiedziałam panu, że nie śmiałam.
— I odtąd nie miałaś żadnej wiadomości?
— Pragnęłam gorąco dowiedzieć się co się stało z moją biedną matką... Poszłam do poczciwego księdza, który mnie niegdyś dał wsparcie, potem do przełożonej zakładu, gdzie otrzymałam przytułek, i zwierzyłam się im z moich zmartwień, z pragnienia odszukania matki...
Przyznali mi słuszność i szlachetnie obdarzyli mnie pieniędzmi na podróż do Paryża. Pojechałam ze ściśniętem sercem, ale szczęśliwa na myśl, że zobaczę drogą matkę, której wyświadczyłam tyle złego, i że pozyskam jej przebaczenie. Zaledwie wysiadłam z wagonu, pobiegłam na ulicę Miromesnil...
— I cóż?
— Niestety! czekał mnie tu bolesny zawód. Matka zachorowała ciężko, skutkiem mej ucieczki, przeniesiono ją do szpitala, gdzie cztery miesiące pasowała się między życiem i śmiercią. Podczas jej nieobecności dano miejsce odźwiernej komu innemu, i znalazła się bez dachu i środków do życia.
— I dowiedziałaś się, co się z nią stało?
— Powiedziano mi tylko, że zrozpaczona opuściła Paryż.
— Schroniła się zapewne u krewnych, na prowincyi?..
— Biedna moja matka nie miała już krewnych i nie mogłam odnaleźć jej śladów...
— Ale ojciec twego dziecka... ten oficer marynarki.. Czy wiesz, jaką miał rangę?
— Był porucznikiem okrętu... Na jakim okręcie służył nie wiem... Dowiedzieć się w ministeryum nie mogłam... Widzisz więc, panie doktorze, że zadanie to, jakiego się podejmujesz z litości dla mej biednej córki, jest bardzo trudne. Zapewne i panu nie uda się odnaleźć tych, których ja daremnie szukałam.
— Kto wie? — wyszeptał doktór.
Germana podchwyciła:.
— Wreszcie, jeżeli pańskie poszukiwania pozostaną bez skutku, jeżeli umrę, zanim odnajdziesz moją matkę, lub ojca niegodnego mej Marty, co się stanie z moją córką?.. Nie odpowiedziałeś jeszcze, doktorze, na to moje pytanie.
— Nie kłopocz się wcale o Martę, moje biedne dziecko — odparł pan Bordot. — Za mojem staraniem Dobroczynność Publiczna zajmie się nią, wychowa, nauczy pracować i mieć ją będzie pod swą opieką aż do pełnoletności..
Kiedy doktór to mówił, żywy płomień zajaśniał na twarzy umierającej, czytać się dała wielka radość.
— Więc to prawda?.. — wyjąkała. — Utrzymujesz pan, że moja droga dziecina nie pozostanie opuszczoną?
— Tak.
— Przysięgasz mi to pan?
— Przysięgam!
— O! dzięki! dzięki! Sprawiłeś mi pan wielką pociechę... Teraz umrę spokojniejszą... nie umrę zrozpaczoną.
I Germana opuściła w tył głowę, przymknęła oczy, a łzy płynęły jej po twarzy.
Biedna Germana!
Zapewne wina jej była wielka, ale jakże straszliwa kara!
Pobłażliwość dla winnej! i niech się nie zapomina, o wzniosłych słowach Chrystusa, broniącego jawnogrzesznicy:
„Kto jest, bez winy, niech na nią rzuci kamieniem.
Zlekka zapukano do drzwi.
Doktór otworzył.
Biedna, Marta wróciła, przynosząc z apteki lekarstwo.
Germana spojrzała na dziecko, wzrokiem pełnym czułości.
Marta podała doktorowi flaszkę z lekarstwem.
— Moja droga — rzekł do niej — będziesz dawała mamusi to lekarstwo po łyżeczce... Nie zapomnisz?..
— O! nie, nie zapomnę! — zawołało dziecko — ja chcę, żeby mamusia była zdrową.
Stary praktyk ucałował dziecko w uniesieniu, potem uścisnął dłoń chorej i, nachyliwszy się ku niej, szepnął:
— Bądź spokojna i miej nadzieję w Bogu.
— W Bogu! — powtórzyła Germana — o! tak, pokładam w nim nadzieję, bo jestem chrześcianką, a jeżeli Go obraziłam, widzi dobrze, jak żałuję szczerze.
Głosem zaledwie dosłyszalnym dodała:
— Chciałabym bardzo księdza...
— Przyślę ci wikarego ż Saint-Ouen.
I z sercem wzruszonem doktór opuścił pokój Germany.
O tej porze właśnie, kiedy oddalał się z zajazdu matki Aubin, pozostawiając chorą mniej smutną, lecz wyczerpaną długiem i bolesnem wyznaniem, z Marsylii na stację paryską wjechał pociąg pośpieszny.
Była godzina jedenasta zrana.
Pośród podróżnych, zziębniętych, wysiadających z wagonów, znajdował się jakiś kapitan okrętu, oficer legii honorowej, o twarzy opalonej, włosach ciemnych, już siwiejących, o chodzie wyniosłym, rysach wielkiej urody, lecz zmęczonych, nacechowanych głębokim smutkiem i posępną zadumą.
Trudno było określić wiek oficera marynarki, mógł mieć 40 lat, a mógł mieć i 45.
Cały pakunek jego stanowiła walizka, którą miał w ręku.
Zawołał na dorożkarza i kazał się zawieźć do hotelu Louvre.
Tu złożył pakunek i zajął mały pokoik.
— Potem znów wsiadł do dorożki i kazał jechać na ulicę Miromesnil nr. 57.
W dwadzieścia minut był na miejscu.
Podróżny wysiadł.
Widocznie wahał się wejść do bramy.
Pomimo zimna, wystąpiły mu na czoło krople potu.
Kilka chwil stał nieruchomy na chodniku.
Potem nagle wyrzekł:
— Muszę!
I wszedł do bramy.
Przed drzwiami do izdebki odźwiernej zatrzymał się znowu.
Po raz drugi snąć uczynił wysiłek i drżącą ręką otworzył drzwi.
Jakiś mężczyzna, rozsiadłszy się wygodnie na fotelu, czytał gazetę. Na widok wchodzącego wstał, i rzekł doń:
— O kogo panu chodzi?
— Czy pani Sollier... — wyjąkał marynarz.
— Pani Sollier? Nie znam...
— To niepodobna...
Odźwierny jakby badał swą pamięć.
— A... a... — rzekł po chwili. — Wdowa Sollier, czy to nie ta dzielna kobieta, która tu była odźwierną przed siedmiu czy ośmiu laty?
— Tak.
— O! dawno już jej tu niema... Ja już jestem zrzędu trzecim odźwiernym od tego czasu.
Widoczna bladość ogarnęła opaloną twarz marynarza.
— Czy mógłby mi pan dać jej adres obecny? — zapytał głosem niepewnym.
— Z przyjemnością, gdybym wiedział... Ale nie wiem wcale, co się stało z wdową Sollier. Słyszałem o niej trochę z powodu jej córki, która podobno drapnęła z jakimś facetem... O! to rzecz powszednia... zdarza się to codzień... Tylko w tym domu porządnym to był skandal... Ja jestem odźwiernym dopiero od dwóch lat.
Oficer wydawał się zgnębionym.
— A — wyjąkał — czyś pan nic również nie słyszał i o córce?
— Nic!.. Ale, skoro tak zaczęła, musiała już daleko zajść!..
Przybysz postał chwilę zamyślony, pod wpływem gwałtownego wzruszenia, którego nie był w stanie powściągnąć. Dwie łzy grube potoczyły się po jego policzkach barwy bronzowej.
kuję panu... — rzekł wreszcie, wsuwając odźwiernemu do ręki dziesięciofrankówkę.
Potem wyszedł:
— Nic i nic — wyszeptał z gestem, zdradzającym głębokie zniechęcenie. — Muszę jednak je odnaleźć... Muszę się dowiedzieć, co się z niemi stało...
Spojrzał na zegarek.
— Przedmieście św. Honorego, nr. 228 — rzekł do stangreta, wsiadając do dorożki.
Dom wskazany miał wygląd zbytkowny.
Szeroki przedsionek, wyłożony marmurem, poprzedzał schody, pokryte szkarłatnym dywanem. Na poręczach lśniły mosiężne gałki.
Na prawo u wejścia przybita była tablica, opiewająca literami złoconemi:
Poszukiwania w interesie rodzin.
Wiadomości o małżeństwach i rozwodach.
Interesa prawne.
Personel pierwszorzędny.
Uczciwość nieposzlakowana.
Zdolności specyalne.
Dyskrecya zapewniona.
Kierownikiem tego biura był dawny inspektor policji Nestor Wiewiórka, który po latach dziesięciu rzucił służbę, szukając intratniejszego dla siebie zarobkowania, za pośrednictwem prowadzenia różnych poszukiwań na własną rękę dla osób prywatnych.
Do tego biura zgłosił się i przyjezdny oficer.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał go w przedpokoju woźny.
— Pragnę pomówić z panem Nestorem Wiewiórką.
— Zobaczę, czy pan Wiewiórka jest już w gabinecie. Kogóż mam oznajmić?
— Oto mój bilet.
I oficer wyjął z pugilaresu kwadratowy kawałek brystolu, na którym było wypisane:
Kilka minut upłynęło, poczem woźny powrócił.
— Proszę pana — rzekł.
I wprowadził przybysza do gabinetu dyrektora agencyi.
Nestor Wiewiórka uprzejmie powitał kapitana, zapytując go o interes, któremu ma zawdzięczać jego wizytę.
Gabryel Savanne jakby się namyślał, poczem rzekł:
— Czy mogę być pewnym, że ta rozmowa pozostanie między nami?
Nestor uśmiechnął się.
— To pierwszy warunek prowadzenia przez nas wszystkich interesów.
— Pragnę dowiedzieć się, co się stało z pewną kobietą?
— Zamężną?
— Nie.
— Jak się nazywa?
— Germana Sollier.
— Jej wiek?
— Jeżeli jeszcze żyje, ma 27 lat.
— Gdzie się urodziła?
— W Paryżu.
— Jej rodzice?
— Znałem tylko jej matkę.
— W którym roku?
— W 1883.
— Jak się nazywała jej matka?
— Tak samo — Sollier.
— A imię?
— Nie wiem.
— Czy w roku 1883 mieszkała w Paryżu?
— Tak.
— Gdzie?
— Przy ulicy Miromesnil, nr. 57b, była odźwierną.
— Czy wtedy była wdową?
— Tak, mieszkała z córką.
— A córka czem się trudniła?
— Była szwaczką.
— Czy pracowała w magazynie?
— Nie... u siebie, a raczej u matki.
— A gdzie, podług pańskich wiadomości, mieszkała ostatnio Germana Sollier?
— W Tulonie.
— Na której ulicy?
— Na Portowej nr. 12... Tam — dodał Gabrye Savannne głucho — widziałem ją po raz ostatni.
— Kiedy?
— W lipcu 1885 roku.
— Pół ósma roku temu! — wykrzyknął — tak dawno!
— Tak panie..
— I od tego czasu nie miał pan żadnej wiadomości o tej młodej dziewczynie?
— Żadnej...
— Czy od Tulonu rozpocząć mam moje poszukiwania?
— Nie. W Paryżu.
— Nie rozumiem... chciej mi pan to wytłomaczyć...
— Przed tygodniem powróciwszy z Kochinchiny, po 7½ latach nieobecności, przybyłem do Tulonu i chciałem się dowiedzieć, co się stało z nieszczęśliwą kobietą, którą skutkiem wymagań zawodu marynarskiego musiałem opuścić, a do której pisać przeszkodziły mi ważne wypadki niezależne od mej woli, długa i bolesna choroba, jakkolwiek jej to przyrzekłem i jakkolwiek zobowiązywała mnie do tego sama uczciwość... Dopiero w dwa lata po moim wyjeździe mogłem napisać, ale było już zapóźno... Listy moje pozostały bez odpowiedzi, a potem dowiedziałem się o przyczynie.
— Dla mnie też niezbędnem jest poznanie przyczyny... — wtrącił dyrektor agencyi.
— I owszem... Kiedy opuszczałem Francyę... Germana zostać miała matką... Wyjazd mój niespodziewany, zadał jej cios straszny... i wśród strasznych cierpień wydała na świat córkę. Matka wraz z dzieckiem przewiezione zostały do szpitala. Germana przez trzy miesiące walczyła ze śmiercią...
Po wyzdrowieniu, ale niezmiernie osłabiona, wyszła ze szpitala, zabrała dziecko, podczas jej choroby umieszczone w dobroczynnym „żłobku“. Pieniądze, które pozostawiłem jej na pierwsze potrzeby, zostały zgubione czy skradzione. Znajdowała się więc bez środków i bez schronienia, opuszczona z biedną małą córeczką.
Oficer marynarki przerwał.
Wzruszenie tamowało mu głos.
Powściągnął to wzruszenie i podchwycił po chwili:
— Dowiedziałem się, że wtedy, dzięki litości miłosiernej księdza, który ją zobaczył w kościele, gdzie się modliła, otrzymała przytułek w zakładzie dobroczynnym. Dano jej pracę, przy wyjściu z zakładu, najęto jej pokoik, mogła żyć, ale wegetowała, cierpiała, przeklinając zapewne tego, który, jak sądziła, bo nie mogła inaczej myśleć, porzucił ją nikczemnie.
Wyrzuty sumienia za błąd popełniony ciężyły jej zapewne bardzo. Chcąc zobaczyć się z matką i otrzymać od niej przebaczenie, postanowiła wrócić do Paryża...
Wtedy znów zacny kapłan dostarczył jej środków na odbycie podróży.
Gabryel Savanne znowu przerwał.
— Historya to wzruszaiąca, panie komendancie — rzekł Nestor Wiewiórka, udając, że podziela wzruszenie swego gościa. — I — dodał — na tem zapewne kończą się wskazówki, których może mi pan dostarczyć?..
— Tak, niestety...
— Ale czy pan powziął jakie wiadomości na ulicy Miromesnil, gdzie zamieszkała matka? Gabryel Savanne potrząsnął głową i opowiedział szczegóły swej bytności na ulicy Miromesnil.
— A czy panu wiadomo, pod jakiem nazwiskiem i imieniem zapisane zostało dziecko Germany Sollier w aktach stanu cywilnego?
— Tak, w Tulonie odszukałem metrykę. Zapisane zostało jako Marta Sollier, córka naturalna Germany Sollier i ojca niewiadomego, urodzona 18 lipca 1885 r.
— Ma pan przy sobie metrykę?
Gabryel Savanne wyjął z kieszeni akt i podał go kierownikowi Agencyi, mówiąc:
— — Trzeba bezwłocznie odnaleźć Germanę Sollier i jej córkę. Muszę się dowiedzieć, czy matka i córka żyją jeszcze. Uczyń pan w tym celu wszystko, co możebne!
— Zadanie, które mam zaszczyt od pana otrzymać, najeżone jest trudnościami, jak pan to sam rozumie — odparł Nestor Wiewiórka. — Poszukiwania będą szły powoli, ponieważ nie mamy się czem kierować. Nic! nic! nic! Znajdujemy się wobec próżni i ciemności... W takich warunkach widoki powodzenia są bardzo słabe! Odnaleźć po siedmiu latach stracony ślad byłoby prawie cudem!..
— Więc żadnej nadziei?..
— Tego nie mówię. Ja prowadziłem wiele poszukiwań, które nie mniej były zawikłane!.. Uczynię, jak mnie pan prosi, wszystko możebne, a nawet niemożebne... Zużytkuję wszystkie sposoby, które daje mi do rozporządzenia znakomita organizacya mej agencyi. Wreszcie nie tracę jeszcze nadziei, że dojdę do celu, ale muszę pana uprzedzić, że to kosztować będzie dużo...
— Nie będę się z panem targował...
— Moi ludzie będą musieli jeździć. Podróże są kosztowne i będę musiał ponosić nakłady...
— Życzy pan sobie zaliczenia?
— Oczywiście...
— Niech pan oznaczy cyfrę, proszę...
— Pięć tysięcy franków.
— A po skończeniu interesu jakikolwiek będzie rezultat, ile mam panu wypłacić?
— Dziesięć tysięcy franków — czy zgoda?
— Najzupełniej i dodam nawet w razie powodzenia sowitą gratyfikacyę dla pańskiego personelu.
Kapitan położył na stole paczkę.
— Oto pięć tysięcy franków zaliczenia — rzekł — a dziesięć tysięcy franków złożone będą przezemnie na imię pańskie u pana Ryszarda Verniere, przemysłowca, przy ulicy Haudonin nr. 60 w Saint-Ouen jednocześnie wraz z sumą, przeznaczoną dla Germany Sollier i jej córki.
— Dlaczego pan pozostawia pieniądze u pana Verniera? — zapytał Wiewiórka.
— Bo przyjechałem do Paryża tylko na kilka dni... Muszę być już na morzu drugiego lutego, a pierwszego w Tulonie... Czy pan się zgadza na ten sposób zaspokojenia pańskiego honoraryum?
— Mam zaufanie do pana, jak pan do mnie... Zgadzam się.
— Dziękuję panu...
— Założę zaraz akta: Interes Gabryela Savanne — ciągnął dalej Wiewiórka. — Tej nocy obmyślę plan, a jutro dam moim ludziom szczegółowe wskazówki do działania.
Były inspektor policyi dodał z uśmiechem:
— Wybaczy mi pan jeszcze jedno pytanie... Czy pan nie jest krewnym pana Daniela Savanne, sędziego śledczego, jednego z najzdolniejszych?
— To mój brat — odpowiedział Gabryel — i dlatego właśnie prosiłem pana o zupełną dyskrecję... Mój brat jest nieskazitelny, więc ma prawo surowo sądzić błędy innych, a ja mam syna... Otóż niech nigdy ani mój brat, ani mój syn, nie wiedzą, że ja popełniłem w życiu czyn, za który muszę się rumienić.
— Możesz pan rachować na mnie, komendancie, przysięgam panu! — odparł Wiewiórka uroczystym tonem. — Tajemnica pańska będzie dobrze strzeżona.
— Jeden tylko człowiek ją znać będzie: Ryszard Verniere — podchwycił oficer marynarki — ale jemu mogę powiedzieć wszystko... To przyjaciel pewny i pobłażliwy, który mnie zgani, ale daruje... Proszę więc, niech pan niezwłocznie rozpocznie poszukiwania...
— Jutro, powtarzam panu, moi ludzie zaczną już działać.
— O jeżeli się panu powiedzie, będzie pan miał prawo do zupełnej wdzięczności mojej...
Potem, ukłoniwszy się dyrektorowi agencyi, który go odprowadził do drzwi gabinetu, Gabryel Savanne odszedł.
Ze wszystkich zakładów przemysłowych w Saint-Ouen największą była fabryka Ryszarda Verniera, inżyniera-mechanika marynarki.
Było to we wtorek 26 grudnia 1893 roku.
Fabryka pozostawała zamkniętą dwa dni, w niedzielę i poniedziałek, jako w święta Bożego Narodzenia.
Była godzina dziewiąta zrana.
Od godziny już robotnicy byli przy pracy.
W fabryce rozlegał stuk młotów, turkot machin, a z komina wysokiego ulatywała gęsta smuga dymu.
Cały personel fabryczny znajdował się na swych stanowiskach: stu pięćdziesięciu stolarzy, kowali, mechaników, rysowników, rachmistrzów i kasyerów.
Ryszard Verniere, zawsze pierwszy przy robocie, pracował w swym gabinecie, odczytując korespondencyę, przygotowując ekspedycyę dzienną i przepatrując plany nowych budowli!
W przedpokoju szczupłych rozmiarów oczekiwał woźny na jego rozkazy.
Ryszard Verniere, w wieku około lat pięćdziesięciu, znajdował się w pełni sił.
Włosy jego ciemne i bardzo gęste zaczynały okrywać się siwizną.
Całość fizyonomii była oschła, prawie surowa, lecz oczy, pełne przychylnej słodyczy, zadawały kłam oschłości i surowości reszty twarzy.
Przemysłowiec stanowił typ pracownika niestrudzonego, żarliwego, cierpliwego, a każdy oceniał jego wysoką inteligencyę, prawość i ludzkość.
Punktualny w swych interesach, nie obiecywał nigdy nic, ażeby nie mógł dotrzymać, przez całe życie nie zeszedł z prostej drogi, a słowo jego warte było tyle co i podpis.
Szanowano go, kochano i mówiono o nim powszechnie: Co to za uczciwy człowiek!
Takim był Ryszard Verniere.
Przemysłowiec przeczytał właśnie zawartość karty pocztowej.
Po odczytaniu wezwał dzwonkiem woźnego.
— Piotrze — rzekł doń — sprowadź mi z warsztatów majstra Klaudyusza Grivot... mam do niego pilny interes...
Potem znów zabrał się do roboty.
W kilka minut później Grivot stawił się przed nim.
— Dzień dobry, panie pryncypale, — odezwał się majster, kłaniając się. — Pan mnie potrzebuje?
— Tak, mój zuchu — odpowiedział pan Verniere, biorąc kartę pocztową, którą przeczytał przed chwilą. — Otrzymałem list z biura dróg i mostów z Saint-Denis. Machina, dostarczona do kanalizacyi, funkcyonuje w sposób nader wadliwy, trzeba więc czemprędzej doprowadzić ją do stanu należytego przez reperacyę... Musisz pan ją na miejscu obejrzeć... a potem weźmiesz do pomocy dwóch czy trzech ludzi, ilu będzie potrzeba... Zdaję się zupełnie na pana...
— Zaraz, panie pryncypale. Włożę tylko paltot na moją bluzę i pędzę do Saint-Denis na bicyklu.
— Dobrze, Grivot. Spraw się prędko.
W kilka chwil później znajdował się majster już w drodze.
Kiedy przejeżdżał obok hotelu matki Aubin, gdzie mieszkał i stołował się regularnie, właścicielka zakładu stała w bramie, doglądając służących.
Spostrzegła majstra.
— Hej! panie Klaudyuszu! — zawołała.
Klaudyusz się zatrzymał.
— Cóż tam nowego, pani Aubin? — zapytał.
— Przyniesiono dla pana list, zaraz go panu dam.
Po chwili Klaudyusz podziękował za oddany mu list, rzucił okiem na pismo, znajdujące się na kopercie pocztowej z jego adresem, i wsunął korespondencję tę do kieszeni.
Poczem jeszcze prędzej pojechał na rowerze.
Na połowie drogi z Saint-Ouen do Saint-Denis, zatrzymał się, zsiadł, oparł swą maszynę o ścianę, wyjął z kieszeni list i rozpieczętował go drżącą ręką.
Widocznie pilno mu było poznać jego treść.
List, datowany z Berlina, był bardzo krótki.
„Jestem u schyłku sił... Topię się... Czas już ostatni, aby się schwytać za jakąś silną gałąź i uniknąć ostatecznego utonięcia.
„Jutro zrana jadę pociągiem do Paryża, dokąd przybędę 26 o godzinie dziesiątej i pół wieczorem.
„Spodziewam się, że cię zobaczę na dworcu kolei wschodniej i liczę na to. Potrzebuję cię wypytać.
— Nareszcie decyduje się — szepnął Grivot, skończywszy czytanie, a oczy zapłonęły mu ogniem. — To nie zawcześnie! Od dość dawna waha się, zwleka!.. Dwudziesty szósty to dziś. Spotkanie wyznaczył na wpół do dziesiątej... Z warsztatu wychodzimy o szóstej... Przebiorę się tylko, zdążę jeszcze na dworzec. Co do tego — dodał, drąc list na drobne kawałki. — To byłoby kompromitujące...
Wrzucił kupkę podartych świstków do rynsztoka i pojechał dalej przyśpieszoną prędkością.
Klaudyusz Grivot miał lat 45, pochodził z Paryża, w przedmieściu Temple.
Ojciec jego zdolny i uczciwy ślusarz, nauczył go rzemiosła i zarazem dał mu przyzwoite wykształcenie.
Trudno było kierować młodym chłopcem, ale ojciec Grivot posiadał głowę i pięści mocne.
W dwudziestym roku Klaudyusz uchodził za wątpliwej dobroci chłopca, ale niezaprzeczenie uzdolnionym był rzemieślnikiem.
Ojciec Grivota umarł wkrótce, po śmierci żony, i pozostawił synowi jedynakowi kilka tysięcy franków i warsztat, dostatecznie zaopatrzony.
Klaudyusza oddawna trapiła podróżomania.
Sprzedał za dobrą cenę zakład ojcowski i z okrągłą sumką w kieszeni wyjechał.
Natury nawskroś cynicznej, Klaudyusz nie umiał się liczyć. Pieniądze płynęły mu między palcami jak woda, Wydawał po waryacku, chociaż nie bez pewnego pożytku, bo uczył się, rujnując.
Zwiedził Anglię, Włochy, Rosyę, Amerykę, zatrzymując się w każdem wielkiem mieście kilka miesięcy zachowując w pamięci arcydzieła wszelakie, które dzięki swym specyalnym uzdolnieniom mógł zrozumieć i ocenić.
Z Ameryki przybył do Niemiec. Pewien mechanik w Berlinie, uderzony jego zdolnościami i zręcznością, dał mu u siebie miejsce ze znaczną pensyą.
Pomimo lat ubiegłych, Klaudyusz zachował popędy niezależności z pierwszej młodości i, przekonany o swej wyższości, nie chciał poddawać się niczyjej woli.
Ale jednocześnie był i hulaką, długo nie wybył w zakładzie tym przemysłowym, gdzie jego zdolności zjednały mu miejsce, na jakie zasłużył.
Nadto natura jego moralna przybrała fatalny kierunek, zatracił wszelki zmysł moralny, gotów do wszelkich kompromisów z sumieniem, gotów do wszelkich zbrodni, byleby zaspokajać namiętności i zapewnić przyszłość, która dlań zapowiadała się bardzo posępnie.
Pobyt jego w Berlinie trwał zresztą dłużej niż gdziekolwiekindziej.
Nie omieszkamy podać niebawem te mało zaszczytne przyczyny, które go zmusiły do opuszczenia Niemiec i szukania pracy we Francyi.
Klaudyusz Grivot, będąc pierwszorzędnym cyklistą, w kilka minut znalazł się u celu swej podróży i obejrzał machinę, której naprawy żądano od pana Ryszarda Verniera.
Zdał sobie sprawę z robót, jakich należy dokonać, i z czasu na to potrzebnego: dwa dni całe przy pomocy trzech robotników.
Wiadomości te przywiózł z powrotem swemu pryncypałowi.
Fabrykę opuścił tego dnia około godziny siódmej wieczorem.
Miał jeszcze czas, aby się przebrać i znaleźć się w Paryżu na schadzce, jaką mu wyznaczył podróżny, który nadesłał ów list, datowany z Berlina.
O godzinie dziewiątej przybył na dworzec kolejowy.
Pociąg nadszedł niebawem; pasażerowie byli nieliczni.
Klaudyusz nie czekał długo na spodziewanego przybysza.
Jakiś podróżny z walizką w ręku, w kapeluszu, nasadzonym na głowę, wszedł do sali stacyjnej.
Był to Robert, autor listu.
Od pierwszego rzutu oka poznał Klaudyusza Grivot, podszedł żywo ku niemu i, ścisnąwszy go za rękę, rzekł pocichu:
— Ani słowa tutaj... idź ze mną.
Obaj wyszli z dworca i skierowali się do restauracyi, położonej na rogu placu.
— Czyś jadł obiad? — spytał przybysza Klaudyusz.
— Nie — odpowiedział tenże.
— Tem lepiej.
Weszli do restauracyi.
— Gabinet oddzielny, obiad czemprędzej — rozkazał Robert — umieramy z głodu...
Garson zaprowadził przybyłych do pokoju na pierwszem piętrze, dobrze opalonego.
Podróżny zamówił suty obiad z najlepszem winem.
Gdy garson odszedł, Robert odezwał się do Klaudyusza Grivot.
— Punktualny jesteś... Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć i dziękuję ci za to. Mamy z sobą pomówić poważnie. Jestem w błocie po uszy — muszę się wydobyć.
Majster chciał coś odpowiedzieć.
Robert nie dał mu na to czasu i ciągnął dalej:
— Potem objaśnienia... Kiedy nas obsłużą, pomówimy dowoli...
W tejże chwili garson przyniósł na tacy zamówione potrawy i odszedł.
Wtedy Grivot zagaił rozmowę:
— Więc się nareszcie zdecydowałeś?
— Tak — odparł Robert głosem ostrym i urywanym — zdecydowałem się na znalezienie sposobu, ażeby nie wegetować, ale żyć dobrze i zaspokajać wszystkie swe potrzeby, wszystkie zachcianki... Takie życie liche i zależne, jakie prowadzę oddawna, dusi mnie... Mam go dość... Nie chcę go, więcej... W Niemczech wszystko już daremne... Pchany potrzebą, robiłem głupstwo za głupstwem, i ażeby o tem wszystkiem dać zapomnieć, ażeby mieć widoki do odzyskania położenia korzystnego, muszę we Francyi zjednać dla siebie poważne stanowisko... Rozumiesz mnie... Jeżeli zdecydowałem się przyjechać do Paryża, to głównie po to, ażeby się z tobą zobaczyć...
— Ażeby się ze mną zobaczyć? — powtórzył Klaudyusz ze zdziwieniem prawdziwem czy też udanem.
Robert ciągnął dalej:
— Musisz mi wytłomaczyć jasno i żywym głosem wszystko, co mi wypowiadałeś w sposób ogólnikowy i zagadkowy w twych listach od lat dwóch. Bałeś się być zrozumialszym.
— Naturalnie.
— Przecie spodziewam się, że mi ufałeś?
— Tak... ale list może się zabłąkać... Nic na święcie niema niebezpieczniejszego nad takie szpargały...
— Ależ przy tych przesadzonych obawach, źle mnie zawiadamiałeś...
— Przeciwnie, zawsze dobrze...
— Tak, zawsze zagadki...
— Tyś zanadto domyślny, aby czytać między wierszami... Przed trzema miesiącami, to jest w ostatnim moim liście pisałem do ciebie w sposób zrozumiały: Gruszka dojrzała.
— O! to zrozumiałem wybornie... Więc fabryka mego brata, Ryszarda Yerniera, idzie jak najpomyślniej nieprawdaż?
— O, tak...
— Zatem Ryszard jest bogaty?
— Tak... W fabryce Saint-Ouen złoto zgarnia się łopatą a banknoty garściami!.. Obstalunki napływają ze wszystkich stron. Ryszard Vernier ma zawarte kontrakty przeszło na dwa miliony dostawy dla marynarki, a roboty bieżące są tak znaczne, iż musiał powiększyć personel.
— Iluż pracuje robotników?
— Stu pięćdziesięciu.
— To dość pięknie. Czy brat przeważnie pracuje nad mechaniką?
— Zrobił wspaniałe wynalazki, które mu przyniosą ogromne dochody.
— W jakich ty jesteś stosunkach z pryncypałem?
— W jak najlepszych.
— Czy ma zaufanie do ciebie?
— Bez granic.. pracuję gorliwie, jestem wzorowym majstrem, nie cofam się przed żadną robotą!.. O! potrafiłem wziąć pryncypała! Uważa mnie za główną sprężynę swego przedsiębiorstwa... Ściśle trzymam się postępowania, zakreślonego mi przez ciebie.. Wejść do fabryki, ustalić się na mocnym gruncie, widzieć wszystko, słyszeć wszystko, pojmować wszystko... Od lat dwóch wszystko widziałem, wszystko słyszałem, wszystko zrozumiałem... Niema w fabryce ani jednego zamka, któregobym zręcznie nie obejrzał, a wiesz, jak celuję w znajomości sprężyn... Przed sześciu miesiącami wykonałem kasę ogniotrwałą, podług mego własnego planu, znam więc jej mechanizm i mam do niego klucz... Pojmujesz teraz, dlaczego pisałem do ciebie właśnie przed trzema miesiącami: Gruszka już dojrzała.
— A ja ci powiadam, że jeszcze nie nadszedł czas, żeby ją zerwać.
— Zawsze wahający się, niezdecydowany!
— To nie brak stanowczości, ale wyrachowanie.
— Wyrachowanie, którego ani trochę nie pojmuję... Gdym otrzymał twój list, miałem cię za zdecydowanego aż nadto... a teraz widzę, że się bardziej niż kiedykolwiek wahasz... Na cóż ty liczysz?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, Robert zagadnął:
— Dziesięć lat nie widziałem mego brata — rzekł — mówiłem ci, czem był dawniej... Jaki z niego człowiek teraz?
— Niestrudzony pracownik, obdarzony duchem wynalazczym, niepospolitym.. Serce ma doskonałe, ale szorstki, a często brutalny... baranek, przebrany za jeża...
— Więc zawsze ten sam... żadna w nim zmiana nie zaszła... Dużo ma przyjaciół?..
— Tych samych co i przed twoim wyjazdem.
— Więc zawsze przyjaźni się z rodziną Savanne?
— Tak, z Savannem, sędzią śledczym, jego córką, młodą Matyldą, która odwiedza fabrykę ze swym kuzynem Henrykiem, synem Gabryela Savanne, marynarza, to obecnie już lekarz, i powiadają, że będzie z niego pierwszorzędny okulista.
— A co się dzieje z Gabryelem Savanne, kapitanem okrętu, ojcem tego młodzieńca?
— Często słyszałem o nim, ale nie widziałem go nigdy. Zdaje się, od lat ośmiu pływa po Wschodzie.
— A jego żona?
— Umarła przed sześciu laty.
W tejże chwili drzwi się otworzyły, wszedł garson, postawił na stole resztę zamówionych potraw i wyszedł.
Robert podchwycił:
— A córka mego brata?
— Panna Alina?
— Co się z nią dzieje?
— Skończyła pensyę razem z panną Matyldą Savanne i teraz mieszka przy swojej przyjaciółce u sędziego śledczego, zimą w Paryżu, a podczas lata w majątku, który pan Daniel Savanne posiada nad brzegiem Marny, w parku Saint-Martin.
— A teraz pomówmy o tem, co mnie bezpośrednio interesuje... Czy też mówią o mnie u Ryszarda?
— Dość często.
— Któż taki?
— Twój brat... i to w przystępie złego humoru.
— Cóż mówi?
— Nic dobrego...
— Spodziewam się... ale powiedz wszystko wyraźnie.. Chcę wiedzieć szczegółowo, jaką ma brat o mnie opinię. Mów więc i nie krępuj się.
— Skoro wymagasz... Otóż traktuje cię bardzo źle, a wśród różnych zarzutów, najbardziej ci to zarzuca, że jesteś bez ojczyzny. Wie o tem, coś robił od A do Z, że tak długo przebywałeś w Niemczech, wśród wrogów Francyi, i że sprzedałeś im swe zdolności i że korzystają oni z twoich wynalazków. To oburza jego duszę patryoty.. Pryncypał jest bardzo źle usposobiony względem ciebie.
— Ale nie może to dochodzić aż do nienawiści, jestem jego bratem... W głębi duszy musi mnie kochać...
Klaudyusz skrzywił się.
— To chyba w bardzo głębokiej głębi — rzekł — gdyż tego wcale nie okazuje.
— Może przebaczyć...
— Gdyby ci przebaczył twe usługi dla berlińczyków, to by mnie bardzo zadziwiło... Ale — dodał Grivot, zmieniając ton. — Wszystko, co mówimy, oddala nas od programu, który nakreśliliśmy i który kazał mi wstąpić do fabryki za majstra.
— Bo od tego czasu plany moje stały się bardziej umiarkowanemi...
— Jakto?
— Przed użyciem wielkich środków, zawsze niebezpiecznych, pragnę spróbować pogodzenia. Słowem, chcę usiłować, czy mi się nie uda zbliżyć w sposób przyjacielski z mym bratem.
Twarz Klaudyusza wyrażała zdumienie.
— Zbliżyć się w sposób przyjacielski?.. — powtórzył.
— Tak.
— A to myśl. Ależ w jakich warunkach?
— Brat mój bogaty, a ja nie mam nic... Natomiast jestem utalentowany, jako inżynier, jako mechanik, jako wynalazca.. Wiem, że mi zdolności nie zaprzecza.. Przed piętnastu laty miał zamiar wziąć mnie za wspólnika... Jednę tylko ma córkę... Ja mam pasierba... Wdowiec, nie ożeni się nigdy. Jeżeli twoje wiadomości, o czem zresztą nie wątpię, są dokładne, fabryka Ryszarda za kilka lat mieć będzie miliony, a majątek brata przewyższy zarazem jego pragnienie, gdyż on nie jest wcale chciwy. Stawię się przed nim, pokorny i żałujący, jak dziecko marnotrawne... Wyznaję wszystkie swe winy, wszystkie głupstwa... Bronię swej sprawy z wielkiem aktorstwem, bo wiesz, że potrafiłbym być aktorem.. Każdy grzech da się przebaczyć!.. Brat mój daje się wzruszyć... Przebacza i zarazem rozumie, jak dobrze, mogę być dlań użytecznym... Bierze mnie do siebie... Dlaczego mój pasierb nie mógłby zostać jego zięciem? Dlaczego projektowane niegdyś utworzenie spółki nie mogłoby się teraz ziścić... Tak, Ryszard jest moim bratem, a widzisz, związki krwi, cokolwiekby się gadało, są nierozerwalne.
W miarę jak Robert Verniere rozwijał swe plany, Klaudyusz słuchał go ze wzrastającą uwagą.
— Więc — spytał, gdy skończył mówić — dlatego przybyłeś do Paryża?
— Tak — odpowiedział Robert.
— Naprawdę?
— Tak.
— To kłamiesz!
Robert drgnął.
— Wiesz, kolego, że to wcale niegrzecznie! — zawołał.
— O! grzeczność między nami... lepsza byłaby szczerość, a zatem powtarzam raz jeszcze, że kłamiesz!..
— Dlaczegóż miałbym kłamać?
— Nie wiem, ale wiem dobrze, że ukrywasz przedemną swe myśli... Przypuszczam, że istotnie chcesz spróbować u brata coś mi powiedział, ale czynić to będziesz w innym celu.
— Cóż więc przypuszczasz?
— Ryszard Vernier jest bardzo znany zagranicą... W Berlinie bardzo się nim zajmują... Wiedzą, że pracuje w tajemnicy nad nowym systemem uzbrojenia dla naszej marynarki, która będzie najlepszą w całej Europie... To powtarzam. Cóż więc byłoby dziwnego, gdyby ci powiedziano w Berlinie: Chcemy mieć sekret wynalazków pańskiego brata, inżyniera Ryszarda Verniera. Poznaj pan sekret... Odkupimy go od pana, za jakąbądź najwyższą nawet cenę... Ofiarujemy ci więc prawdziwą karyerę. To ci powiedziano, nieprawdaż, a ty przybywasz, ażeby odegrać komedyjkę z pryncypałem, ażeby udanym żalem pozyskać jego zaufanie, ażeby je zdradzić za piękne srebrniki, na korzyść trójprzymierza..! Czy zgadłem.
— Przysięgam ci, że jesteś na mylnej drodze.
— Cóż znowu!
— Ale — dodał Robert cynicznie — myśl, którą mi poddałeś, jest bardzo praktyczną i jeżeli zdołam odzyskać względy mego brata, będziemy mogli ją zużytkować.
— To są projekty w powietrzu, nie warte zgoła tych, któreśmy powzięli.
— Być może, ale ja, zamiast do nich wracać, wolę spróbować innego sposobu.
— Przyznaj się, że tchórzysz.
— Nie, ale chciałbym uniknąć zbrodni.
Majster wzruszył ramionami.
— O jednę więcej, o jednę mniej — zawołał — piękny interes! Myślisz, że ci się uda twoja komedya żalu, przeprosin... waryat z ciebie.
— Tak przypuszczasz?
— Jestem tego pewien. Ty od Ryszarda nie będziesz miał ani franka, chyba że weźmiesz, bez jego pozwolenia... On pracuje tylko dla swej córki... Zresztą on jest na punkcie honoru nieugięty i nie przebaczy ci nigdy, żeś w swoim czasie sfałszował weksel na 25,000 franków, które zapłacił, wybawiając cię od zesłania do Kayeny, że nie przebaczy ci również tych związków niemieckich.
Robert zmarszczył brwi okrutnie.
— Ha! — rzekł głosem, świszczącym przez zęby — jeżeli mnie odtrąci, jego odmowa nakreśli mi sposób postępowania.
Klaudyusz odparł żywo.
— Myśmy już sami nakreślili postępowanie i projekt wydał się dobrym... Ja miałem swój udział w zysku, a teraz, przypuśćmy, że twoje plany się udadzą, co ja na tem zyskam? Dam ci hojny udział, jeżeli zostanę wspólnikiem brata, a przed chwilą, mówiąc mi o Niemczech, wskazałeś mi nową drogę, wiodącą do milionów bez liku.
— To są tylko słowa! Czy wierzysz naprawdę poważnie w przebaczenie ze strony brata? czy wierzysz, że zapomni o przeszłości?
— Tak.
— Zmarnowałeś część swą spadku po ojcu. Wydarłeś w sposób szalony pół miliona franków, które ci przyniosła w posagu francuska, zaślubiona przez ciebie w Niemczech... Nikt cię nie szanuje... Kredytu już nie masz... zmuszony jesteś chwytać się najgorszych szachrajstw i sądzisz, że wszystko to przemawiać będzie na twoją rzecz wobec człowieka takiego rodzaju jak mój pryncypał.
— Liczę tylko na siebie i na moją przekonywającą wymowę.
— Jeżeli ci się uda, to chyba masz konszachty z dyabłem.
— Ha! ha!., a cóż w tem byłoby dziwnego? — odparł Robert ze śmiechem.
— Twoja żona nie przyjechała z tobą do Paryża?
— Pozostała w Berlinie.
— A syn?
— Jest w szkole sztuk i rzemiosł w Chalons.
— Żona zna cel twej podróży?
— Zna.
— I pochwala?
— W zupełności.
— Spodziewa się może, iż zwrócisz jej skradzione pieniądze, których zresztą nie potrzebuje, szczęśliwa, bo jak sądzę, jest jeszcze bogata.
— Majątek, który posiada dzisiaj, bardzo przyzwoity, pochodzi ze spadku po mężu. Uważa ten fundusz za własność syna.
— I niepozwala ci go ruszać?
— Pod tym względem jest niezłomną. Powołuje się na swe obowiązki macierzyńskie i wszelkie błagania moje byłyby daremne. Dlatego nawet nie proszę.
— A syn?
— To chłopiec lat 19,. nie bez inteligencyi, ale słucha tylko matki.
— Jak żyjecie z sobą we troje?
— Grzecznie, ale chłodno.
— A! mój drogi, głupstwo zrobiłeś, żeniąc się z wdową. Zanadto często może czynić porównanie między tobą i swym pierwszym mężem, któremu nic nie miała do przyganienia. Porównania więc nie są na twoją korzyść. Wdowa, gdy się ją zaślubia, a potem oszukuje na wszelki sposób, staje się niebezpiecznym wrogiem.
— Nie potrzebuję się niczego obawiać. Ona mnie kochała szalenie i z tego uczucia zawsze coś jeszcze pozostało w jej sercu. Niech tylko brat mój przyjmie mnie dobrze, a uczynię z nią, co zechcę.
— Kiedyż pójdziesz zobaczyć się z pryncypałem?
— Dopiero pojutrze.
— Gdzież mieszkasz?
— W hotelu Nowym. Pisałem z Berlina, ażeby dla mnie zatrzymano pokój.
— Przypuszczam, że nie podałeś swego prawdziwego nazwiska?
— Naturalnie. List podpisałem, jako Fryc Leyman, i papiery mam w porządku.
— Fryc Leyman, pamiętać będę.
— O której godzinie najprędzej zastanę Ryszarda w Saint-Ouen?
— Między trzecią i czwartą nie opuszcza swego gabinetu.
Garson wszedł, przynosząc kawę, likiery i cygara.
Rozmowa ustała.
— Przygotuj rachunek i przynieś, gdy zadzwonię — rozkazał Robert.
— Dobrze, panie.
Zostawszy znów sam z majstrem, Robert nalał kawy i podchwycił:
— Czyś we Francyi, od czasu swego przed dwoma laty powrotu, nie spotkał się z doktorem amerykańskim?
— O’Brienem?
— Tak.
— Naszym starym znajomym z Berlina, jednym z filarów biura szpiegów przy wielkim sztabie jeneralnym niemieckim.. tym zręcznym co się zowie zuchem.
Klaudyusz, podniecony częstemi libacyami i mocnem winem, podniósł głos.
— Mów trochę ciszej!.. — wyrzekł Robert Verniere, rzucając niespokojne spojrzenie, ku drzwiom gabinetu.
— Dobrze... dobrze...
— Ale mi nic nie odpowiedziałeś co do O’Briena.
— Widziałem go tylko trzy czy cztery razy, zapytywał mnie o różne rzeczy.
— O co takiego?
Klaudyusz zwrócił się ku Robertowi i odpowiedział mu, zaglądając aż w białka oczów, nie bez pewnego niedowierzania:
— O fabrykacyi nowych torpedowców francuskich.
— I cóż, udzieliłeś mu wiadomości? — zapytał żywo brat wielkiego przemysłowca z Saint-Ouen.
— Czy mnie bierzesz za głupca? — odparł Grivot. — Kiedy się posiada takie sekrety, to się je zachowuje przy sobie, a jeżeli zajdzie potrzeba pozbyć się ich, to się to robi na swój własny rachunek i nie za byle co...
Robert pytał dalej:
— Cóż O’Brien porabia w Paryżu?
— Alboż ty nie wiesz?
— Nic zgoła.
— To choćby domyślać się musisz. Czyni to w Paryżu, co czynił w Berlinie.
— Więc zajmuje się wciąż magnetyzmem, sonambulizmem, hypnotyzmem?
— Tak, i to bardziej jeszcze niż dawniej. To komedya, która przykrywa handel jego kontrabandy. Zresztą to mu niezłe daje dochody...
— Uważany jest za bardzo uczonego...
— Być może, ale zanadto zachował naturę swego pochodzenia... Instytut jego magnetyczny, jak nazywa swój sklepik, posiada dużą klientelę naiwnych... zarabia na tem pieniądze, bezwątpienia, ale mnie nikt nie wybije z głowy, że najbardziej się bogaci ze swych raportów, które wysyła często do biura specyalnego reprezentanta ambasady niemieckiej, lub biura głównego informacyjnego przy sztabie jeneralnym w Berlinie.
— O, ten O’Brien to nie byle kto!
— Zręczny z niego szarlatan! A ty czyś zachował z nim stosunki?
— Jak z dawnym znajomym.
— Czy się z nim zobaczysz?
— Może...
— W imieniu biura sztabu jeneralnego w Berlinie. — nalegał majster.
Robert poruszył się niecierpliwie.
— Ciągle jedno w kółko mielesz! — rzekł prawie z gniewem — powiadam ci, że tam wszystko już dla mnie przepadło i że chcę we Francji zdobyć sobie pewną podstawę bytu.
— Czy potrzebujesz O’Briena?
— Być może, że do niego zakołaczę... do jego drzwi...
— Do jego drzwi czy do worka?
— Ha! do jego worka... Zapewne się domyślasz, że mam do rozporządzenia bardzo mało pieniędzy.
— Chwilowo nie potrzebujesz szukać O’Briena... Jeżeli banknot tysiąc-frankowy może ci wystarczyć, mogę ci nim służyć, gdy zajdzie potrzeba... Widzisz, żem się wyreperował... poczyniłem oszczędności.
Robert wyciągnął rękę do Grivota i rzekł:
— Pamiętać będę o twych dobrych chęciach i za nie dziękuję ci... Wszystko zależeć będzie od mej rozmowy z bratem... Pojutrze dowiesz się, co zaszło między nami...
— Więc pojutrze się zobaczymy?
— Tak, zjemy razem obiad.
— O której godzinie?
— Punkt o ósmej.
— Dobrze.
Robert zadzwonił, zapłacił rachunek i łotrzyki opuścili restaurację.
Robert wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do Nowego Hotelu.
Grivot, zapaliwszy nowe cygaro, udał się pieszo do skromnego zajazdu matki Aubin w Saint-Ouen.
Gabryel Savanne, kapitan okrętu, jakkolwiek nieobecny był we Francyi od lat siedmiu, a więc przez tyle czasu rozłączony z rodziną, i jakkolwiek pragnął czemprędzej uściskać syna i brata, Gabryel Savanne — powiadamy — trzy dni już przebył w Paryżu, a jeszcze się nie pokazał w domu przy bulwarze Malesherbes, gdzie mieszkał sędzia śledczy, u którego spodziewał się niezawodnie zastać swego syna.
Przed pójściem dla ucałowania swoich, przed uklęknięciem z modlitwą o przebaczenie na grobie żony, zmarłej w roku 1885, w kilka miesięcy po jego wyjeździe do Tulonu, gdzie pozostawił nieszczęśliwą Germanę Sollier, blizką macierzyństwa, spełnić chciał inny obowiązek, usłuchać głosu sumienia, który dyktował mu, jak ma postępować.
Zaledwie wylądował, otrzymał nowy rozkaz odjazdu: miał udać się do eskadry, dla doręczenia koperty zapieczętowanej, której zawartość poznać miał dopiero na pełnem morzu.
Urlop więc posiadał tylko jednotygodniowy. Dnia 2 stycznia 1894 znajdować się już winien na morzu.
Przed opuszczeniem kraju na czas nieokreślony, Gabryel spełnić chciał, co wypadki nieprzewidziane, które zostaną wytłomaczone później, przeszkadzały mu dotąd uczynić, naprawić w miarę możności swe błędy, zapewnić przyszłość Germanie Sollier i jej dziecku, tej małej dziewczynce, która należała do niego, a której nie znał wcale i może nie pozna nigdy!
Tego pragnął za jakąbądź cenę, bo prócz wyrzutów sumienia, z powodu złego czynu, niegdyś popełnionego, uwiedzenia biednego i uczciwego dziewczęcia, dręczony był złowrogiemi przeczuciami; nie mógł odpędzić myśli, że podróż którą ma przedsięwziąć, będzie ostatnia, że śmierć czyha nań w drodze i że już nie zobaczy Francyi.
W takiem usposobieniu, z duszą przygnębioną, bał się, aby tuląc do piersi syna i brata, nie wybuchnął bólem i łzami nie zdradził swej tajemnicy, a przynajmniej nie obudził w nich podejrzeń.
Postanowił więc, że krewnych swych i przyjaciół zobaczy dopiero wtedy, gdy uspokoi się z własnem sumieniem, zapewniając przyszłość Germanie i jej dziecka, — jeżeli żyją — dzięki potajemnemu przekazaniu na ich rzecz części swego majątku.
Widzieliśmy już, jakie były pierwsze jego kroki, dla osiągnięcia tych celów.
Nazajutrz, po odwiedzeniu Nestora Wiewiórki, udał się o godzinie pierwszej na ulicę Richeuliego, do kancelaryi Robineta, swego rejenta.
Właśnie urzędnik ten wszedł do swego gabinetu, gdy dependent oznajmił mu przybycie kapitana okrętu.
Gabryel Savanne wprowadzony został natychmiast i obaj mężczyźni uścisnęli sobie ręce serdecznie.
— Ośm lat prawie, jakeśmy się nie widzieli — zawołał rejent. — No, nareszcie jesteś z powrotem!
— Aby znów odjechać.
— Jakto znów, i kiedy?
— Drugiego stycznia muszę odpłynąć z Tulonu.
— Doprawdy?
— Twardy obowiązek... ale nie jestem panem siebie.
— To prawda... żołnierz musi być posłusznym... Odkąd pan jesteś w Paryżu?
— Od wczoraj dopiero.
— Czyś się pan widział z bratem?
— Nie jeszcze.
Rejent okazał zdziwienie.
— Niech pana to nie dziwi wcale — ciągnął dalej oficer marynarki. — Miałem do tego powody... Z Danielem i synem zobaczę się jutro...
— Otrzymałeś pan odemnie różne listy?
— Tak.
— A ostatni przed trzema miesiącami?
— Ten, w którym mi pan donosił kilka szczegółów o stanie majątkowym? — Donosiłem panu, że z mocy intercyzy, stanowiącej o wspólności majątkowej między nieboszczką żoną i panem, otrzymałeś po niej spadek i dziś majątek pański znacznie się powiększył.
— Czy może pan mi powiedzieć, ile wynosi mianowicie?
— Co do grosza, panie...
— Bardzo będę panu obowiązany.
Rejent wezwał swego starszego pomocnika i poprosił, ażeby zażądał u kasyera wyciągu rachunku Gabryela Savanne.
W kilka chwil później rachunek ten znajdował się już przed oczyma rejenta i jego klienta.
Oficer marynarki nie zajmował się oddzielnemi pozycyami, których szereg był dosyć długi, lecz wprost przeszedł do ogólnej sumy.
— Milion czterykroć stotysięcy franków! — wyrzekł ze zdziwieniem, nie ukrywając wcale radości.
— Sądziłeś pan, żeś mniej bogaty? — zapytał Robinet.
— Przyznaję.
— Zatem, mój drogi kapitanie, jesteś zadowolony ze sposobu, w jaki twój rejent pokierował twoimi funduszami?
Gabryel odpowiedział z uśmiechem:
— Bardzom zadowolony i bardzo wdzięczny przedewszystkiem. Bardzo miłej doznałem niespodzianki... Daleki byłem od spodziewania się takiej cyfry...
— Pomyśl pan tylko, że kapitał od lat ośmiu dał poważne procenty, gdyż nie pozostawał bezczynnym — a ja tylko wydatkowałem sumy potrzebne na wykształcenie i utrzymanie pańskiego syna Henryka.
— Dziękuję panu z całego serca. Henryk będzie kiedyś bogaty, a to mnie uszczęśliwia, gdyż brat w swych listach oddawał mu wielkie pochwały.
— I zasługuje na nie — przerwał rejent. — Widziałem pańskiego syna kilka razy, bardzo miły młodzieniec pod każdym względem, i chyba się nie mylę, przepowiadając mu zaszczytną przyszłość w nauce.
— Byłbym wołał widzieć go marynarzem, jak ja, ale Danielowi pozostawiłem całą władzę nad pokierowaniem jego, a co uczynił, dobrze uczynił... pieniądze, które syn kiedyś otrzyma, jestem pewny, będą przezeń szlachetnie zużytkowane. Cyfra wspaniała majątku, który mi przypadł, czyni mnie szczęśliwym podwójnie, po pierwsze, że Henryk będzie mógł zająć w świecie, godne dlań stanowisko, powtóre, że majątek ten pozwoli mi spełnić dobry uczynek.
— Chcesz pan wyświadczyć przysługę jednemu z przyjaciół? — wtrącił rejent z uśmiechem.
— Tak — odparł Gabryel, nie chcąc, aby Robinet mógł się domyśleć prawdy. — Chodzi o umieszczenie funduszów w pewnem przedsiębiorstwie, którego właściciel jest moim przyjacielem... Uczciwy człowiek, ale dotknięty różnemi niezasłużonemi przeciwnościami... Mój wkład go ocali... Mogłem się był wahać, lecz się teraz nie waham... Spodziewałem się, że Henrykowi zostawię niecały milion... mogę więc bez szkody dla niego, rozporządzić czasowo pewną sumą, na którą nie liczyłem...
— Tem bardziej — odparł rejent — że dziura ta zostanie bardzo prędko zatkana... Jesteś pan silny i masz przed sobą długie dni...
— Kto wiedzieć może, co niebo mu przeznacza — wyszeptał Gabryel Savanne, a czoło jego zasępiło się nagle — ja jestem marynarzem, a morze zsyła straszliwe niespodzianki.. Wreszcie, cokolwiek się stanie, mam prawo rozporządzać częścią mego majątku.
— A jaką sumę oddać mam do pańskiego rozporządzenia?
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Trzykroć! — powtórzył rejent, zdziwiony nieco wysokością cyfry.
— Taką sumę obiecałem pożyczyć swemu przyjacielowi.
— Kiedy pan chce zabrać pieniądze...
— Pojutrze zrana...
— Dobrze... będą gotowe.
Gabryel Savanne wstał i miał już odejść, lecz przed pożegnaniem się z rejentem, jeszcze się odezwał.
— Jeżeli się pan zobaczysz z Danielem i jeżeli będziesz mówił o mej wizycie, wdzięczny byłbym panu, gdybyś nie wymienił mu ani słówkiem, głównego powodu moich odwiedzin...
— To już dla mnie tajemnica zawodowa — odparł Robinet. — Może pan być zupełnie pewny mej dyskrecyi co do pańskiego brata, mój drogi komendancie.
— Dziękuję panu...
I, uścisnąwszy czule rękę notaryusza, oficer marynarki wyszedł z kancelaryi.
∗
∗ ∗ |
Tego wieczora czcigodny wikary z Saint-Ouen przybył do łoża śmiertelnego Germany, wyspowiadał ją, rozgrzeszył, namaścił ostatniemi Sakramentami i opuścił ją dopiero, gdy już gotowa była na śmierć, jak prawdziwa chrześcianka.
Doktór powiedział matce Aubin:
— Spodziewaj się pani bardzo bliskiej katastrofy... Dnie, a nawet godziny pańskiej lokatorki są policzone.
— Biedna kobieta... biedna matka! — wyszeptała właścicielka zajazdu, bardzo wzruszona. — O ile będę mogła, będę ją uspokajała w jej chwilach ostatnich.
Germana gasła widocznie, jak lampa, w której braknie coraz bardziej płynu do palenia.
Czuła, że od niej życie ulata, ale zapewnienia pana Bordet o losie jej córki, spowiedź, która, zatarłszy winy przeszłości, oczyściła jej duszę, wszystko to dawało jej spokój wielki.
Germana gotowała się do wielkiej podróży, bez niepokoju o przyszłość ukochanej Marty.
Było to 28-go grudnia zrana.
Pogoda była posępna, chłód przenikający.
Chora spędziła noc bardzo źle, tracąc resztki sił.
Marta, siedząc na stołeczku tuż przy łóżku, ściskała w dłoniach swych rękę matczyną i pożerała oczyma bardzo wychudłą twarz, którą okrywał już pot śmiertelny.
Grube łzy toczyły się po licach dziewczynki.
Jedna z tych łez spadła na palce Germany, sprawiając wrażenie oparzenia.
Powieki chorej podniosły się.
Zwolna zwróciła wzrok na córkę.
Widziała ją jeszcze, ale już przez mgłę.
— Nie płacz, moja droga — rzekła do niej głosem ledwie dosłyszalnym. — Bądź odważną. Urodziłaś się pod nieszczęśliwą gwiazdą... Wychowałaś się w szkole nieszczęścia... Powinnaś być silną, ażeby znosić mężnie cierpienia, które ci życie przeznacza.
I, mówiąc to, ściskała konwulsyjnie drobną rączkę córki.
— Mamo!.. o! mamusiu — wyjąkała Marta.
Germana ciągnęła dalej głosem coraz mniej wyraźnym:
— Posłuchaj mnie, Marto, posłuchaj uważnie... Za kilka godzin, może za kilka chwil, już mnie tutaj nie będzie... Pozostaniesz sama... Wśród obcych, którzy będą litościwi, lecz których życzliwość, choćby największa, nie będzie podobną do miłości matczynej... Mnie już tutaj nie będzie, ażeby tobą, Marto, pokierować... Bo masz rozum po nad swój wiek i zdolna jesteś mnie zrozumieć...
Przysięgnij, moja droga, że zawsze będziesz uczciwą!.. Przysięgnij, że nigdy nie uchybisz swym obowiązkom, które poznasz później... Przysięgnij, że również nigdy nie zatrze się w twej pamięci wspomnienie o twej matce, o twej matce, która cię ubóstwiała!.. Przysięgnij mi to wszystko, moje dziecko ukochane, ażebym umarła spokojnie.
Powiedzieliśmy już, że Marta była dzieckiem przedwcześnie rozwiniętem i dziwnie przez naturę wyposażonem.
Możnaby mniemać, że w ciele tej dziewczynki znajdowała się dusza, która już rozumiała, żyła i cierpiała.
Śmierć matki wydawała się jej najstraszniejszą katastrofą.
Wstała i, przylgnąwszy drżącemi ustami do twarzy Germany, wyjąkała wśród płaczu:
— O! tak.. będę zawsze dobrą, mamusiu... przyrzekam ci... przysięgam... i nigdy nie przestanę cię kochać... myśleć o tobie... Nigdy... nigdy...
Oddech Germany stawał się coraz bardziej rzężącym.
Marta przestraszyła się.
— Mamo! — zawołała, przestając całować. — Mamo!
Konająca uczyniła wysiłek, do jakiego wydawała się niezdolną i, podnosząc się na wpół, wyciągnęła rękę ku komodzie, opartej przy ścianie naprzeciw łóżka.
— Tam... w szufladzie u góry — wyjąkała — skrzyneczka orzechowa...
Marta zrozumiała.
Zanim Germana skończyła mówić, już stała przy wskazanym meblu, otworzyła go i przyniosła umierającej żądany przedmiot.
Przy pomocy córki, Germana otworzyła skrzyneczkę. Rękoma omdlewającemi wyjęła z niej dwa blankiety stemplowe, pokryte pismem, i list w kopercie, nawpół rozdartej.
Wzięła ten list, rozłożyła go i jej spojrzenie, drętwiejące już, szklane, spoczęło na wyrazach, które zawierał, a które rozróżniała teraz miejscami, jakby we mgle.
Był to list Gabryela.
Jedyny list, jaki miała od niego.
Było to wyznanie miłości, któremu biedne dziecko nie zdołało się oprzeć.
Były to przyrzeczenia, mamiące kochankę.
Jedyne wspomnienie materyalne, które jej pozostało po ojcu jej córki.
Wtedy przeszłość cała ukazała się znowu przed jej oczyma, blizkiemi zagaśnięcia.
Potem oczy jej, na chwilę przymknięte, otworzyły się znowu.
— Marto, moja droga — wyszeptała — to list od twojego ojca.
— Od mojego ojca? — powtórzyło dziecko, wstrząśnięte nagłym dreszczem.
Germana ciągnęła dalej, coraz wolniej.
— Zapewne nie poznasz go nigdy... To przez niego biedna moja matka musiała mi złorzeczyć, to przez niego stałam się córką niewdzięczną i bez serca... To przez niego umieram... Ale Bóg nakazuje nam przebaczać... Przebaczam twemu ojcu... Zapominam o wszystkiem złem, jakie mi wyrządził... Ty tak samo, jak ja, nie miej nienawiści dla tego, który powinien być przy tobie i opiekować się tobą.. Ty mu przebaczysz, że nie dał ci ani nazwiska, ani przywiązania, że cię samą pozostawił na świecie... Zapomnij, droga Marciu, i spal ten list.
— Mamo, jestem ci posłuszną — odpowiedziało dziecko, biorąc list, który jej Germana podawała — przebaczam i zapominam.
I, podniósłszy fajerkę na kominku, wrzuciła na żarzące się węgle papier, który się zaraz zapalił.
— Głowa Germany Sollier opadła na poduszki.
Przeciągłe westchnienie wydarło się z jej gardła. Twarz jej blada zsiniała.
— Mamo!.. mamusiu!.. — wykrzyknęła Marta przerażona.
Konająca wyjąkała te słowa urywane:
— Pani Aubin... prędko... niech przyjdzie... idź po nią...
Dziecko oszołomione wyszło z pokoju, pobiegło po schodach, wpadło do restauracyi, gdzie pani Aubin znajdowała się za bufetem i, chwytając ją za rękę, zawołała:
— Pani Aubin!.. moja dobra pani!.. niech pani idzie — zawołała z płaczem — Mamusia umiera.. prosi panią... prędko... prędko...
Poczciwa kobiecina krzyknęła głucho i, przejęta głębokim wzruszeniem, poszła z dzieckiem.
Wszedłszy do pokoju lokatorki, właścicielka zajazdu szybko podążyła do jej łóżka.
Germana usłyszała ją raczej, niż zobaczyła.
— Już się skończyło, matko Aubin — wyjąkała biedna kobieta głosem ledwie zrozumiałym — to się już skończyło... Dzięki z głębi serca za pani starania i dobroć, niech Bóg pani wynagrodzi... Pozostawiam pani moją biedną sierotę, bądź pani dla niej tem, czem byłaś dla mnie, bądź pani u doktora Bordet... Oto moja metryka i metryka Marty... wyczytasz tam nazwisko moje, zawsze się z niem kryłam, wstydziłam się...
I Germana podała pani Aubin dwie ćwiartki papieru stemplowego, wyjęte ze szkatułki wraz z listem od Gabryela Savanne, który spaliła Marta.
Germana oddychała ciężko.
Ręce jej podniosły się i zatrzepotały w próżni.
Szukała córki, której oczy jej wygasłe już nie widziały.
Marta zrozumiała i rzuciła się w jej objęcia.
Biedna matka pochwyciła ją, przyciągnęła ku sobie, przycisnęła ją do serca z uczuciem namiętnem, które górowało jeszcze nad życiem nawet, przycisnęła usta już zlodowaciałe do czoła dziecka, dała mu ostatni pocałunek, oddając duszę Bogu w ostatniem westchnieniu.
Uścisk namiętny ustał.
Ręce opadły bezwładne.
Skończyło się.
Rozpacz Marty była przejmująca.
Krzyki jej i jęki rozdzierały duszę.
Nie mogła oderwać się od trupa matki, który ściskała konwulsyjnie słabemi ramionami.
Ręką bardzo łagodną, powoli, pani Aubin podniosła dziecko.
— Uklęknij, moja pieszczoszko — wyrzekła.
Marta uklękła.
Poczciwa kobieta uczyniła to samo.
I obie modliły się, opłakując tę, której już nie było, biedną męczennicę życia.
∗
∗ ∗ |
Cztery usługujące dziewczyny, wśród których wyróżnia się Marya, ładna i zwinna, będąca zastępczynią matki Aubin, krzątały się około nakrywania stołów, dla zwykłych stołowników, których dostarczała fabryka Verniera.
Robotnicy jeszcze się nie zaczęli zbierać na posiłek, gdy drzwi od restauracyi otworzyły się i wszedł Magloire mańkut, popychając przed sobą katarynkę.
— Dzień dobry, dzieci!.. — zawołał wesoło, wchodząc do sali.
— Dzień dobry, panie Magloire.
— Czy się pan boisz, aby się pańska katarynka nie zakatarzyła, bo ją pakujesz do restauracyi? — zapytała Marya ze śmiechem.
Magloire zbliżył się do pieca i zaczął grzać sobie palce u jedynej ręki, która mu pozostała.
— Chcecie — odezwał się po chwili do służących — to zagram wam jaką skoczną piosenkę na mym instrumencie. Co? dobrze?
I skierował się do katarynki.
Marya zatrzymała go.
— Nie... nie.. nie graj pan dzisiaj tutaj — odezwała się żywo. — Mamy w domu biedną kobietę, która kona, a może już umarła w tej chwili...
Magloire natychmiast zmienił się na twarzy.
Z wesołego stał się poważnym.
— To ta robotnica z fabryki, którą leczył doktór Bordet? — zapytał.
— Tak. Przed chwilą jej maleńka z płaczem przybiegła po naszą panią, z którą jej matka chciała się jeszcze zobaczyć.
— A! biedaczka! — wyrzekł mańkut ze współczuciem. — To było do przewidzenia. Biedna kobieta... biedna mała!..
Drzwi od restauracyi otworzyły się znowu.
Wszedł Klaudyusz Grivot, majster z fabryki Ryszarda Verniera, dmuchając w ręce.
— Śniadanie, Różo! a prędko — rzekł, kierując się do jednego z oddzielnych gabinetów, przylegających do sali.
— Jedenasta jeszcze nie wybiła.
— Nie, ale muszę jechać do Saint-Denis, dla obejrzenia robót i wrócić w południe wraz z robotnikami.
— Zaraz pan będzie miał śniadanie... Kasiu, zajmij się panem Grivot.
Majster wszedł do gabinetu.
Magloire przyglądał mu się przez ten czas.
— O! toby nieszczęście było, gdyby taki pan majster napił się sznapsa na sali ogólnej ze zwymi kolegami...
Marya to usłyszała.
— Majster powinien się trzymać zdaleka od swych robotników... zwłaszcza taki, który ma wielkie poważanie u swego pryncypała, jako pracujący...
— Można być dobrym robotnikiem, a nicponiem!.. A ten jegomość wcale mi się niepodoba... Zresztą, co to mnie obchodzi... Dajcie mi sznapsa i porcyę kiełbasy z kapustą, tylko taką, którejbyście się nie powstydziły...
Magloirowi usługiwać poczęła Franciszka, gdyż Marya musiała iść do kantorku i wydawać wino na kwarty gościom.
Mańkut wziął się do jedzenia.
W tejże chwili jakiś młodzieniec, ubrany z elegancką prostotą przekroczył próg zakładu.
Rysy miał regularne, oczy szczere i inteligentne, usta uśmiechnięte.
Niewielki zarost otaczał twarz jego sympatyczną.
Widząc go wchodzącego, Róża szybko pośpieszyła ku niemu.
— A! pan Henryk! — zawołała tonem uradowanym. — Dawno się pana nie widziało!
— A tak, moja panno Różo.
— Pan Henryk będzie jadł śniadanie?
— Jeżeli to możliwe...
— I jakie jeszcze śniadanie!.. Dzisiaj jest doskonałe...
— Przyjechałem dziś rano z Saint-Ouen, ażeby sprawić panu Vernierowi niespodziankę i poprosić go o śniadanie, alem zastał drzwi zamknięte... Pani Weronika, odźwierna fabryki, powiedziała mi, że pryncypał jest w Paryżu i że wróci dopiero dość późno po obiedzie...
Przyszedłem więc poszukać u matki Aubin posiłku, którego nie dostałem w fabryce...
— Może podać panu w oddzielnym gabinecie?
— A to po co... Proszę mi podać śniadanie w tej sali... przy jednym ze stołów, gdzie siadywałem tyle razy... Nie unikam stykania się z pracującymi... Lubię ich...
— A!.. to wybierz pan miejsce, panie Henryku, przyniosę panu kartę...
Młodzieniec usiadł przy stole, gdzie już miał miejsce kataryniarz, który sobie pomyślał:
— O! ten wcale się nie dmie!.. A jednak znać, że nie byle kto.
Róża zbliżyła się znowu.
— I cóż się dzieje z pańskim ojcem? — zapytała młodzieńca — nie miał pan o nim wiadomości?
— Miałem przed dwoma miesiącami.
— Kapitan Savanne zawsze na morzu?
— To jego fach, moje dziecko.
— Ale to nie dobrze, że tak ciągle musi być daleko od rodziny.
— A tak, to prawda! — odrzekł Henryk Savanne z westchnieniem — już ośm lat nie widziałem ojca, szesnaście lat miałem, kiedy wyjechał.
— Ośm lat w podróży! — zawołała Róża ze zdumieniem.
Tu Magloire uznał za stosowne wmieszać się do rozmowy.
— O! w marynarce człowiek nie od siebie zależy, ja także coś o tem wiem, bo byłem w Tonkinie.
— Byłeś pan majtkiem? — zapytał Henryk Savanne.
— Służyłem w czwartym pułku piechoty marynarki. Ranny byłem i medal otrzymałem na wojnie.
Róża przerwała rozmowę.
— Czy pan już wybrał, co będzie jadł, panie Henryku? — zapytała.
— Tak, Różo... Dwa jajka na miękko, kotlet, plaster szynki i kawałek sera.
Posługująca udała się zamówić śniadanie.
Godzina jedenasta wybiła na zegarze, zawieszonym po nad kantorkiem.
Z ulicy doleciały odgłosy dzwonków, zwiastujących przerwę robót we wszystkich sąsiednich fabrykach.
W ciągu trzech minut restauracya matki Aubin napełniła się nowymi gośćmi. Mężczyźni, kobiety, w ubraniach robotniczych, okrytych pyłem, żądali posiłku.
Wrzawa, zgiełk, rozlegały się dokoła. Służące kręciły się tu i owdzie, otrzymując i spełniając zlecenia.
Wreszcie zapanował spokój, słychać było tylko głuchy odgłos szczęk ludzkich, szybko spożywających.
Jedni pili, gawędząc, inni czytając dzienniki.
Wtem wszedł już po innych jakiś mężczyzna, trzymając chustkę przy oczach i klnąc straszliwie.
— A panu co się zrobiło, panie Vide-Grouset? — napytała go Marya — pan zawsze pierwszy a teraz przychodzisz ostatni?
— A! do kroćset!.. — odpowiedział gniewnie robotnik — wpadł mi do oka kawał opiłki i cierpię jak potępieniec.
I biedny chłopiec, odjąwszy chustkę, pokazał oko napuchnięte, czerwone, załzawione, z powieką, drgającą, prawie konwulsyjnie.
— Dajcie mi wody świeżej, może wyjdzie ten opiłek albo się wścieknę.
Henryk Savanne, usłyszawszy skargi robotnika, zwrócił się ku niemu.
Kiedy Vide-Grouset poprosił o wodę zimną, szybko opuścił swe miejsce i pobiegł ku niemu.
— Może mi pan pozwoli zobaczyć to oko? — zapytał.
Robotnik usiłował zobaczyć mówiącego.
Ale oko tak go zabolało, że aż krzyknął:
— Co tam pan pomożesz? — odrzekł brutalnie.
— Za kilka sekund już pan nie będziesz cierpiał.
— Tam do pioruna! to się pan śpiesz... ja oszaleję! ja się wścieknę!..
Henryk Savanne wyjął z kieszeni małą torebkę z instrumentami stalowymi różnych kształtów.
Wyjął z nich jeden, mały i giętki, w którym na końcu osadzony był gładki kamyczek czarny, rzucający odbłyski metaliczne.
Potem, wziąwszy krzesło, postawił je przy jednem z okien, oświetlających salę, i rzekł do robotnika:
— Siadaj pan i nie bój się.
Vide-Grouset klął ciągle i narzekał, ale trochę uspokojony pewnością, z jaką nieznany młodzieniec obiecywał mu ulgę niezwłoczną, usiadł na krześle.
— Przechyl pan głowę w tył — rozkazał Henryk Savanne.
Robotnik był posłuszny.
Przy wszystkich stołach klienci matki Aubin przerwali śniadanie.
Spojrzenia wszystkich zwróciły się ku temu młodzieńcowi, ubranemu elegancko, o twarzy sympatycznej, który pomimo bardzo młodego wieku nakazywał szacunek i posłuszeństwo.
Zapanowała grobowa cisza.
Henryk Savanne oparł głowę Vide-Grouseta na piersiach swych i lewą ręką z niezwykłą zręcznością wywinął powieki chorego.
Wtedy ręką prawą wsunął między powieki koniec swego narzędzia, powiódł niem lekko i powoli na prawo i na lewo, i znów z lewej ku prawej stronie na powiece oka.
Po dwóch czy trzech sekundach tej niemiłej operacyi odjął narzędzie i przyjrzał się końcowi instrumentu.
Vide-Grouset podniósł się raptownie, nie cierpiąc wcale, uwolniony od opiłki żelaza, która wpadła mu do oka.
— A! to cudownie — zawołał z oczyma wytrzeszczonemu — Nie czuję już nic!.. Wyjąłeś pan wszystko, nic nie dotknąwszy... Czy pan czarownik jesteś, czy co?
— Nie — odpowiedział Henryk Savanne, śmiejąc się — w tem niema żadnych czarów... Uczyłem się okulistyki i jestem wychowańcem szpitala Quinze-Vingts. Operacya, której pana poddałem (jeżeli może się to operacyą nazywać), jest jedną z najprostszych i dziwię się, że, pracując w fabryce, robiąc piłą i młotem, nie znacie panowie sposobu pozbywania się opiłków metalicznych, które mogą was oślepić. Pan miałeś opiłkę pod powieką, było to niebezpieczne dla pańskiego wzroku, gdyż mogło wywołać silne zapalenie. Teraz nie masz się pan czego obawiać, opiłka już jest usunięta. Patrz pan.
Henryk Savonne pokazał zdumionemu mechanikowi koniec narzędzia.
Vide-Grouset spojrzał.
— Tę drobną płatkę ciemną to ja miałem w lewem, oku? — zapytał.
— Tak.
— A jakże wyszła z oka?
— Bardzo prosto. Narzędzie moje zakończone jest silnym magnesem, który przyciągnął opiłkę metaliczną do siebie i w ten sposób pan się jej pozbyłeś.
Ucieszne hurra powitało ostatnie słowa paryskiego okulisty. Klaskano w ręce, a robotnicy, opuściwszy stoły, cisnęli się do młodzieńca, winszując mu głośno.
Henryk Savanne z trudnością zdołał się uwolnić od tej uroczystej owacyi. Wreszcie, uścisnąwszy wszystkich ręce, usiadł znów przy stole.
Operowany kazał sobie podać jedzenia, ale dużo, bo, jak twierdził, widocznie opiłki w oku dają większy apetyt.
Śmiano się z jego konceptu.
Tymczasem Klaudyusz Grivot wyszedł z gabinetu, gdzie razem z nim jedli śniadanie i inni majstrowie i rysownicy z fabryki Verniera.
Ukłonił się Henrykowi Savanne, którego miał sposobność kilka razy widzieć u swego pryncypała i opuścił zakład, ażeby dosiąść roweru i udać się do Saint-Denis.
Przedłużająca się nieobecność matki Aubin, która zwykle o tej porze nie opuszczała bufetu, wydała się dziwną wielce stołownikom.
Jakaś kobieta, ciekawsza od innych, zapytała:
— A gdzie to, Maryo, wasza pani?.. Czy chora?
— Bogu dzięki, nie — odrzekła. — Pani jest teraz przy jednej z naszych lokatorek, pani Germanie.
— Germanie, z naszej fabryki?
— Tak.
— Czy ma się gorzej?.. Czy bardziej cierpi?
— Może już nie cierpi w tej chwili, bo może już umarła.
Ten wyraz: Umarła, najstraszniejszy, najbardziej przerażający ze wszystkich istniejących, przejął nawskroś dreszczem tych, co słuchali.
— Umarła! — powtórzyła pytająca — co za nieszczęście! A! biedna kobieta! Dzielna z niej była matka, zabijała się pracą, ażeby wyżywić swe dziecko.
— Małą dziewczynkę lat siedmiu czy ośmiu — podchwyciła inna robotnica.
— I męża nie miała — wtrąciła trzecia.
— Tak, nie miała męża! — podjęła ta, która zagadnęła pierwsza — gałgan jakiś ją zdurzył, potem opuścił biedaczkę! A! ci łotrzy mężczyźni! — dodała z głuchym gniewem — a! łajdaki! dla dogodzenia kaprysowi rzucają biedną dziewczynę na nędzę wraz z dzieckiem, pozostawiając jej do wyboru, albo rzucić się do rzeki, albo szargać się po rynsztokach, bo nie wszystkie mają odwagę jak Germana, która się zapracowała na śmierć! A! rozbójnicy, na gilotynę z nimi!
Mężczyźni obecni opuścili nosy, nic nie odpowiadając.
Kobiety przytakiwały głośno.
— Ma racyę! Ma racyę!.. — powtarzały, kiwając głowami.
Drzwi od strony wybrzeża otworzyły się i weszła matka Weronika, odźwierna z fabryki Ryszarda Verniera, trzymając w ręku koszyk blaszany na butelki.
Wszyscy ją tu znali.
Życzono jej dzień dobry.
Weronika odkłoniła się i poszła do bufetu.
— Przychodzę odnowić zapas wina — rzekła do Maryi. — Niech mi pani da sześć kwart, jak zwykle.
— Zaraz, matko Weroniko... zaraz ci usłużę. Nie będziesz czekała — odpowiedziała Marya.
I, wziąwszy koszyk poszła do piwnicy.
Pani Weronika zauważyła już Henryka Savanne mańkuta Magloire, jedzących śniadanie przy tym samym stole.
Ukłoniła się jednemu i podała rękę drugiemu.
Czcigodna odźwierna poważała bardzo kataryniarza; lochała go nawet, wiedząc, jak ma dobre serce.
∗
∗ ∗ |
Nikt w Saint-Ouen nie ośmieliłby się wątpić o litościwem usposobieniu matki Aubin.
Nigdy ona nie odmówiła kredytu robotnikom, będącym w kłopotach. Tylokrotnie zawodziła się na nich, traciła pieniądze u swych klientów, mało delikatnych, co nie przeszkodziło jej postępować tak samo, gdy się zdarzyła sposobność.
— Lepiej być oszukanym, niż bez litości — mawiała chętnie.
Zresztą nie zubożyło jej to, a czuła się bardzo szczęśliwą.
Jej handel kwitł, a wdowa bezdzietna nie miała dla kogo zbierać.
Czule kochała swego męża, dzielnego i zacnego robotnika, i ubóstwiała syna jedynaka, ładnego chłopca, który zmarł w szesnastym roku życia.
Od wczesnej młodości pracowała ciężko, poznała walkę o byt, rozczarowanie, boleść, wiedziała też ta zacna kobieta, jak często życie staje się trudnem i pełnem cierpień dla pracujących.
Pokochała bardzo Germanę, która, jak ona, pracowała do upadłego, jak ona niegdyś walczyła z losem, a mimo to nie mogła sobie dać rady. Lubiła Martę, przez pamięć na dziecko swe nieodżałowane, które straciła.
Kiedy więc ujrzała biedną Germanę, gasnącą w jej ramionach i pod pocałunkami Marty, jęk wydobył się z jej piersi, łzy popłynęły, a serce jej ścisnęło się boleśnie.
Ta istota tak jeszcze młoda, umierająca w osamotnieniu, bez matki przy niej, któraby udzieliła jej ostatnich starań otrzymałaby jej ostatnie tchnienie, bez męża, któryby jej zamknął powieki; ta sierota, pozostająca sama na świecie, wszystko to ją wzruszyło aż do głębi wnętrzności.
— Ja będę jej matką — rzekła do siebie, całując Martę — i uczynię dla niej, co uczyniłaby jej matka.
Sama ubrała nieboszczkę, w ostatnie pośmiertne ubranie.
Sama poszukała w swej szafie najładniejszej bielizny dla umarłej.
Sama przyniosła wody święconej, postawiła krzyż w głowie, pozapalała świece na małym stoliczku przy łóżku i spuściła roletę.
Była to dla nieboszczki kaplica żałobna.
Ponura ta praca zajęła sporo czasu.
Matka Aubin nie myślała już nic o restauracji swej, ani o godzinie śniadania dla robotników.
Przy trupie Germany Sollier zapomniała o wszystkiem, myśląc tylko o nieboszczce i o jej córce.
Marta płakała ciągle, trzęsła się nerwowo.
Matka Aubin ujęła ją za rękę i głosem cichym, jakby się obawiała obudzić biedaczkę, która już zasnęła na wieki, rzekła do niej:
— Chodź ze mną, moja mała... Nie możesz tu pozostać w takiej chwili.
Marta rzuciła spojrzenie, skąpane w łzach, na ciało martwe swej matki, wyciągnęła ku niemu drobne rączęta i wyjękła głucho, głosikiem łzawym, zaledwie zrozumiałym:
— Nie... nie... ja nie chcę opuścić mej biednej mamy... ja chcę być przy niej...
— Nie pozostanie ona samą, ja ci to przyrzekam — odparła matka Aubin. — Ale tu być nie możesz... to nie na twe siły...
I, biorąc dziecko w ramiona swe, wyprowadziła z pokoju żałobnego.
W salach restauracyi goście jedli dalej śniadanie, bez żadnego hałasu.
Rozmowy toczyły się pół-głosem.
Zapowiedź bliskiego zgonu, lokatorki matki Aubin zasępiła wszystkich biesiadników.
Pani Weronika czekała na powrót Maryi, która poszła do piwnicy po wino.
Służące podawały kawę w ciężkich filiżankach, razem z karafką koniaku, przerżniętą liniami, oddzielajęcemi miarę jednego małego kieliszka Henryk Savanne przypatrywał się z zajęciem siedzącym za stołem robotnikom, między którymi znajdowały się typy oryginalne i ciekawe.
W chwili wejścia ich, wszelkie rozmowy ustały i spojrzenia wszystkich skierowały się na starą kobietę i na małą dziewczynkę, którą wielu znało.
Widząc twarz zmienioną matki Aubin i rozpacz dziecka, każdy zrozumiał, co się stało.
Jedna z kobiet, matka rodziny, pracując w tym samym warsztacie, gdzie zatrudnioną była Germana, zapytała właścicielki zakładu.
— Więc niema już nadziei?
Matka Aubin oparła rękę na głowie małej Marty i odpowiedziała te wyrazy, które raczej odgadnięto, niż usłyszano:
— Ona jest sierotą.
Głuchy szmer rozszedł się, potem ustał, i zapanowała głęboka cisza.
— Katarzyno! — rozkazała matka Aubin jednej ze służących — idź pod numer 17 i czuwaj przy biednej kobiecie, której nie można pozostawiać samej... Kiedy Franciszka zje śniadanie, pójdzie cię zastąpić... Będziemy się zmieniały kolejno..
Służąca spełniła polecenie natychmiast i udała się doglądać nieboszczki.
Wyjście Katarzyny wywołało nowy i gwałtowny atak rozpaczy u Marty.
— Mamusiu!.. mamusiu!.. — zawołała głosem, rozdzierającym duszę — ja chcę ją zobaczyć.. ja chcę być przy niej... chcę przy niej być...
I usiłowała pobiedz za służącą, lecz nagle, przejęta nerwowem dreszczem, wyczerpana, na schyłku sił, straci ła przytomność, ale zanim upadła zdołała ją matka Aubin pochwycić.
Zacna kobieta usiadła i ułożyła na kolanach nieruchome dziecko, ażeby je ratować.
— Ona tyle cierpi!.. Ona tak się napłakała, biedna pieszczoszka! — rzekła — a taka delikatna, taka wrażliwa... tego zemdlenia można się było spodziewać.
— A! biedna mała — szepnęła pani Weronika — o niej można powiedzieć, że poznała zmartwienie wcześnie.
Mańkut Magloire, który od przyjścia Marty i matki Aubin jakby się zadumał głęboko, podniósł nagle głowę i wstał.
— Moi przyjaciele — wyrzekł głosem, ze wzruszenia mniej pewnym niż zwykle — czy chcecie mnie posłuchać jednę sekundę?
Oczy wszystkich zwróciły się ku dawnemu żołnierzowi marynarki.
— Mów... mów... słuchamy — odpowiedziano.
— Chodzi tu o matkę tego biednego maleństwa — zaczął kataryniarz, wskazując na Martę zemdloną. — Ona pracowała jak my wszyscy, godna istota, życie miała pełne zawodów, nędzy i cierpienia... Odwagi jej nie brakło, tylko siły i padła pod brzemieniem zbyt ciężkiem!.. Należała ona do naszej rodziny, tej wielkiej rodziny ludu, zdolnego do wszelkich poświęceń... Są tu ojcowie i matki, którzy mnie zrozumieją! Pośród ludzi z sercem, którzy mnie słuchają, ani jeden nie odmówi przyłożenia się do dzieła solidarności szlachetnej... Koledzy, chodzi tu o spełnienie dobrego uczynku...
Mańkut przerwał sobie.
Zabrał głos wysoki starzec, którego nazywano ojcem Szymonem.
— Powiedz nam, co myślisz, Magloire — wyrzekł tonem poważnym — każdy cię tutaj zna, wiemy, że gdy dasz radę, to będzie dobrą i za nią pójdą...
— Tak... tak... usłucha się twej rady — poparli stołownicy matki Aubin.
Magloire podchwycił:
— Otóż biedna kobieta umarła, młoda jeszcze, ofiara życia, pozostawiając córeczkę, samą na świecie i bez środków... Wiemy wszyscy, co zacna pani Aubin uczyniła dla umierającej, i to z dobrocią, której nic nie osłabia, nic nie wyczerpuje, ale ona przecie nie może wszystkiego uczynić... a zresztą ona nie sprzeciwi się, ażebyśmy się przyłączyli do jej miłosierdzia. My, jak i ona, nie zechcemy, ażeby nieboszczka pochowaną została we wspólnym dole, bez odróżnienia, pomieszana z innymi trupami, ażeby uległa tej zniewadze pośmiertnej... My, jak i ona, chcielibyśmy, ażeby mała sierota mogła rozpoznać skromną mogiłę, gdzie matka jej spać będzie na zawsze.. Koledzy, połączmy się dla zabezpieczenia Germanie mogiły, mogiły, na której postawimy krzyż, pod którym Marta płakać będzie i modlić się, mówiąc: Ubodzy nie opuszczają ubogich!..
Słuchając Magloira mówięcego, kobiety płakały. Mężczyźni przytakiwali kiwaniem głowy i już kładli ręce do kieszeni, ażeby wyciągnąć swoje grosze, o które kataryniarz prosił w sposób tak wzruszający.
— Niech każdy da, co zechce, co może... będę kwestował...
I sam, włożywszy dwie monety po pięć franków do czapki, zaczął chodzić wśród stołów.
Henryk Savanne, głęboko wzruszony, dał dwadzieścia franków.
Pani Aubin takąż sumę.
Matka Weronika dziesięć franków.
Służące wypróżniły swe kieszenie.
Wszystkich ręce wyciągały się ku czapce, śpiesząc z oddaniem swej ofiary.
Jeden tylko człowiek nic nie dał i zmieszany spuścił głowę.
Był to Vide-Grouset, mechanik, któremu tak prędko ulżył Henryk Savanne przed kilku chwilami.
Magloire zatrzymał się przed nim.
— I cóż, kolego — rzekł doń — czyżbyś ty jeden mnie nie zrozumiał, czy też sądzisz, że ja źle robię?
— Nazywam się Vide-Grouset — Pusty Worek — odparł robotnik z widocznem zakłopotaniem, uderzając się po kieszeni kamizelki, w której nic nie zabrzękło — i dobrze się nazywam. Mój worek zawsze pusty, w nim niema ani gronia...
— To jeszcze nie racya.
— Jakto? — Ile chcesz dać?.. Ja ci pożyczę... a ty mi oddasz później..
— Nie... nie... nie chcę pożyczki — odrzekł żywo robotnik — to przyniosłoby mi nieszczęście... a zresztą wszędzie już jestem dłużny... może nie byłbym w stanie ci zwrócić..
— Wszystko się może, gdy kto chce.
— Nie, ja jestem pijak, zanadto lubię butelkę i wszystko przepijam. Gdyby nie to, i ja małbym pieniądze, jak wy, i dowiódłbym wam, że nie jestem bez serca.
— To wiadomo! — zawołał jeden z robotników — i każdy z nas gotów za ciebie założyć, ile zechcesz...
— Nie, ja pożyczki nie chcę — odparł Vide-Grouset ale dam co innego, zamiast pieniędzy.
I poszukawszy w kieszeni bluzy, wydostał pugilares zatłuszczony, a z niego jakiś papierek niebieski, złożony we dwoje, i podał go Magloirowi.
— Cóż to takiego? — zapytał prawie ze śmiechem. — Bilet pięćdziesięcio-frankowy?..
— Nie... To bilet na loteryę... na loteryę, kupiłem, niegdyś mając pałkę zalaną, sam nie wiedząc, co robię... Trzy są na tej loteryi wygrane: jedna 5,000, druga 10,000 i trzecia 50,000 franków... Włóż za mnie tyle, co kosztuje ten bilet, dwadzieścia su do swej czapki, mój Magloire, a zabieraj bilet... Będzie on twój, a jeżeli wygrasz, to i twoja wygrana, boś przecież jej nie ukradł...
Magloire odepchnął bilet.
— Zachowaj to dla siebie — rzekł — a ja włożę te dwadzieścia su za ciebie.
— Nigdy w życiu! — jęknął robotnik, rzucając się jak dyabeł w wodzie święconej... Bierz bilet, albo będę myślał, że mną pogardzasz, jak pijakiem, który już nie wart nic.
— Ha ty, uparciuchu, to dawaj bilet, a jeżeli wygram główną wygranę...
Mechanik nie pozwolił Magloirowi dokończyć rozpoczętego zdania.
Odgadując myśl jego, zawołał:
— Ja nie chcę żadnych podziałów!.. Jabym wszystko zaraz przepił, zapiłbym się na śmierć! Bilet jest twój! wygrana także... jeżeli wygrasz...
— Przynajmniej nie odmówisz mi przyjęcia dobrego obiadu.
— O! to co innego.
Magloire włożył dwadzieścia su do czapki i policzył zebrane pieniądze.
Oznajmił sumę.
— Sto dwadzieścia siedm franków!
Rozległy się oklaski.
— Dzięki, koledzy — rzekł mańkut — dzięki, zacni ludzie, będziemy mogli za to kupić na cmentarzu w Saint-Ouen kawał ziemi, otoczyć sztachetkami mogiłę, zakupić mszę, postawić na grobie krzyż i wieniec z pereł białych z tym napisem z pereł czarnych:
Robotnicy z fabryk w Saint-Ouen siostrze swej biednej robotnicy.
Otoczono kataryniarza.
Każdy chciał mu podziękować, że powziął tę litościwą myśl, przy której skojarzył robotników z fabryk Saint-Ouen.
O! jakże wielkim, jakże dobrym jest ten lud, prawdziwy lud, lud robotniczy, gdy dusza szlachetna wskaże mu drogę ku temu, co jest dobre i wielkie... jak on ciągle dąży po tej drodze, gdy nie da się sprowadzić na manowce sekcyarzom i buntownikom, najgorszym swoim wrogom!
Henryk Savanne podał rękę Magloirowi.
— Zacny z pana człowiek!.. dzielne masz serce! — rzekł.
Mańkut zmieszany, nie wiedział jak się ma uwolnić od tych powinszowań, któremi go obsypywano.
Znalazł wreszcie na to sposób.
— Tak — podchwycił — to, cośmy uczynili, jest dobre... To był nasz obowiązek... Ale pomyśleliśmy tylko o matce umarłej; pozostaje jeszcze dziecko żyjące, sierota, sama jedna na świecie.
I wskazał biedną Martę, która zwolna przychodziła do siebie, dzięki staraniom pani Aubin i Weroniki.
— To prawda — odrzekł siwowłosy Szymon. — Trzeba pomyśleć i o niej także...
— Co się z nią stanie? — ktoś się odezwał.
— Przecież nie zapominajmy o Dobroczynności publicznej.
Odźwierna z fabryki Ryszarda Verniera przysłuchiwała się tej rozmowie.
— Czyż Dobroczynność publiczna — odezwała się — może wychowywać tę sierotę, jakby ją wychowywała kobieta? czuwać nad nią, jak matka przybrana, któraby ją kochała jak swą własną córkę?..
Weronika urwała nagle, lecz zaraz dodała przygłuszonym głosem:
— Tak... jak swą własną córkę... I ja miałam córkę, alem ją straciła... Jabym wychowała tę dziewczynkę... otoczyłabym ją opieką... pieszczotami... Przypominałaby mi moje dziecko..
Stołownicy pani Aubin spojrzeli po sobie, zapytując się, czy mają się na to zgodzić, czy odźwierna fabryczna może się lepiej wywiązać z zadania, niż Dobroczynność publiczna.
Matka Weronika nie zrozumiała znaczenia tych spojrzeń!
— Czy sądzicie, że mi nie byłoby wolno przybrać tego dziecka?
A gdy nikt nie odpowiadał na to pytanie, podchwyciła, zwracając się do syna Gabryela Savanne.
— Panie Henryku, pan, co się tyle uczył, pan powinieneś to wiedzieć?..
— Potrzeba, ażebyś się udała do komisarza policyi w Saint-Ouen, moja dobra pani Weroniko — odpowiedział młodzieniec. — On ci wskaże, jakie formalności trzeba spełnić, a sam zapewne da przyzwolenie, jeżeli pani wykażesz, że jesteś w stanie łożyć na wszelkie potrzeby tego dziecka.
— Zarabiam dość, ażeby je wyżywić, ubrać i uczyć.
— O! — poprawiła właścicielka restauracyi — jesteś, pani Weroniko, dobrą i godną kobietą, a jeżeli dla wychowania małej trzeba ci będzie dopomódz, to i na matkę Aubin możesz liczyć...
— I na Magloira także! — dodał kataryniarz.
W tejże chwili omdlenie Marty przeminęło i dziecko przyszło do przytomności.
Dziewczynka powiodła dookoła zdziwionym wzrokiem, potem przypomniała sobie widocznie, co się działo, i pomyślała o matce.
— Mamo... mamo... — odezwała się z pewnem oszołomieniem.
Usłyszawszy ten głos zbolały, Weronika drgnęła i przytuliła do siebie Martę.
— Biedna moja kochanko — rzekła — nie wołaj mamusi... wiesz dobrze, że ona nie może ci odpowiedzieć...
— Wiem... wiem dobrze — wyjąkało dziecko z płaczem. — Wiem dobrze, że mnie nie usłyszy, moja mamusia, że mi nie odpowie już nigdy... Wiem, że umarła...
Nagle z uniesieniem serdecznem, ze wzruszeniem głębokiem, Weronika zapytała:
— A czy chcesz, ażebym twoją mamą została — ja?..
Marta podniosła duże wilgotne oczy niebieskie na odźwierną fabryczną.
Po raz pierwszy widziała Weronikę.
— Pani moją mamą?.. — wyjąkała.
— Tak, moje drogie maleństwo... Ty nie możesz zostawać sama... i jeżeli chcesz, zabiorę cię z sobą?.. Kochać cię będę z całego serca... Wychowam cię... będziesz przy mnie rosła, a ja czuwać będę nad tobą, jak dobra matka.
Głos starej kobiety wywierał na dziecko to samo wrażenie dziwne, jak poprzednio jej matki.
— Ale ja pani nie znam — wyszeptała.
— Poznasz mnie i pokochasz — odpowiedziała Weronika.
nie będziesz mi pani broniła myśleć o biednej mamusi, której już nigdy nie zobaczę?
— To ja ci o niej mówić będę i nie pozwolę o niej zapomnieć, moja droga.
— O! ja nie zapomnę jej nigdy, nigdy!..
I znowu łzy trysnęły z oczu dziecka.
Weronika podchwyciła:
— Obie modlić się będziemy za nią i często nosić będziemy kwiatki na jej grób... No, chcesz, ażebym ci zastąpiła mamusię?
Marta czuła się pociągniętą ku tej zacnej kobiecie, która do niej mówiła.
— Tak... — odezwała się wśród łez — tak... chcę... Jeżeli mnie pani kochać będziesz tak, jak ona mnie kochała...
I pod nowem wrażeniem, przypomniawszy sobie całe nieszczęście, osunęła się zemdlona na ręce Weroniki.
Ta scena, głęboko rozczulająca, wzruszyła serca wszystkich.
— Tak, ale to jeszcze nie wszystko — rzekła matka Audin, ocierając powieki — trzeba pomyśleć o zameldowaniu zejścia w merostwie... przygotować pogrzeb... widzieć się z proboszczem... Tem zająć się musi mężczyzna.
— Magloire — odezwały się głosy.
— Dobrze, moje dzieci, podejmuję się tego — odpowiedział mańkut. — Zajmę się wszystkiem i o niczem nie zapomnę. Ale, dla spisania aktu zejścia, potrzeba, mamo Aubin, papierów, stwierdzających osobistość nieboszczki... przynajmniej metryki...
— Ja mam wszystko, co potrzeba — odrzekła właścicielka restauracyi, sięgając do kieszeni po papiery, które jej powierzyła Germana na chwilę przed śmiercią. — Jest tu jej metryka i metryka małej. O! masz je, mój dzielny chłopcze...
W fabryce, gdzie nieboszczka pracowała, w hotelu Aubin, w restauracyi, znano ją tylko jako Germanę.
Wśród obecnych zbudziło się też uczucie ciekawości, zresztą bardzo naturalne.
Magloire powie zapewne, jak się nazywała rodzina Marty i jej matki.
Mańkut rozwinął papiery, kopię aktu cywilnego, wydaną przez mera z dziewiątego okręgu Paryża.
Przebiegł ją oczyma.
— Tak, to to — wyrzekł następnie. — Oto metryka matki, Germany — Dyonizy Sollier, urodzonej w Paryżu w roku 1865.
Pomimo całej uwagi, z jaką Weronika cuciła małą Martę, przy pomocy Maryi, słyszała, co mówił Magloire.
Usłyszawszy te imiona i nazwisko, wyrzeczone przez kataryniarza: Germana-Dyoniza Sollier podniosła się, jakby wstrząśnięta potężnym prądem elektrycznym, pozostawiając dziecko służącej.
Zsiniała na twarzy, trzęsła się całem ciałem. Oczy jej, niezmiernie rozszerzone, przerażające swym wyrazem, wlepiły się w mańkuta, a usta jej drżące wyszeptały:
— Germana-Dyoniza Sollier...
Magloire ciągnął dalej:
— Córka ślubna Piotra So
llier i Weroniki Dupont. Matka Weronika, potykając się, jakby była pijana, rzuciła się ku mańkutowi.
— Coś pan powiedział — wyrzekła głosem, złamanym ze wzruszenia — Germana-Dyoniza Sollier, córka Piotra Sollier i Weroniki Dupont?
— Ależ tak — odpowiedział Magloire — to metryka matki małej Marty.
I wskazał dokument, którego przeczytał treść.
Odźwierna fabryczna wyrwała mu dokument z rąk i ledwie trzymając się na nogach, oczyma na wpół błędnemi przebiegła akt stanu cywilnęgo i przeczytała również głośno:
— Germana-Dyoniza Sollier, córka ślubna Piotra Sollier i Weroniki Dupont, urodzona w Paryżu 19 grudnia 1865 roku.
Okrzyk straszny wyrwał się jej z gardła.
— Germana Sollier! — zawołała — urodzona w 1865 roku, ależ ta Germana... to moja córka. Córka moja, która znikła! Dziecko moje, które tyle czasu szukałam... które tak opłakałam, a ta droga pieszczoszka — mówiła dalej, wyciągając rękę ku Marcie — ten aniołek — to moja wnuczka... Powiadam wam, że Germana była moją córką, słyszycie, i ja dziś ją odnajduję, odnajduję martwą!..
O! moja córko! moja córko!
Zbliżyła się do pani Aubin.
— Wszak pani mnie zrozumiałaś? — ciągnęła dalej, chwytając ją za ręce. — Ta, którą pani pielęgnowałaś, ta, którą ratowałaś, ta, której z litości dają mogiłę, to było moje dziecko... Zaprowadź mnie pani, do niej, niech ją zobaczę, niech ją ucałuję, zanim ją zamkną w trumnę. O! moja córko!.. moja córko biedna!.. Tyś żyła obok mnie, a ja nie wiedziałam... a ja cię nie zobaczyłam jeszcze żywą...
Biedna matka wyglądała jak obłąkana. Rzuciła się ku Marcie, ciągle jeszcze nieruchomej, wzięła ją z rąk służącej i okryła pocałunkami.
— Czuwaj nad nią... pilnuj jej! — rzekła do Maryi — ja powrócę... To córka Germany... To dziecko mojej córki.. To dlatego serce moje tak się rwało ku niej., to dlatego odrazu ją pokochałam...
Weronika przerwała sobie nagle.
Myśl bolesna przebiegła przez jej rozgorączkowaną głowę.
— Ale ojciec jej? jej ojciec? Dlaczego tu go niema? — zapytała sama siebie. — Dlaczego niema go przy córce żyjącej i przy matce umarłej?
I pobiegłszy do Magloira dodała:
— Proszę, daj mi pan metrykę mej wnuczki, chcę się dowiedzieć nazwiska tego człowieka, który porzucił w ten sposób żonę i dziecko.
Mańkut przeczytał wyciąg z aktu stanu cywilnego, dotyczący małej Marty.
Wahał się, czy ma oddać dokument babce.
— A! daj mi go już!.. daj mi — wykrzyknęła Weronika drżąca.
Magloire nie mógł odmówić.
Podał ten dokument.
Ręką drżącą rozwinęła papier i przeczytała:
— Marta Sollier, córka Germany-Dyonizy Sollier i ojca nieznanego.
Krzyk gniewu i oburzenia wymknął się z jej gardła.
— O! podli!.. o! nędznicy! — wyrzekła następnie przez zęby zaciśnięte, głosem syczącym — oni je zbezczeszczają, wypierają się nawet dzieci, pozwalają im umierać z głodu i rozpaczy, i niema ich nawet do zamknięcia powiek i odprowadzenia na cmentarz... O! nędznicy!
I, biorąc panią Aubin za ramię, rzekła:
— Prowadź mnie pani. Przynajmniej matka będzie przy niej i odda jej ostatnią posługę...
Właścicielka zakładu wyszła z nią z sali, pozostawiając swych klientów pod głębokiem wrażeniem tej sceny wzruszającej.
Weronika zaledwie mogła się utrzymać na nogach, przekraczając próg pokoju żałobnego, gdzie spoczywała jej córka.
Nogi uginały się pod nią, serce chciało jej wyskoczyć z piersi.
Katarzyna, która modliła się przy łóżku, widząc ją wchodzącą z panią Aubin, usunęła się trochę na stronę.
Odźwierna fabryczna postąpiła kilka kroków, chwiejąc się, a spojrzenia jej, skąpane we łzach, wlepiły się w wychudłą twarz tej, która była jej córką.
Wtedy wybuchł gwałtowny urywany płacz.
Padła przy łożu żałobnem, wyciągając ramiona ku swemu dziecku.
— Germano... Germano... moja Germano... moja córko... — powtarzała z głuchym jękiem. — O! biedna moja córko!
I podniósłszy oburącz głowę umarłej, przycisnęła usta do zlodowaciałego czoła.
Długo przeciągnęła ten pocałunek macierzyński, którego, niestety, Germana nie mogła uczuć; potem płakała jeszcze.
— Więc taką musiałam ją odnaleźć? — wyjąkała, nieprzytomna prawie. — Znaleźć ją nieżywą, zabitą znużeniem, biedą, zmartwieniem. Czyż więc Bóg jest bez litości dla dzieci oszukanych, opuszczonych? Czyż Bóg nie karze tych, którzy je oszukują i porzucają? O! jak ja nienawidzę nędznika, który mi ukradł, który mi zabił córkę!
Czas mijał.
Drzwi od pokoju Germany otworzyły się zwolna, ukazał się Magloire.
— Pani Sollier — wyrzekł pocichu.
Matka Aubin i Weronika obróciły się, ażeby zobaczyć, kto mówi.
Gdy poznała kataryniarza, matka Germany wybuchnęła jeszcze większym płaczem.
— Oto moja córka... Moje biedne dziecko? — rzekła, wyciągając rękę ku nieboszczce.
Magloire przystąpił do niej.
— Odwagi, pani Weroniko! — rzekł. — Cios jest ciężki... pojmuję to... Ale, pani Sollier, nie powinnaś zapominać o swych obowiązkach.
— A jakiż ja mam obowiązek, jak nie być przy mej zmarłej córce? — wyszeptała odźwierna.
— Czekają na panią...
— Na mnie czekają?
— Godzina powrotu robotników pana Ryszarda Verniera do fabryki wybiła oddawna. Zamknęła pani bramę fabryczną, przychodząc do pani Aubin... Robotnicy nie mogą wejść...
Weronika powstała z klęczek.
— Tak, masz pan słuszność... obowiązek — rzekła. — Ale przebaczą mi to zapomnienie, przez kilka chwil, gdy dowiedzą się dlaczego...
Nachyliła się jeszcze nad trupem i uścisnęła znów czoło Germany, szepcząc:
— Ja powrócę.
Potem z wysiłkiem bohaterskim poszła za Magloirem i panią Aubin.
— Czy ja mam dalej się zajmować wszystkiem? — zapytał delikatnie Weronikę kataryniarz.
— Tak, przyjacielu mój, tak, mój dobry Magloire — odpowiedziała, ściskając jedyną rękę mańkuta. — Nie wolno mi odmawiać jałmużny, jaką dano memu dziecku umarłemu. Bierzmy rzeczy, jakie one są! Ale nie oszczędzaj nic... chcę, ażeby Germana była godnie pochowaną na cmentarzu...
— Dobrze, pani Sollier...
Na dole mała Marta poraz drugi przyszła do przytomności.
Ale przy naturze wrażliwej i do zbytku nerwowej, dziecko, doznawszy wzruszeń po nad jego siły i wiek, było literalnie przygniecione, bo ciało wskazywało gwałtowną gorączkę, a wyczerpanie spowodowało w następstwie niepospolitą senność.
Pani Aubin, znając oddawna delikatność dziecka, zdała sobie natychmiast sprawę z jego stanu.
— Ona musi koniecznie się przespać — rzekła do Weroniki. — Idź do fabryki, pani Sollier... Przyniosę ci Martę za chwilę...
Przy bramie fabryki więcej niż dwudziestu robotników czekało, ale gdy nadeszła Weronika, nikt na nią nie szemrał, lecz przeciwnie każdy miał dla jej nieszczęścia współczucie.
Zaczęła się tłomaczyć kasyerowi, który reprezentował pryncypała, otworzyła bramę, robotnicy weszli i każdy zabrał się do roboty.
Weronika zamknęła bramę.
Potem niezwłocznie w pokoju swym ustawiła obok swego łóżko dla wnuczki i włożyła na siebie ubranie żałobne, które miała w szafie; skromną suknię czarną, którą niegdyś nosiła po śmierci męża.
Wreszcie usiadła i rozmyślała, płacząc.
Druga godzina wybiła przed kilku minutami na zegarze fabrycznym.
Lekki odgłos dzwonka wyrwał biedną kobietę z jej ponurych rozmyślań.
Pociągnęła za sznur, powstała i postąpiła na próg swej izby.
Otworzyła się furtka od ulicy Hordouin.
Wszedł mężczyzna, jeszcze względnie młody i bardzo elegancko ubrany.
Zamknął drzwi za sobą i zlekka ukłonił się odźwiernej.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała ta, spoglądając uważnie na nieznanego przybysza.
— Obciąłbym się widzieć z panem Ryszardem Verniere — odpowiedział.
— Czy chodzi o jaki obstalunek, o robotę dla fabryki?.. W takim razie mógłby pan...
— Ja pragnę się rozmówić z panem Verniere osobiście — przerwał nowo-przybyły.
— Pana Verniere niema.
— Niema o godzinie drugiej? — podchwycił gość z bardzo wyraźnem zdziwieniem.
Biedna Weronika była, jak łatwo zrozumieć, wysoce zdenerwowaną.
— Ale skoro panu mówię, to tak jest!... ja nie mam zwyczaju kłamać...
— Ha! to muszę pani uwierzyć... Ale zapewne nieobecność pana Verniere potrwa nie cały dzień?
— Naturalnie.
— A kiedy powróci, czy pani nie wie?
— Pan Verniere, wychodząc, powiedział mi, że wróci po południu, ale mi nie oznaczył godziny.
— Czy mogę, nań czekając, zwiedzić fabrykę?
— Nie, panie.
— A to dlaczego?
— Bo to zabronione.
— Szczególny zakaz. Jakaż jego racya?
— Ja spełniam rozkaz, więc nie potrzebuję wiedzieć racyi. Jeżeli panu pilno, może panu dać odpowiedź pan Prieur, kasyer.
— Powtarzam pani, że chcę pomówić z samym panem Verniere.
— Ha! to musi pan raz jeszcze przyjść.
— Więc przyjdę...
Odźwierna otworzyła drzwi.
— Powrócę za godzinę — dodał nieznajomy, rzuciwszy spojrzenie w stronę warsztatu.
Dzięki temu spojrzeniu, jakkolwiek przelotnemu, zauważył człowieka, który jakby czatował za jednemi z nawpół uchylonych drzwi.
Człowiekiem tym był Klaudyusz Grivot.
— A to mi nie idzie! — wyszeptał do siebie przybysz, gdy się znalazł na ulicy, a w przybyszu tym czytelnicy niezawodnie poznali, a raczej odgadli brata Ryszarda Verniere.
Brama od ulicy Hondouin zamknęła się na nowo i Weronika powróciła do swej izby.
Kilka minut upłynęło, poczem znów zadzwoniono.
Tym razem matka Aubin przyprowadziła Martę do babki, i Magloire przychodził zdać sprawę z poczynionych starań.
Weronika pośpieszyła ułożyć wnuczkę, dość silnie rozgorączkowaną i powróciła do mieszkanka.
Formalności pogrzebowe i przygotowania były załatwione.
Pogrzeb odbędzie się nazajutrz o godzinie czwartej, oznaczonej przez proboszcza z Saint-Ouen.
Po chwili Weronika została sama z Martą, po odejściu przybyłych.
Zapadła znów w bolesną zadumę.
Naraz furtka od ulicy Hordouin otworzyła się, chociaż nikt nie zadzwonił, i dała przejście Ryszardowi Verniere, który posiadał klucz od niej.
Weronika, spostrzegłszy fabrykanta, stanęła przed nim w ubraniu żałobnem, z oczyma czerwonemi od łez, źle otartych.
Przemysłowiec, zatopiony w swych interesach, nie zauważył narazie zmian, zaszłych w stroju i twarzy odźwiernej.
Sądząc, że chce mu zdać sprawę z czegoś, co się stało w fabryce podczas jego nieobecności, zatrzymał się przed jej izbą i odezwał się dobrotliwie:
— Czy masz mi co do powiedzenia, pani Weroniko?
— Tak, panie — wyjąkała zacna kobieta. — Chcę pana przeprosić za uchybienie memu obowiązkowi...
Ryszard Verniere okazał ździwienie.
— Uchybiłaś pani swemu obowiązkowi! — powtórzył.
— Tak, panie.
— W czem?
— Byłam nieobecna w swej izbie, w chwili nadejścia robotników, a brama była zamknięta, czekali przynajmniej ze dwadzieścia minut... przezemnie...
— Wina jest poważna, wistocie, pani Weroniko — odparł surowo Ryszard Verniere — ale na tem ucierpią nie robotnicy, tylko ja... moja kasa... bo czas stracony to pieniądze... Nie pojmuję tej nieobecności... Cóż to za powód ważny mógł pani przeszkodzić w służbie?..
Pani Sollier wybuchła płaczem i ukryła twarz w dłoniach.
Wtedy dopiero Ryszard Verniere zauważył, że jest w żałobie.
— Co to? — odezwał się tonem łagodnym — co się stało? Jakież nowe nieszczęście spadło na panią... Jesteś czarno ubrana i płaczesz?.. Czybyś kogo straciła ze swej rodziny?
— Moją córkę... córkę... — wyjąkała biedna matka wśród szlochań.
— Córkę, która, jak mi pani opowiadałaś, opuściła cię, uciekając z jakimś nieznajomym, który ją bezwątpienia oszukał podle i porzucił?..
— Tak... moją Germanę... Znalazłam ją umarłą tam... w hotelu pani Aubin, gdzie mieszkała ze swą córką.
— Z córką?
— Moją wnuczką... dzieckiem siedmioletniem... Teraz leży u mnie w pokoju... biedna dziecina... trochę słaba... z żałości, że straciła matkę... biedna sierota!..
Przemysłowiec, często szorstki, ale pełen serca, głęboko wzruszony był niezmierną boleścią Weroniki, którą poważał.
Przyjmując ją na odźwiernę fabryki, dzięki rekomendacyi jednego ze swych przyjaciół, wypytał ją o przeszłość, a Weronika powiedziała sobie, że nie powinna nic przed nim ukrywać.
W ten sposób dowiedział się o wypadku z Germaną.
Od tego czasu pani Sollier zawsze okazała się godną zaufania, jakie w niej pokładali.
— Odwagi, moja biedna pani Weroniko — odezwał się z dobrocią — i opowiedz mi, w jakich okolicznościach odnalazłaś dziecko, któregoś nie spodziewała się zobaczyć już nigdy...
Pani Sollier zapoznała Ryszarda Verniera ze znanemi już czytelnikom wydarzeniami.
Przemysłowiec pochwalił zachowanie się robotników i udzielił słów pociechy biednej stroskanej matce.
— Chciałbym pani pozwolić, abyś wróciła do swej córki — dodał — ale w tej chwili nie mam nikogo, ażeby mógł cię zastąpić...
— O! panie — zawołała Weronika — niech się pan o to nie troszczy... Jabym się sama nie zgodziła na zastępstwo... Proszę pana tylko o pozwolenie, ażebym mogła wyjść z mego pokoju, po zamknięciu warsztatów... kiedy już nikt nie będzie potrzebował wchodzić, ani wychodzić.
— To ci pozwalam, Weroniko — odpowiedział Ryszard Verniere — a podczas twej nieobecności Teresa, moja służąca, w razie potrzeby, może posiedzieć przy twej wnuczce...
— Dziękuję panu z całego serca...
Fabrykant miał już odejść.
Ale się zatrzymał.
— Wszak to jutro chować na cmentarzu będą Germanę? — zapytał.
— Tak, panie.
— O której godzinie?
— O czwartej..
— Dobrze.
Udał się do swego gabinetu, dokąd natychmiast przyszedł kasyer, ażeby zdać sprawę z tego, co się stało.
Przy pierwszych słowach przerwał mu fabrykant.
— Wiem... wiem... — rzekł. — Zaczekaj pan chwilę, zaraz panu powiem, co z tego powodu postanowiłem...
Zadzwonił.
W tejże chwili wszedł woźny.
— Idź do warsztatów — rozkazał mu Ryszard Verniere — i poproś majstrów, ażeby natychmiast przyszli do mego gabinetu... czekam na nich...
W pięć minut później majstrowie już się zebrali.
— Moi przyjaciele — wyrzekł do nich właściciel fabryki — podczas mej nieobecności wydarzył się godzien pożałowania wypadek. Musieliście dłużej niż dwadzieścia minut czekać przed bramą fabryki, ażeby się wziąć do roboty... Uprzedźcie robotników, wam podwładnych, że te dwadzieścia minut będą im policzone tak, jak gdyby byli w warsztatach o przepisanej porze. Znam przyczynę tego wypadku i wiem, jak wszyscy zachowaliście się w restauracyi matki Aubin... Nie będę wam mówił komplementów, powiem tylko, żeście postąpili sobie jak ludzie z sercem, jakimi jesteście. Jutro o godzinie czwartej odbędzie się pogrzeb córki tej zacnej kobiety, której mogłem ocenić rzadkie przymioty, odkąd u mnie służy... Wy pójdziecie za pogrzebem, a czas, jaki z tego powodu przepędzicie po za fabryką, będzie wam zapłacony tak, jakbyście pracowali.
Poczem, zwracając się do kasyera dodał:
— Będzie pan o tem pamiętał, panie Prieur. Pragnę, ażeby cały personel był na pogrzebie jutrzejszym... W imieniu robotników i urzędników fabryki złożony będzie wieniec na grobie córki pani Sollier...
A teraz, moi przyjaciele, wróćcie do swej pracy...
Majstrowie oddalili się bardziej wzruszeni, niż chcieli to po sobie okazać, z wyjątkiem Klaudyusza Grivot, nieprzystępnego dla wzruszeń, w tym rodzaju.
Ryszard Verniere zatrzymał kasyera.
— Panie Prieur — zapytał go — jak pan stoi z inwentarzem i rachunkami rocznymi?
— Skończyłem je — odpowiedział urzędnik.
— Ze wszystkiem... z materyałem i towarami?
— Ze wszystkiem.
— Jakaż jest cyfra inwentarza?
— Dwakroć pięćdziesiąt tysięcy.
— Dobrze. Tak i ja przypuszczałem.
Ryszard Verniere wziął pióro, jakby zamierzał pisać pod dyktandem kasyera.
Wypytywał go dalej:
— Ile ma nam wpłynąć do 1-go stycznia?
Kasyer Prieur obdarzony był niepospolitą pamięcią.
Bez wahania odpowiedział:
— Dziewięćset pięćdziesiąt siedm tysięcy dwieście trzy franki i dziewięćdziesiąt centymów, z których dwieście pięćdziesiąt tysięcy zapisane jest na rachunek marynarki.
— Marynarka zapłaci trzydzieści... byłem dziś zrana w ministeryum, pan sam zainkasujesz... Rachunki i faktury do zapłacenia ile wynoszą?
— Trzysta siedmdziesiąt tysięcy franków.
— Płace urzędników i robotników z końcem miesiąca?
— Dwadzieścia sześć tysięcy sześćset franków.
— Ogółem?
— Czterysta cztery tysiące sześćset.
Ryszard Yerniere notował kolejno cyfry, wymienione przez urzędnika.
Dodał je.
Rezultat zgadzał się z pamięciowem obliczeniem kasyera.
Do tej sumy dodał jeszcze trzy tysiące franków, mówiąc:
— Nadto trzy tysiące franków, na gratyfikacye dla personelu, które my we dwóch podzielimy odpowiednio... Suma ogólna zatem: czterysta siedm tysięcy sześćset franków do potrącenia z wpływów z końca roku. Bilans nam daje więc przewyżkę dochodów pięćset czterdzieści sześć tysięcy sześćset trzy franki dziewięćdziesiąt centymów. Zatem rok byłby dobry, pomimo ogólnego zastoju w interesach... I w roku 1894 będę mógł przejść z teoryi do wykonania moich nowych wynalazków...
— Będziemy zmuszeni przechowywać tę bardzo poważną sumę... — zauważył kasyer.
— Tak... 30 grudnia przypada w sobotę... Wpływy ukończone będą zbyt późno, ażeby można fundusze nasze złożyć w banku przed wtorkiem 2 stycznia.
— Szkoda...
— Nie mamy się czego obawiać... we wtorek sam zawiozę te pieniądze do Paryża...
Po chwili milczenia przemysłowiec podchwycił:
— Czy byłeś pan w Jeneralnem towarzystwie ubezpieczeń?
— Byłem...
— Cóż polisy?
— Przygotowują je. Przyniosą je panu we wtorek zrana...
— Dopiero we wtorek?
— Tak, panie.
— To trochę późno... Ubezpieczenie, którego nie chcę odnowić z towarzystwem amerykańskiem, kończy się, z dniem 31 grudnia 1893 roku, we wtorek następny przypada 2 styczeń 1894 r. Przypuśćmy, że między 31 i 2 wydarzy się pożar, to nie otrzymałbym żadnego wynagrodzenia za pogorzel, ponieważ żadne towarzystwo nie byłoby względem mnie zobowiązane...
— To prawda, panie, ale nie potrzebujemy się obawiać pożaru, a raczej jest on niemożebny przy nieustannym dozorze, urządzonym podczas nocy w warsztatach.
— Mamy obok siebie fabrykę farb i werniksu, pełną materyałów palnych... Tam jest niebezpieczeństwo...
— W istocie, i dlatego też Towarzystwo jeneralne deleguje komisyę, ażeby ustanowić ryzyko, poczem właśnie nastąpi podpisanie pańskich polis.
— Tę czynność powinno było Towarzystwo rychlej załatwić.
— Zapewne, ale, według mnie, powtarzam, niebezpieczeństwo nie istnieje... Niedziela i poniedziałek dnie świąteczne, zatem warsztaty w fabryce werniksu i farb będą zamknięte, tak jak i w hucie, która nas dotyka z prawej strony... Zatem niema obawy żadnej.
— E! nadmiar ostrożności nie szkodzi nigdy... Napisz pan do zarządu Towarzystwa ubezpieczeń jeneralnych, uprzedź, że proszę, aby polisy gotowe były na sobotę, i że przyjadę umyślnie do Paryża, ażeby je podpisać.
— Dobrze, panie, to się zrobi...
— Dziękuję ci, panie Prieur... o to cię tylko prosić miałem... Tak uczyń, aby rachunki były gotowe na sobotę wieczorem... Wraz z pieniędzmi kasowemi przyniesiesz mi pan bilans szczegółowy dochodów rocznych.
Urzędnik skłonił się i poszedł do swego pokoju.
Ryszard Verniere, pozostawszy w gabinecie, napisał szybko jakiś list i, włożywszy go do koperty; nakreśliwszy adres, zadzwonił na woźnego.
— Jakubie — rzekł do niego — siądź natychmiast do tramwaju i zawieź to do zarządu kolei północnej, do naczelnika biura; jest to dokładna wiadomość na zapytanie, jakie mi nadesłał.
Woźny wyszedł, dla wykonania rozkazów pryncypała, a ten znów się zabrał do roboty.
Robert Verniere nie opuścił wcale Saint-Ouen, po krótkiej rozmowie z Weroniką.
Za jaką bądź cenę chciał zobaczyć się ze swoim bratem, i ażeby po raz drugi nie przyjść daremnie do fabryki, czekał prawie godzinę, przechadzając się po wybrzeżu Sekwany, od strony Clichy, zasłoniwszy twarz prawie zupełnie szalem.
Godzina upłynęła, więc przypuszczając, że Ryszard jest już z powrotem, skierował się znowu do bramy od ulicy Hordouin i znów zadzwonił, nie bez wzruszenia.
Weronika otworzyła.
Od pierwszego spojrzenia poznała przybysza.
Jakkolwiek przystojny i elegancko ubrany, nie wydał się wcale sympatycznym.
— Czy pan Ryszard Verniere powrócił? — zapytał Robert.
— Tak, panie.
— Czy mogę się z nim zobaczyć?
— Zaraz mu oznajmię pańskie przybycie. Racz mi pan powiedzieć swe nazwisko.
Kto wie, czy Ryszard nie odmówiłby widzenia się z nim, gdyby się dał poznać?
Chciał zaskoczyć brata i osądzić, zależnie od tego jak będzie przyjęty, jaki będzie najlepszy sposób do pozyskania jego łaski.
Jakkolwiek postanowił poczynić kroki stanowcze dla dopięcia tego; jakkolwiek liczył na związki krwi, na niezmiernie delikatną naturę swego brata, w głębi duszy doświadczał wielkiego niepokoju i miał tylko bardzo mierną ufność co do powodzenia swego usiłowania.
— Pan Verniere mnie nie zna — odpowiedział.
— Tembardziej powinnam pana oznajmić — odpowiedziała oschle Weronika.
— To powiedz mu pani, że jestem przedstawicielem domu inżyniera-mechanika Daries, w Genewie.
— Jak się pan nazywa? — nalegała odźwierna.
— Adryan Dietrich.
— Dobrze... Poczekaj pan, proszę, chwilę.
I Weronika, zamknąwszy drzwi od swej izdebki, podążyła do Gabinetu Ryszarda Verniere.
— Niech tylko postawię nogę w tym domu — wyszeptał Robert, patrząc za odchodzącą — a długo tu miejsca nie zagrzejesz, ty, stary dogu, ty, żandarmie w spódnicy!..
Zapukawszy do drzwi gabinetu pryncypała, Weronika weszła.
Przemysłowiec zapytał ją spojrzeniem.
— Jakiś jegomość pragnie się z panem widzieć — rzekła — zachodził już podczas pańskiej nieobecności i nalegał, ażeby się z panem widzieć, nawet bardzo natarczywie.
— Cóż to za jeden?
— Powiada, że się nazywa Adryan Dietrich i przedstawia dom Daries z Genewy.
— Nie mam żadnych stosunków z tym domem, ale to mniejsza... Przyślij mi pani tego przedstawiciela... przyjmę go...
Weronika wróciła do swej izby i rzekła do przybysza:
— Pan Ryszard Verniere czeka na pana... gabinet jego jest na dole w oficynie lewej!
Robert, nic nie odpowiedziawszy, udał się do wskazanego miejsca.
Zapuścił się w korytarz, prowadzący do gabinetu przemysłowca.
— Ha! — rzekł do siebie, pukając do drzwi — ta gra moja jest poważna... Bądźmy spokojni, a nadewszystko bądźmy zręczni.
I zapukał delikatnie po dwakroć.
— Proszę! — zawołał głos Ryszarda.
Robert przestąpił próg i zamknął drzwi po za sobą.
Znajdował się nieco w cieniu i, zamykając drzwi, zwrócony był tyłem do brata.
Ten wcale go nie poznał.
Odwróciwszy się do biurka, odsłonił się zupełnie.
Wtedy znalazł się w pełnem świetle.
Nagle ruchem gwałtownym Ryszard Verniere podniósł się.
Twarz jego stała się bardzo bladą, oczy zaś zabłyszczały, drżenie nerwowe wstrząsało całem jego ciałem.
Chciał mówić.
Usta jego poruszyły się, lecz nie wymknął się z nich żaden dźwięk.
Niewysłowione osłupienie paraliżowało go i odbierało mu mowę.
Ogień ponury płonął w źrenicach Ryszarda.
Przyjęcie było brutalne.
Należało je złagodzić.
Z prawdziwym talentem komedyanta Robert przybrał postawę pokorną, błagalną, wyciągnął ręce ku bratu i głosem płaczliwym wyszeptał:
— Ryszardzie!.. o! Ryszardzie... mój bracie!..
Te słowa wywarły na przemysłowcu wrażenie jakby uderzenie szpicrózgą w twarz.
Otrząsnął się gwałtownie.
— Ja nie jestem już twoim bratem! — rzekł, wskazując mu drzwi. — Wyjdź, nieszczęsny! Wyjdź odemnie, gdzie mogłeś wejść tylko kłamstwem, podając fałszywe nazwisko. Wyjdź.
Robert nie poruszył się wcale.
Ryszard postąpił ku niemu.
— Wyjdź! — powtórzył po raz czwarty.
Nowoprzybyły wcale nie usłuchał tego rozkazu.
Twarz jego ruchliwa przybrała wyraz rozpaczy, a jednocześnie głosem, od udanego wzruszenia, prawie niewyraźnym, wyjąkał:
— Ryszardzie, więc zawsze prześladować mnie będziesz swym gniewem? swą nienawiścią?..
— Co mówisz o gniewie i o nienawiści — odparł gwałtownie przemysłowiec — byłyby one zapewne słuszne, ale żadne z uczuć nizkich, nie dyktuje mi postępowania. Ty mnie przejmujesz tylko pogardą — jak najgłębszą pogardą!.. Odejdź... Nie kalaj dłużej mego domu swą obecnością... Ja ciebie nie znam!.. Ja ciebie nie znam!..
— Ryszardzie, jestem twoim bratem.
— Nie wstydź imienia naszej rodziny!
— Ryszardzie, Bóg przebacza żałującym! Matka nasza i ojciec, gdyby żyli, byliby mi przebaczyli!.. Byłżebyś bardziej nieubłagany, niż oni byliby?
— Ojciec nasz byłby cię przeklął, matka byłaby umarła ze zmartwienia, gdyby wiedzieli jakiemu nędznikowi dali życie.
— Ryszardzie! nie bądź bez miłosierdzia!.. błagam cię...
— Jakąż nową podłość knujesz, skoro się tak poniżasz?
Robert ani się zmarszczył pod tą nową obelgą. Do końca chciał grać rolę, którą sobie zakreślił.
— Mój bracie — podchwycił tonem jak najpokorniejszym — nie odtrącaj mnie... nie odmawiaj mi swego pobłażania!.. Ja potrzebuję podpory, ja potrzebuję rad.
— Ażeby ich nie spełniać...
— Przysięgam ci...
— Ja dawałem ci rady dawniej! — przerwał Ryszard.
— Byłem tak młody...
— I ponowiłem ci przed dziesięciu laty, po raz ostatni, gdyśmy się z sobą znaleźli. Wtedy nie poszedłeś za niemi i dziś nie uczynisz lepiej. Mówisz o podporze. Jakiej się odemnie spodziewasz? Podpora w tych czasach ma jedno tylko znaczenie: pieniądz. Przychodzisz żądać odemnie pieniędzy?
— Nie.
— Więc czegóż?
— Pracy...
Ryszard Verniere wzruszył ramionami.
— Zaprzestań tej komedyi śmiesznej, która nie oszuka nikogo! — rzekł z goryczą — zanadto dobrze cię znam, ażebyś mnie w pole mógł wyprowadzić, i czytam głęboko w twej myśli. Znów zabrakło ci środków i przychodzisz do mnie, spodziewając się znaleźć deskę ocalenia.
— A gdyby tak było?
— Wyrachowanie twoje jest fałszywe! Tu nic niema dla ciebie!.. Nic!.. Wiesz, że twoje obecne postępowanie nie oczyszcza twej przeszłości. Nie zasługujesz na żadną litość, ja nie przyjdę z pomocą twej ruinie, gdyż ona jest wynikiem twej rozpusty...
— Mój bracie! posłuchaj mnie — wyjąkał Robert.
— Ty mnie wysłuchaj wpierw — przerwał Ryszard — i kiedy przedstawię oczom twoim sromotny obraz twych szaleństw, twych błędów i twych zbrodni — tak, twych zbrodni — to chyba nie będziesz mógł utrzymywać, że ja mogę o tem zapomnieć, że ja mogę ci przebaczyć!
Robert drżał, jeżeli nie z pomieszania (niezdolny był go doświadczyć), to przynajmniej ze złości.
Bezwątpienia spodziewał się burzliwego przyjęcia, ale nie tak brutalnego.
Pod tym potopem zniewag, natura jego nie poskromiona burzyła się.
Powstrzymał się jednak, z oczyma, zawsze skierowanemi ku swemu celowi, i nie przestając się spodziewać, że uda mu się jeszcze znaleźć słówko dość zręczne, ażeby wzruszyć serce brata.
Ryszard, wzruszony oburzeniem, ciągnął dalej:
— Co uczyniłeś z życiem, które rodzina sama zgotowała ci tak słodkie i tak łatwe? Czy brakowało ci czegokolwiek w latach, dziecięcych? Czy skąpiono pieszczot, starań, wykształcenia? W dwudziestym czwartym roku ukończyłeś tak, jak ja, szkołę sztuk i rzemiosł; jako jeden z pierwszych uczniów mogłeś tak, jak ja, dążyć do tego, ażeby zostać inżynierem wykształconym, człowiekiem honorowym! Przyszłość miałeś w swem ręku!
Rodzice, umierając, pozostawili nam po 180,000 franków każdemu. Był to początek majątku, który praca mogła dziesięćkroć powiększyć... Zaproponowałem ci współkę, powiedziałem ci: „Nie rozstawajmy się!“ Nie rozstawajmy się nigdy! Zostańmy z sobą połączeni, kochajmy się zawsze, i firma Ryszard i Robert bracia Verniere, stanie wkrótce w pierwszym szeregu.“
Cóżeś uczynił ze swego udziału ojcowizny, grosz po groszu zebranej w znoju i oszczędności? Głupio i swawolnie je roztrwoniłeś! Rozrzuciłeś je nierozsądnie w szynkowniach, w szulerniach, we wszystkich miejscach, gdzie istoty nieużyteczne i szkodliwe twego rodzaju szukają ruiny i hańby... Gdy ja ustalałem swój byt, gdy prowadziłem swe przedsiębiorstwo pomyślnie i zwiększałem, ty dochodziłeś do kłopotów, potem do czarnej nędzy. Brakujących ci pieniędzy poszukiwałeś w zbrodni, i jeden z synów człowieka, którego życie całe było uczciwością i honorem, stawał się fałszerzem, łupem galer!
— Oszczędzaj mnie... mój bracie... oszczędzaj mnie! — wyjąkał Robert.
Ryszard poruszył się z gniewem.
Potem ciągnął dalej, unosząc się na wspomnienie popełnionych nikczemności przez nędznika, który był przed nim, w postawie obłudnego błagania.
— Ciebie oszczędzać, ciebie. Cóż znowu! po co?.. Czyżeś oszczędził hańby naszemu imieniu? Czyś oszczędził mnie najdotkliwszych boleści? Ocaliłem cię przez pamięć naszego ojca, bo twoja hańba dosięgłaby go po za grobem!.. Roztworzyłem drzwi więzienia, już za tobą zamknięte... Zaspokoiłem człowieka, którego naśladowałeś podpis, a dziś ośmielasz się prosić, ażebym cię oszczędzał... Doprawdy, zanadto z mej strony pobłażliwości i uczucia, zanadto drogo opłaciłem prawo, przemawiania do ciebie w ten sposób jak to czynię.
Robert osunął się na krzesło i otarł czoło, zroszone potem.
Ryszard stał przed nim, panując całą wysokością, i ciągnął dalej:
— W chwili, kiedyś już widział przed sobą galery, jakbyś zrozumiał ogrom swej zbrodni... Odgrywałeś komedyę pokory i żalu, i błagałeś o me przebaczenie i rady... Nie odmówiłem ci ani jednego ani drugich... Może, pomimo to wszystko, mówiłem do siebie, nie jesteś jeszcze zepsuty do głębi duszy. Może staniesz się jeszcze innym — człowiekiem, człowiekiem, zdolnym się podnieść...
Zachęcałem cię, ażebyś się oddalił od otoczenia dla ciebie niebezpiecznego, ażebyś zerwał stosunki z hulakami, opuścił Francyę i Paryż. Chciałem cię zrehabilitować pracą, którą miał ci ułatwić twój rzeczywisty talent inżyniera mechanika.
Dałem ci 25.000 franków i odprowadziłem cię na kolej, gdzie kupiłem dla ciebie bilet do Petersburga. Słuchałeś moich rad. Oddaliłeś się z Francyi, ale dokąd?
Czy do Rossyi, jak myślałem?
Nie, lecz do Niemiec, ażeby sprzedać, o ile można najdrożej nieprzyjaciołom naszym, jakie mogłeś był poznać tajemnice, uzbrojeń naszej ojczyzny! I ta ze wszystkich zbrodni jest najpodlejszą! Morderca jest mniej występny w oczach moich, niż sromotny łajdak, zdolny zdradzić i wydać na łup Francyę... swoją matkę!
— Ja tego nie uczyniłem! — wykrzyknął Robert, powstając jednym skokiem.
— Zrobiłeś to! niepotrzeba zaprzeczać. Nie wiedziałem o twej hańbie, kiedy przed dziesięciu laty przybyłeś do mnie pod pozorem zapytania mnie o radę... Powiedziałeś mi, że chcesz zaślubić kobietę, której posag pozwoli prędko przyjść ci do majątku... Ta kobieta, wdowa po Francuzie z zaboru i sama Francuzka, należąca do zacnej rodziny, posiadała znaczne dobra w Lotaryngii... Miała syna. Sądząc, żeś się otrząsnął ze swych błędów, nie mogąc podejrzewać, jakim się trudnisz tam potwornem rzemiosłem, poradziłem ci zaślubić panią de Nayle. Małżeństwo odbyło się i pozwoliło ci dostać w swe ręce posag. — Cóż pozostaje dziś z tego posagu?
— Złe spekulacye, które uważałem za dobre... — ośmielił się wtrącić Robert.
— Raz jeszcze po co kłamać, ponieważ ja wiem o wszystkiem? Ja prawie ci przebaczyłem... zaczynałem już wierzyć w ciebie, nabierałem nadziei, że doświadczenia smutnej przeszłości uczynią z ciebie innego człowieka, chciałem jednak dowiedzieć się, w jaki sposób się prowadzisz... Zapłaciłem dużo, ażeby być powiadomiony o twych postępkach, i, co się dowiedziałem, przestraszyło mnie... Mniej niż w ciągu lat czterech, majątek osobisty, wniesiony przez panią de Nayle, został pochłonięty, nie spekulacyami ryzykownemi, lecz wstrętną rozpustą, na którą Niemcy mają monopol.
Dowiedziałem się jednocześnie, że w naszej rodzinie jest nietylko fałszerz ale i szpieg na żołdzie Prus!..
Robert uczuł, że trzeba energicznie zaprotestować.
— Kłamstwo! kłamstwo! — zawołał. — Spotwarzono mnie. Ja nie ścierpię tak śmiertelnej obelgi!..
— Milcz!
— Nie, nie będę milczał! — ciągnął dalej Robert, padając na kolana przed bratem i wyciągając doń ręce. — Byłem nędznikiem, rumienię się z tego, rumienię ze wstydu, ale nie należy mnie oskarżać, żem szpieg... Tego już za wiele!.. Prócz tej zbrodni, której zaprzeczam z oburzeniem, przyznaję niestety wszystkie, moje winy, i żałuję za nie!..
— Żałowałeś też przed piętnastu laty! Żałowałeś i przed laty dziesięciu! Żal twój dzisiaj nie jest szczerszy niż wówczas!
— Na grób naszej matki przysięgam, że mówię prawdę!..
Ryszard drgnął.
Robert sądził, że mu się udało poruszyć czułą stronę w sercu brata.
Twarz przemysłowca przybrała nagle wyraz mniej surowy.
Nie był rozbrojony, a jednak wspomnienie matki, wywołane przez Roberta, poruszyło go do głębi serca.
— Podnieś się — wyrzekł głosem spokojniejszym — usiądź i wytłomacz mi, nie usiłując oszukać, bo to byłoby daremne, cel twojej podróży do Paryża...
Jednocześnie Ryszard Verniere usiadł na fotelu po za biurkiem, a Robert, zamiast usiąść, stał przed nim.
— Pomówię z tobą szczerze — rzekł.
— Proszę.
— Jestem zupełnie zrujnowany, bez wyjścia, bez środków...
— Żona twoja przecie posiada jeszcze majątek.
— Co pozostaje jej, należy do Filipa de Nayle, jej syna.
— I nie chce, ażebyś sięgnął po kapitał, stanowiący o przyszłości jej dziecka...
— Wiele zawiniłem względem niej. Nie ufa mi...
— Daleki jestem od ganienia jej... Postępuje jak dobra matka...
— Ryszardzie, nie jestem już młodym... starość się zbliża, i przysięgam ci, że już nastał dla mnie wiek rozumu...
— Powinien był nastać przed dwudziestu laty?
— To prawda. Ale po co mi wspominać to teraz?.. Nic nie jest do powetowania... Nie możesz mi odmówić ani zdolności mechanika, ani talentu wynalazcy...
— Nie zaprzeczam... ale jaki z nich zrobiłeś użytek opłakany?.. Przekładałeś nad pracę rozpustę...
— Dziś myślę o pracy i pracować chcę, lub w łeb sobie palnę, bo nie chcę dłużej znosić upokorzeń w życiu, lub wegetować na łasce żony...
— I przychodzisz mnie prosić?
— O pracę.
— W jakiej postaci?
— O posadę w twej fabryce.
Ryszard spojrzał na brata przenikliwie, oczy w oczy, usiłując wyczytać jego myśli.
— O posadę w mej fabryce? — powtórzył, marszcząc brwi z wyraźną nieufnością.
— Tak — podchwycił żywo Robert. — Zatrudniasz wielu robotników, obstalunki napływają do ciebie bezustanku. Bezustanku wprowadzasz w wykonanie nowe wynalazki... Pracujesz po nad siły, wyczerpujesz się, ponieważ nie masz przy sobie osoby, zdolnej oszczędzić ci ciągłego natężenia umysłu, uzupełnić się, kiedy cię znużenie przygniata, pomódz ci w twych pracach, dać ci nawet nowe pomysły, z których mógłbyś wyciągnąć wielką część, dla podniesienia jeszcze renomy swej firmy... Dlaczegóż nie miałbym być, mój bracie, twoim potulnym współpracownikiem?
— To niepodobna — odparł oschle Ryszard Verniere.
— Niepodobna?
— Tak.
— A jednak...
— Daremniebyś nalegał! — przerwał przemysłowiec — zmęczenie i wyczerpanie, o których wspomniałeś przed chwilą, nie istnieje.. Ja nie potrzebuję nikogo... Nie chcę mieć przy sobie żadnego współpracownika... a zwłaszcza ciebie.
— A cóż to za powód takiego rażącego wyłączenia?..
— Są w mej fabryce roboty wynalazków, które mają, doniosłość dla obrony kraju. Pojmujesz mnie?..
— Pojmuję, że mi wciąż nie dowierzasz.
— Tak!
— Podejrzewasz wciąż, że gram podłą rolę agenta naszych wrogów?
— Tak.
Robert obruszył się z gniewem.
Nie mógł opanować tego człowieka, dla którego patryotyzm i podejrzenia stanowiły puklerz, zabezpieczający od wszelkiej rany.
Wściekłość zawiedzionej nadziei uderzała mu do głowy.
— Więc — bąknął — odmawiasz mi chleba powszedniego?..
Ryszard odparł opryskliwie:
— Czyżeś mnie nie zrozumiał? Nie chcę wpuszczać do mego domu człowieka, którego obecność byłaby dla mnie przedmiotem ciągłych niepokojów. Człowieka, którego widok przypominałby mi przeszłość jego wstrętną. Pomimo jednak całego wstrętu, nie odmawiam ci przyjścia z pomocą.
— Dając mi pieniądze? — zagadnął Robert żywo.
— Kto ci mówi o pieniądzach? Gdybym ci je dał dziś, zalotnice i szulernie zabrałyby ci je jutro! Zresztą pieniądze, które zarabiam pracą, należą do mej córki.
— To wytłomacz mi lepiej, bo doprawdy nic nierozumiem.
— Wielka firma w New-Yorku prosi mnie, ażebym jej przysłał inżyniera-mechanika bardzo zdolnego, za którego zdolności mógłbym zaręczyć. Czy chcesz pojechać do New-Yorku?..
— Proponujesz mi tę podróż?
— Tak! Wynagrodzenie roczne będzie pięć tysięcy dolarów, czyli dwadzieścia pięć tysięcy franków, a po dwóch latach jeszcze tantjemy piętnaście procent od zysków.
— A czy będą aby jakie zyski? — spytał Robert ironicznie.
— Firma jest jedną z największych i najpoważniejszych w Ameryce. Co obiecuje, dotrzyma.
— Tem lepiej dla tych, którzy z tego skorzystają! — rzekł oschle Robert — ja nie pojadę do New-Yorku.
Ryszard Verniere powstał.
— A dlaczego nie pojedziesz do New-Yorku? — zapytał.
— Bo mi się niepodoba wynaradawiać się...
— Więc ty odpychasz propozycyę tak wspaniałą?
— Żona nie chciałaby tam ze mną pojechać, a ja, nie chcę jej opuszczać.
— To ja nic nie mogę dla ciebie uczynić.
— Nic! — wyrzekł Robert z goryczą — tylko wyprawić mnie za morza, ażeby się pozbyć mnie, bo mnie nienawidzisz!
Te słowa nierozsądne podłożyły ogień do prochów.
Ryszard Verniere, zaślepiony gniewem, zapominając się, rzucił się na brata i pochwycił go za kołnierz.
Robert zbladł.
W tejże chwili w oczach mu się zrobiło czerwono, rękę wsunął do kieszeni, ażeby pochwycić nóż, ale się zastanowił i nie dokończył wcale rozpoczętego ruchu.
— Nędzniku! — wykrzyknął Ryszard syczącym głosem. — Ty śmiesz mówić o nienawiści, mnie; com posunął swą słabość aż do chęci jeszcze dopomożenia ci, z przeświadczeniem, że źle będę za to wynagrodzony, boś ty niezdolny nawet próbować okupienia ohydnej przeszłości i powrotu do dobrego! Ta nienawiść nie istnieje. Powiedziałem ci to i powtarzam! Ja dla ciebie czuję tylko głęboką pogardę!
Na chwilę wzruszyłeś mnie, mówiąc mi o naszej matce, której pamięć jest dla mnie zawsze żyjącą.. Pomyślałem sobie, że mi przyzna słuszność, jeżeli sobie przypomnę, pomimo twej niegodziwości, że obaj pochodzimy z tej samej krwi, dlatego uczyniłem ci propozycyę, która powinna cię była przejąć radością i wdzięcznością.
Tę propozycyę ty odtrącasz wzgardliwie. Odrzucasz życie pracy, które ci ofiarowywałem i które mogło cię doprowadzić do rehabilitacyi i majątku... Wobec tej odmowy podejrzana myśl staje się pewnością! Przychodząc tutaj, pożądałeś nie posady lecz dostania się do mnie, ażebyś mógł poznać me sekrety i sprzedać je... Było to szpiegostwo na korzyść Prus, ażeby się wedrzeć do mnie, twego brata, i kto wie, czy nie uchodziłbym kiedyś za twego wspólnika! Dalej, precz ztąd, łotrze! precz ztąd, fałszerzu!.. precz ztąd, Judaszu!.. Precz, precz! albo cię zabiję!..
W tejże chwili Ryszard porwał znów Roberta za kołnierz i popchnął go gwałtownie ku drzwiom.
Robert zachwiał się i o mało co nie upadł.
— Nie mogąc posłać mnie do Ameryki, chcesz mnie zamordować! — zapytał z niewysłowionym akcentem wściekłości — to sposób pozbycia się mnie.
Te słowa popchnęły Ryszarda do paroksyzmu uniesienia.
— Nędzniku! — wykrzyknął, przystępując do Roberta z zaciśniętemi pięściami — zabić cię byłoby aktem sprawiedliwości! — Nie popychaj mnie do ostateczności! Idź precz, Judaszu!.. ależ idź precz!..
I ręką gniewną otworzył drzwi, pochwycił brata w uniesieniu i literalnie wyrzucił go z pokoju.
Robert miał odwagę zawołać:
— Zobaczysz mnie jeszcze, Ryszardzie!
— Nigdy!
— Powiadam ci, że mnie jeszcze zobaczysz.
Potem ze zmienioną twarzą, z wściekłością w sercu, wybiegł ku wyjściu z fabryki.
— Brama! — zawołał głosem głuchym.
Brama się otworzyła i Weronika Sollier ukazała się na progu izdebki swej w porę, aby ułatwić wyjście osobistości, którą oznajmiła swemu pryncypałowi, jako przedstawiciela domu genewskiego.
Prawie natychmiast przybył Ryszard Verniere.
— Weroniko — rzekł — czyś dobrze się przyjrzała temu młodzieńcowi?
— Tak, panie.
— Czybyś go poznała, gdyby przyszedł tutaj?
— O! tak, twarz jego wyryła się w mej pamięci.
Jego wzrok prawie mnie przestraszył, kiedym go zobaczyła po raz pierwszy. Pamiętam jego nazwisko: Adryan Dietrich...
— Nigdy go tu nie puszczać! — podchwycił Ryszard — nigdy, słyszysz mnie, pani! Gdyby przyszedł, wypędź go, pani, a gdyby się opierał, zawezwij ludzi do pomocy. Od tego człowieka można się wszystkiego obawiać!
— Spełnię to wszystko skrupulatnie.
Ryszard Verniere z rozognioną głową powrócił do swego gabinetu, a Weronika do swej izby.
Noc zapadła.
Robert z nienawiścią w sercu, powracał do Paryża, a w umyśle jego roztrojonym przesuwały się projekty zemsty.
Ale jaką zemstę wywrzeć mógł na bracie.
Myśli mąciły mu się, i gdy przybył do hotelu Nowego na placu Rzeczypospolitej, gdzie się zapisał pod nazwiskiem Fryca Lejmana, jeszcze nie powziął żadnego postanowienia.
Liczył na Klaudyusza Grivot, że on dopomoże mu radą.
W oczekiwaniu majstra, zamknął się w swym numerze. Doczekał się też go o oznaczonej porze, punktualnie o godzinie wpół do ósmej.
— I cóż? — zapytał Klaudyusz Grivot, po przywitaniu.
— A cóż! coś mi przepowiedział, to się stało!
— O! to było nieuniknione! ale nie chciałeś mi wierzyć, a teraz gorzej, bo on się będzie miał na baczności.
— Mniejsza, ja chcę się zemścić.
— Rozumiem cię i pochwalam... Ale jest zemsta i zemsta... O jakiej ty marzysz?
— O najstraszniejszej! Mam pragnienie krwi mego brata.
— E!.. Lepiej miej pragnienie luidorów i papierków niebieskich...
— Groził, że mnie zabije! Gdyby postąpił był jeszcze krok jeden, to jabym go zabił!
— A potem... piękne rzeczy! Zbrodnia nieużyteczna, która mogłaby cię zaprowadzić na plac egzekucyi, nie włożywszy grosza do twej portmonetki.
— A! gdybym mógł go zrujnować!..
— Zrujnować go to co innego!.. To byłoby logiczne; to wchodzi w naszą kombinacyę pierwotną, ale byłoby rozsądnie i praktycznie zrujnować go na naszą korzyść. To rozumiem i do tego celu trzeba nam dążyć.
I gdy Robert poruszył się z wściekłości, Klaudyusz Grivot ciągnął dalej:
— No; mój stary kolego, nie daj się unosić nerwom. Bądź spokojny, jak ja jestem, i jak ty być powinieneś... Dziś trzeba nam powrócić do planu, który dawniej powzięliśmy, przed temi zachciankami pogodzenia braterskiego.
W piękną noc, dobrze wybraną, dostaniemy się do fabryki Saint-Ouen, a potem do gabinetu tego złego brata, który tak martwi młodszego, gdzie się znajdzie kasa, dobrze zaopatrzona, do której przemówimy dwa słowa, używając mnie znanych sposobów.
Kasa wypróżniona przez noc w przeddzień grubej wypłaty, to zawieszenie wypłacalności Ryszarda Verniere, to bankructwo i ruina...
Oto zemsta i prawdziwa zemsta, a uważam ją za udatniejszą niż twoja. Cóż ty na to?..
— Ale — zauważył Robert — jeżeli przypadkiem znajdziemy w kasie byle co?
— Odkąd od lat trzech jestem w fabryce, umiałem pozyskać zaufanie wszystkich, i potrafię ja wiedzieć i odgadywać, co się dzieje dokoła mnie. Końce miesiąca są bardzo pomyślne i kasa wspaniała. Zwitki banknotów tysiąco-frankowych płyną u Ryszarda Verniere i ilekroć kasyer załatwi wypłaty, w kasie postaje mu jeszcze od 200,000 do 300,000 franków.
— Ale Ryszard odsyła je do banków, gdyż nie potrzebuje dużych sum trzymać u siebie.
— Tak, składa je w Kredycie Lyońskim.
— Więc?..
— Jakto więc?
— Po co mamy otwierać klatkę, jeżeli ptaki wyfruną?
— Tego bać się nie trzeba.. Ja jestem swego pewny...
— Wytłomacz się.
— Spadłeś tu w samą porę... teraz wpływy, o ile wiem, będą co najmniej zdwojone, i z końcem miesiąca 400,000 do 500,000 franków wpadnie w nasze łapki
Ogień gorącej pożądliwości zapalił się w źrenicach Roberta.
— Doprawdy, będzie taka suma! — zawołał.
— Tak, będzie taka suma!.. i spać będzie dwa dni i dwie noce w kasie twego brata.
— Zkądże ty o tem wiesz?
— Opieram swe rachunki na faktach.
— Na jakich faktach?
— W sobotę przyszłą mamy trzydziestego grudnia, trzydziesty pierwszy przypada w niedzielę... wypłaty i odbiór pieniędzy nastąpi trzydziestego.
W niedzielę Kredyt Lyoński, jak wszystkie banki, zamknięty jest i nie przyjmuje wkładów. Trzeba więc czekać do poniedziałku, ale ponieważ w poniedziałek będzie 1-go stycznia, czyli święto, to Kredyt Lyoński jeszcze pozostanie zamknięty.
Piękna ta sumka musi poleżeć w kasie Ryszarda Verniera aż do wtorku, gdy pryncypał oprócz może setki tysięcy franków, którą zachowa na wydatki bieżące, pójdzie oddać do banku swe pieniążki!..
— Czyś tego pewien?
— Tak się zawsze dzieje w fabryce, gdy koniec miesiąca przypadnie w sobotę lub w przeddzień święta... Czy widzisz ztąd piękny worek z czterykroć stu tysiącam franków co najmniej... Zabierasz piękny ten fundusik i zmykasz do Berlina, dokąd ja przyjadę do ciebie dopiero za parę tygodni, ażeby nie obudzić podejrzeń, jakie mógłby wywołać mój nagły wyjazd... Znajdę przez ten czas dobry powód, ażeby mnie odprawiono. Pojmujesz, że to pójdzie jak po maśle.. No, gotów jesteś?
— Tak — odparł Robert porywczo — gotówem na wszystko. Potrzeba mi zemsty, a brak mi pieniędzy, muszę mieć jedno i drugie!..
— Brawo! nareszcie jesteś takim jak dawniej... Co do podziału zaś...
— Podzielimy się jak bracia... Po połowie na każdego. Ale jak wejść w nocy do fabryki?
— Ja się tego podejmuję...
— A do gabinetu, gdzie jest kasa?
— Widziałeś kasę?
— Tak.
— Prawdziwe arcydzieło mechaniki, wynalezione przezemnie i wykonane. Dam ci do niej klucze i obeznam cię z sekretem zamków... Nie zwodziłem cię nigdy, mówiąc, żem wszystko przewidział.
— A ja powtarzam ci, że jestem zdecydowany... Którego dnia, a raczej której nocy mamy działać?
— Wieczorem pierwszego stycznia... Bez kłopotu.
— Czy brata nie będzie?
— Tego dnia zawsze jest zebranie u jego przyjaciela Daniela Savanne, sędziego śledczego... Brat twój przepędzi tam dzień i wieczór przy swej córce i powróci dopiero bardzo późno...
— Kiedy mniej więcej?
— Po północy.
— Ale odźwierna... ten buldog, gotów zawsze gryźć?
— Spać będzie przy swej małej wnuczce, którą znalazła dziś zrana... to cała historya...
— A parobek, który, jak mi mówiłeś, sypia nad stajnią?
— O! tym nie potrzebujemy się zajmować... On zgryzie takie ziarnko, że się obudzi dopiero w południe.
— Pozostaje służąca Ryszarda.
— W niedziele i w święta ma „wychodne“. Chodzi do swego syna, stolarza w Vincennes, wraca dopiero zrana.
— Więc jakby wszystko nam sprzyjało.
— Tak... będziemy mieli wolne pole do działania...
— A o której godzinie nasza wizyta?
— Między dziesiątą a jedenastą. O wpół do dwunastej czekać na ciebie będę na wybrzeżu Sekwany o pięćset jakie kroków od wejścia do doków... Przyjdź pieszo...żeby nie jeździć... i tak niepotrzebnie pokazywałeś się dziś zrana w fabryce...
— To się już stało.
— Zapewne jeździsz jeszcze na rowerze?
— Tak.
— Więc po fakcie odjedziesz z fabryki na rowerze... Czy masz przy sobie przewodnik kolejowy?
— Mam, oto jest...
Klaudyusz zaczął przerzucać kartki.
— Bruksela! — wyrzekł.
— Bruksela? — powtórzył Robert pytająco.
— Tak. Na Brukselę pojedziesz do Berlina.
Poszukał godzin odjazdu pociągów nocnych.
— Dwunasta minut dwadzieścia! — rzekł z zadowoleniem. — Będziesz już w Belgii, gdy w Saint-Ouen spostrzegą, że kasa pusta. A teraz chodźmy na obiad.
Dwaj wspólnicy wyszli z hotelu i udali się do jednej z restauracyj w pobliżu placu Rzeczypospolitej.
Było już późno.
Tu już im nic nie przeszkadzało jeść długo, nie mówiąc już nic o uknutym spisku.
Obadwaj byli weseli, obadwaj patrzyli w przyszłość różowo.
Pierwszy Klaudyusz zauważył, że pozostali w restauracyi sami.
— Która godzina? — zapytał Roberta.
Ten wyciągnął z kieszonki kamizelki piękny chronometr na łańcuszku, przybranym licznemi brelokami.
— Jedenasta! — wyrzekł, spojrzawszy na tarczę emaliowaną.
Na widok tego pieścidełka wielkiej wartości, Klaudyusz Grivot nie mógł powstrzymać się od ździwienia.
— Jakto — zawołał ze śmiechem — czy niema lombardów w Berlinie?
— E! widzisz — odparł Robert — choćby mi zbrakło do ust co włożyć, nie rozstałbym się z nim... Ten zegarek, ten łańcuszek i breloki, to pamiątka od mej żony z czasów, kiedy jeszcze szalała za mną... Może jeszcze kiedyś przebaczy mi moje winy... Ale nigdyby mi nie przebaczyła rozstania się z tem cackiem, z którem łączy ją wspomnienie miłości... Kazała mi przysiądz, gdy mi go dawała, że go zachowam dla jej syna, jeżeli nie będziemy mieli dzieci...
— Cały romans czuły!... — wyrzekł Klaudyusz drwiąco.
— Zapewne, ale będę potrzebował swej żony w swoim czasie i nie chcę jej zranić śmiertelnie dla takiej bagateli. Ogranicza mnie w wydatkach, to prawda, ale zresztą moja to wina, nadużywałem jej zaufania, przepuściwszy trzy czwarte jej posagu. Ale gdy będę uległy, wkrótce pogodzę się z żoną i będę mógł dostać w swe ręce resztę. Rozumiesz mnie.
— Rozumiem, że masz słuszność — odparł Klaudyusz, który wziął zegarek i przyglądał się brelokom, jako amator.
— Prawdziwe klejnociki.. To kosztowało sporo pieniędzy.
— Tak.
Robert wskazał na jeden z breloków.
— Spójrz na tę pieczątkę to prawdziwe cudo...
— Lew, trzymający w szponach szmaragd... Cyzelowany ręką mistrza.
— Szmaragd jest nowoczesny, ale oprawę przypisują Benvenutowi Cellini...
— Doprawdy to możebne... Co znaczą te dwie litery H. N. wyryte? To nie twoje cyfry.
— To cyfry pierwszego męża, Henryka de Nayle, Pieczątka pochodzi od niego... Jeden z handlarzy starożytności w Berlinie ofiarował pokaźną sumę za nią...
— Kółko, trzymające łańcuszek, jest bardzo zużyte! — zauważył Klaudyusz. — Przy pierwszem silniejszem szarpnięciu może się zerwać. Miej się na baczności...
Robert przyjrzał się kółku.
— Masz słuszność — rzekł.
Przyniesiono rachunek.
Zapłacił Klaudyusz.
Po wyjściu z restauracyi majster przypomniał swemu przyjacielowi, gdzie się mają spotkać przed wyprawą, następnie udał się na pociąg do Saint-Ouen.
Brat Ryszarda Verniere przechadzał się jeszcze pół godziny po bulwarze, paląc cygaro, potem znów wrócił do hotelu.
Nie będziemy się rozwodzili nad wyjątkowo i doszczętnie zepsutą naturą tej osobistości.
Rozmowa, jaką miał z bratem swym, objaśniła już czytelnika w tym przedmiocie, gdyż żaden z zarzutów, uczynionych mu przez przemysłowca, nie był kłamliwy.
Robert Verniere nie miał ani wiary, ani godności, ani patryotyzmu.
Czcił tylko złotego cielca!
Nędznik stworzył sobie nikczemne dochody, sprzedając Prusom wszystkie tajemnice uzbrojeń, które jego studya specyalne pozwalały mu zbadać we Francyi.
Główny sztab niemiecki, korzystając z jego inteligencyi i zdolności, miał w nim przez kilka lat użyteczne narzędzie, które sowicie opłacał.
Powierzano Robertowi różne posłannictwa potajemne, dotyczące robót fortyfikacyjnych we Francyi... Zlecenia te spełniał ze zręcznością nadspodziewaną.
W sztabie uważano go też za pierwszorzędnego szpiega.
Stało się jednak, że po sumiennem wykonaniu nikczemnej pracy, której się podjął, osłabł w swej gorliwości i wpadł w podejrzenie (zresztą fałszywe), że jada chleb z dwóch pieców, to jest sprzedaje Francyi wiadomości zebrane w Niemczech.
Otoczono go ścisłym dozorem. Nic nie usprawiedliwiało powziętych podejrzeń, nie miano więc powodu do aresztowania go i wtrącenia do jakiej twierdzy, ale nieufność trwała dalej i wykreślono jego nazwisko z listy poddanych, zagranicznych, zamieszkałych w Prusach i pobierających zasiłki z funduszów sekretnych szpiegostwa.
Robert, gdy mu nagle odebrano żołd, widząc się raptownie bez utrzymania, upomniał się za sobą i zażądał objaśnień.
Nie odpowiedziano mu otwarcie.
Sztab główny nie chciał z nim zrywać raz na zawsze, w przewidywaniu, iż może kiedyś będzie go znowu potrzebował.
Słowem wynaleziono powody mniej więcej prawdopodobne, któremi musiał się zadowolić; odgadł jednak w nich kłamstwo, lecz tego nie okazał po sobie.
— Zawsze będę na wasze rozkazy — odparł poprostu. — I jestem przeświadczony, że w danej chwili usługi moje staną się niezbędnemi.
Od tej chwili trzeba mu było borykać się z całą falangą wierzycieli, i wtedy to żona jego powzięła postanowienie obronić część majątku, z którego miała używalność, być głuchą na wszelkie prośby o pieniądze, zasłaniając się obowiązkiem macierzyńskim względem syna.
Wierzyciele, nie otrzymując nawet zaliczek, stali się zawistnymi, i życie Roberta stało się też nieznośnem.
Trapiony wciąż dokuczliwie pomyślał o zbliżeniu się z bratem, a przynajmniej o spróbowaniu, a w razie niemożebności zbliżenia, postanowił wykonać znany czytelnikom plan, powzięty przez Klaudyusza Grivot.
W Berlinie, gdzie policya polityczna nie traciła go z oczu, dowiedziano się o jego wyjeździe do Paryża, a podróż ta dostarczyła materyału dla podejrzeń.
Wiadomo, że wyczerpały się jego środki i że jego żona zamyka przed nim swą kasę.
Po co jedzie do Francyi?.. Spróbować może sprzedaży tajemnic w Niemczech; postanowiono dowiedzieć się o tem koniecznie.
Nazajutrz po jego wyjeździe depesza cyfrowana przesłana została do specyalnego posła przy ambasadzie niemieckiej w Paryżu.
Oto jej przekład:
„Robert Verniere, brat Ryszarda Verniere, inżyniera marynarki w Saint-Ouen, opuścił wczoraj Berlin, udając się do Paryża. Podróżuje pod nazwiskiem Fryca Leymana, z paszportem, który mu został wydany, gdy służył w naszem biurze wywiadowczem. Odnaleźć tego człowieka, rozciągnąć nad nim dozór i wykryć przyczynę jego podróży do Francyi.“
Wskazówki, dane do poszukiwań, były jak widać powyżej, bardzo niedostateczne.
Ale we Francyi szpiegostwo niemieckie uprawiane jest z taką zręcznością, i szpiedzy są tak liczni, że w ambasadzie miano przekonanie, iż przed upływem dwudziestu czterech godzin agenci jej odnajdą Fryca Leymana.
Trzeba się jednak było śpieszyć.
Wezwano natychmiast dyrektora biura wywiadowczego, dano mu do przeczytania depeszę, zalecając mu, ażeby nie stracił ani minuty.
Dyrektor ten, baron Wilhelm Schultz, był to mężczyzna lat trzydziestu pięciu, bardzo chudy i bardzo zręczny.
Przeszedł do swego gabinetu i na ćwiartce papieru bez nagłówka, wypisał te dwa wyrazy:
„Przyjść natychmiast.“
Za cały podpis nakreślił dwa X. X.
I, włożywszy do koperty, zaadresował:
To uczyniwszy, wsunął list do pugilaresu i wyszedł.
Ambasada niemiecka znajduje się przy ulicy Lille nr. 78.
Baron udał się na ulicę du Bace, a zobaczywszy posłańca, dał mu list i 40 su, mówiąc:
— Prędko pod wskazany adres... Pilne...
Posłaniec pobiegł, zaś dyrektor biura wywiadowczego udał się na ulicę Verneil, do domu pod nr. 4.
Tu znajdowało się jego mieszkanie prywatne, rodzaj małego pałacyku, który zajmował sam po kawalersku.
Służba jego osobista składała się z dwojga służących niemców.
Tu, w tem mieszkaniu, dość przyjemnem, baron Wilhelm Schultz oczekiwał odwiedzin d-ra O’Briena.
W ambasadzie niemieckiej zajmował stanowisko zaufane, sowicie płatne.
Uważano go za tembardziej cennego, że doskonale obeznany był z życiem paryskiem i znał język francuski przewybornie.
Baron Schultz otrzymał polecenie zorganizowania systemu informacyi z całego Paryża i poblizkich miastu okolic.
Zadanie swe spełniał tem lepiej, że, rozporządzając kredytem bardzo dużym, prawie milionowym, rozsiewał pieniądze ze szczodrością, która go nic nie kosztowała samego.
Schultz utrzymywał stosunki bezpośrednie tylko z trzema osobami, przywódzcami znanymi bandy wywiadowców niemieckich, tak licznych w Paryżu, z których najpoważniejszy nazywał się doktór O’Brien, magnetyzer, hypnotyzer, o którym opowiadał Klaudyusz Grivot Robertowi Verniere.
Obadwaj znali go w Berlinie.
O’Brien, pochodzący z rodziny irlandzkiej, osiadły w New-Yorku, był rzeczywiście doktorem, odbywszy bardzo sumiennie studya lekarskie i chirurgiczne.
Lat obecnie 48 był człowiekiem wielkich zasług. Członek wielu towarzystw naukowych zagranicą i we Francyi, gdzie zdołał zjednać sobie poważne stosunki, korespondent kilku akademii, cieszył się wielkim rozgłosem.
Studya jego, specyalnie skierowane ku chorobom nerwowym, ku hysteryi, musiały logicznie i fatalnie zaprowadzić go ku tym tajemniczym dziedzinom wiedzy, graniczącym z nadprzyrodzonymi objawami cudowności, które Amerykanie pierwsi wyprowadzili na światło dzienne.
Mówimy o hypnotyzmie, o suggestyi.
Zapędzony na tę drogę, O’Brien pojął wkrótce, że dla stosowania tych metod wola jego jest niewystarczająca. Nie dość chcieć, ale trzeba módz.
A czy wola jego była dość potężną, ażeby zmusić materyę do posłuszeństwa?
Czy posiadał fluid suggestyjny, mogący stać się czynnikiem magnetyzmu i hypnotyzmu?
Pierwszym sposobem wydobycia się z tych wątpliwości było poszukanie osobników, na których należało wypróbować siłę magnetyczną, jaką był obdarzony.
Poszukiwania jego nie pozostały bez rezultatów.
Znalazł medium, takie, jakiego pragnął.
Była to młoda dziewczyna ze stanu Illinois, wysoce nerwowa, hysteryczka, jasnowidząca.
Wkrótce przekonał się że, może rozporządzać siłą nieobliczoną.
Władza jego nad młodą dziewczyną, tak cudownej organizacyi z punktu widzenia magnetyzmu, stała się wkrótce bezwzględną.
Z nią otrzymał rezultaty, graniczące z cudownością.
Okrzyczano go za cudotwórcę.
Jak Mesmer, O’Brien był uczonym spekulantem.
Celem jego było dojście przez wiedzę do majątku.
Teraz kopalnia złota, tak długo upragniona, zdawała się być pod jego ręka.
Klienci a więc i pieniądze napływały do jego gabinetu porad.
Ale O’Brien w swej osobie skupiał wiele występków... Był zapamiętałym graczem, libertynem rozwiązłym, miał upodobanie w zbytku najkosztowniejszym i w najwyrafinowańszych zabawach.
Złoto i banknoty tylko przepływały mu przez marnotrawne palce.
Pomimo ogromnych dochodów, przygnębiały go znacznie jeszcze większe wydatki.
Mało jednak się troszczył o to, gdyż kopalnia złota wydawała się niewyczerpaną.
Mylił się.
Młoda dziewczyna z wyczerpania nerwowego umarła.
Ze zniknięciem tego cudownego medium, znikło jednocześnie i powodzenie.
Napróżno O’Brien usiłował zastąpić młodą dziewczynę, nie mógł znaleźć godnej jej zastępczyni.
Wtedy musiał się uciec do szarlatanerji.
Dopomagała mu pewna dziewczyna inteligentna, która stała się jego współpracowniczką i bardzo zręcznie grała rolę fałszywej jasnowidzącej.
Wkrótce jednak publiczność domyśliła się kawału i straciła wiarę.
O’Brien tracił grunt pod nogami. Był to pogrom, ruina.
A jednak, pomimo wszystko, pragnął prowadzić życie na szeroką skale, do czego się już tak przyzwyczaił.
Bez wahania i bez skrupułów, nie cofnął się przed żadnym środkiem, nawet najniebezpieczniejszym i najwystępniejszym, dla dostarczenia sobie pieniędzy.
Poważnie skompromitowany w pewnej sprawie, w której oskarżono go o dostarczenie trucizny synowcowi, pragnącemu czemprędzej spadek odziedziczyć po stryju, miał być z pewnością skazany i niezawodnie powieszony.
Jednakże zdołał uciec z więzienia w przeddzień sądzenia sprawy, opuścił Amerykę pozostawiwszy za sobą mnóstwo długów i opinię niebezpiecznego łotra, schronił się do Niemiec i osiadł w Berlinie.
Tam, dzięki pewnemu funduszowi, który zdołał zebrać, uczęszczając do podejrzanych zebrań, otworzył gabinet porad w chorobach nerwowych, z leczeniem ich magnetyzmem zwierzęcym.
Olbrzymie afisze, któremi pokrył mury berlińskie na sposób amerykański, sprawiały wrażenie.
Krzyczano z początku, że to szarlatanizm, pomimo to ciekawość sprowadziła mu’ pewną ilość klientów.
Wiedza jego, jak powiedzieliśmy, była rzeczywista i głęboka.
Wyleczył kilku chorych, których poprzednio już doktorzy leczyli bez skutku.
To dało mu znów rozgłos i zwiększyło klientelę.
On zrozumiał jednak, że, aby osiągnąć znakomite powodzenie, musi do magnetyzmu przyłączyć sonambulizm.
Wtedy O’Brien, jak dawniej w New-Yorku, zaczął szukać medium i zdołał znaleźć młodą dziewczynę, prawie tak obdarzoną, jak tamta z Illinois.
Medium to, do zadziwienia jasnowidzące, czytało jak w książce otwartej w tajemnicach przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.
Z tą jasnowidzącą powrócił i majątek.
O’Brien skorzystał z niego, ażeby się pogrążyć bardziej jeszcze niż w New-Yorku w najkosztowniejszej rozpuście.
Narobił skandali.
Policya berlińska ma zawsze oko na cudzoziemców i otacza ich potajemnym dozorem.
Skoro tylko stał się podejrzanym, zaczęto szperać w jego przeszłości i dowiedziano się bez trudu, że był skazany na śmierć zaocznie w Ameryce i że zawdzięczał życie tylko ucieczce.
Jednocześnie wykryto, że tajemnicami, zdobytemi przez sonambulizm, posługiwał się dla szantażu; i że pewne osoby, przez niego wyzyskiwane, blizkie były dworu.
To znacznie większe sprawiło wrażenie, niż skazanie go w New-Yorku.
Bezwątpienia aresztowanoby go i zamknięto za kratą, gdyby go nie ocalił jeden z inspektorów policyi; dał on do zrozumienia swemu naczelnikowi, że człowiek tego rodzaju co O’Brien, gotów na wszystko, którego gabinet magnetyczno-sonambulistyczny oblega tłum, mógł zostać gdyby chciał, (a zechce niezawodnie) wywiadowcą pierwszorzędnym.
To biło w oczy i naczelnik też zrozumiał, osądził iż rzeczywiście policya może osiągnąć wielką korzyść z wiedzy, a zwłaszcza ze szczególnego położenia doktora cudzoziemca, jeżeli go odda do rozporządzenia służbie bezpieczeństwa, zorganizowanej w Berlinie tak jak w Paryżu.
Gabinet jego stałby się istną pułapką, gdzie dadzą się łapać ludzie, których należało poznać tajemnicze zamiary w danej chwili jasnowidzenia a sonambulizm wrzuci światło wśród ciemności najbardziej skombinowanych spisków.
Naczelnik bezpieczeństwa nie zawahał się ani chwili i postanowił niezwłocznie zaliczyć O’Briena do swych bardzo wielu podwładnych.
List jego zaprosił doktora.
Jakkolwiek bardzo zdziwiony, a nawet trochę zaniepokojony tem zaproszeniem, które wydawało się bardzo podobnem do rozkazu, doktór uznał za niemożliwe uchylić się od niego i udał się na wezwanie dyrektora policyi berlińskiej.
Rozmowa była krótka.
Wysoka osobistość oświadczyła mu wyraźnie, że ma być wydany rozkaz aresztowania go i oddania pod sąd a więc skazanie pewne, więzienie, potem wygnanie.
Jeden tylko sposób nastręczał się uniknięcia tak fatalnych ostateczności.
Przesunął gąbką po faktach spełnionych, gdyby chciał pozostać na żołdzie bezpieczeństwa jeneralnego i oddawać usługi państwu.
I wytłomaczono mu, jakiej natury mają być te usługi.
O’Brien zbyt był sprytny, aby się zawahać choćby na chwilę.
A tem skwapliwiej przyjął propozycyę, iż odrazu zrozumiał korzyści z tego nowego położenia:
Bo oprócz pensyi pokaźnej, korzystać będzie z nietykalności, jako należący do policyi, w której zawsze będzie miał opiekę.
Układ został skończony na poczekaniu, a wykonanie rozpoczęto natychmiast.
Względem doktora dotrzymano wszystkiego, co obiecano, a on ze swej strony wywiązywał się ze swego zadania sumiennie.
W Niemczech burzyli się socyaliści.
O’Brien odsłonił spiski i dostarczył dowodów miażdżących przeciw pewnym przywódzcom.
Słowem, przekonano się wkrótce, jaki jest z niego cenny nabytek.
Biura głównego sztabu zapragnęły go mieć dla siebie i z policyi bezpieczeństwa ogólnego przeszedł do policyi informacyi wojskowych.
Z łapacza stał się szpiegiem.
Wtedy to poznał się z Robertem Verniere i Klaudyuszem Grivot.
Zbliżeni najprzód przez rozpustę, ci trzej ludzie mieli też następnie interesy wspólne.
W Paryżu baron Wilhelm Schultz, którego znamy obowiązki w ambasadzie niemieckiej, zażądał, ażeby mu przysłano agenta znacznie wyższego od tych, których miał pod swymi rozkazy.
O’Brien polecony został na takiego agenta.
Doktór otrzymał też rozkaz przeniesienia się do Paryża.
Udał się tem chętniej, że to wielkie miasto, pełne rozkoszy, wywierało nań nieprzeparty pociąg.
— Paryż! raj wymarzony!..
Zaledwie przyjechał, rozpoczął, jak w Berlinie, działać reklamami. Ale w sposób mniej jaskrawy i mniej amerykański — i powodzenie nie dało na siebie czekać.
Od samego początku jego gabinet porad zyskał rozgłos i przed upływem roku wyświadczył znakomite usługi Niemcom.
Wielki „cudotwórca“ zajmował cały dom trzy piętrowy przy ulicy Wiktoryi Nr. 42.
Na dole znajdował się salon, pokój jadalny i poczekalnia dla klientów.
Na pierwszem piętrze sala porad, pokój, gdzie magnetyzer pracował, i gabinet.
Czwarty pokój przeznaczony był dla panny Mariani, jasnowidzącej.
Na drugiem piętrze mieściły się pokoje doktora i tejże Mariani, bardzo pięknej włoszki, z której uczynił swą kochankę.
Służący zajmowali trzecie piętro.
Było ich pięciu, licząc już i kucharkę, wszyscy niemcy, ale zaopatrzeni w papiery pochodzenia z Alzacyi lub Lotaryngii i wszyscy też uprawiali szpiegostwo z zamiłowaniem germańskiem.
Od godziny dziesiątej do jedenastej zrana odbywały się pierwsze porady doktora O’Briena.
Były one bezpłatne.
Od czwartej do szóstej inne porady, za które się płaciło po dwadzieścia franków.
Posiedzenia sonambulizmu, hypnotyzmu, suggestyi, zajmowały środek dnia od pierwszej do trzeciej.
Cena była rozmaita, nie mniej jednak od pięciu luidorów, a wynosiła często dwadzieścia pięć.
Jakże można było przypuszczać, odgadywać, że do tego uczonego, którym się Paryż zachwycał, udawali się liczni szpiedzy, znajdujący się pod rozkazami doktoria, i składali mu swe raporty, które on przesyłał baronowi Wilhelmowi Schultz, swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi.
Wielki salon magnetyzera przybrany był i umeblowany w dziwny sposób.
Obicia z materyi czerwonej powlekały ściany i zasłaniały sufit.
Taka sama materya pokrywała krzesła hebanowe bez połysku.
Pośrodku pokoju wznosiła się estrada, podniesiona trzema schodkami, powleczonemi czerwono, i dźwigająca fotel czarny i czerwony, na którym zasiadała jasnowidząca.
Lampa, opuszczająca się z sufitu i paląca się podczas posiedzeń magnetycznych, słabo oświetlała obszerny pokój i zaledwie rzucała światło na twarz sonambulistki.
Wszystko to wytwarzało dziwne wrażenie, działające żywo na podnieconą wyobraźnię klientów.
O’Brien ukończył właśnie poradę ranną.
W gabinecie swym przyjmował raporty szpiegów swych, gdy mu oddano lakoniczny liścik, nadesłany przez barona Schultza.
Przeczytawszy go, pożegnał wywiadowców, poszedł do Mariani i rzekł:
— Jedz śniadanie sama — ja wychodzę.
Oddawna przyzwyczajona do posłuszeństwa biernego, włoszka nie uczyniła żadnej uwagi, ani zapytania.
— Dobrze — odpowiedziała.
Doktór włożył na siebie obszerne futro i wyszedł.
Z ulicy Bac O’Brien w kilka minut dostał się do mieszkania barona Wilhelma Schultza.
Wszedłszy do przedpokoju, magnetyzer rzekł lokajowi:
— Potsdam!
Było to hasło, zmieniane co dwa tygodnie, a winni byli hasło zawsze wymawiać wszyscy zaufani, gdy przychodzili nie jako goście, lecz z wiadomościami.
Doktór został niezwłocznie zaprowadzony do Schultza, który czekał nań z niecierpliwością w swym gabinecie.
O’Brien skłonił się z grzecznością i, na zaproszenie, usiadł.
— Czy znasz pan niejakiego Roberta Verniera, pochodzenia francuskiego? — zapytał go naczelnik biura informacyjnego ambasady.
— Robert Verniere? — powtórzył magnetyzer — zapewne znam go, jeżeli to idzie, jak myślę, o inżyniera mechanika, który w Berlinie oddał się najprzód na usługi budowli morskich, później na usługi uzbrojenia ogólnego i jak ja korzystał z budżetu funduszów tajnych głównego sztabu...
— To właśnie o nim ja mówię, przedowszystkiem jednak muszę oznajmić panu, że masz odebrać zlecenia poufne...
— A! — rzekł O’Brien.
— Tak... stał się podejrzanym...
— A więc?
— Ten człowiek jest od dwóch dni w Paryżu. Potrzeba poznać cel jego podróży do Francyi.
— Gdzie się zatrzymał?
— Nie wiemy... należy się dowiedzieć...
— Czy jest jaka wskazówka, któraby posłużyła za punkt wyjścia?
— Jeden szczegół...
— Jaki?
— Robert Verniere podróżuje pod nazwiskiem i z papierami Fryca Leymana, Alzatczyka z zaboru.
O’Brien wyciągnął z kieszeni notatnik.
Zapisał nazwisko i przygotował się do innych notatek.
— To wszystko? — zapytał.
— Tak.
— To bardzo mało!..
— Oczywiście... Ale znamy pańską energię, a dodam że Robert Verniere stał się dlatego podejrzanym, że posądzono go o sprzedawanie naszych sekretów wojskowych... Może więc przyjechał do Paryża dla jakichś w tym celu konszachtów.
— W takim razie z pewnością, zwróciłby się do ministeryum wojny.
— Bezwątpienia.
O’Brien nakreślił w notatniku te wyrazy, które przeczytał głośno:
Rozciągnąć dozór nad przychodzącymi i wychodzącymi z ministeryum wojny.
— Przez kogo? — zapytał Wilhelm Schultz.
— Przez Bluchera, jednego z moich najlepszych podwładnych, który tak dobrze jak ja zna Robertą Verniere.
— Dobrze byłoby także, chociaż bracia są z sobą poróżnieni, czuwać nad fabryką Ryszarda Verniere...
— Wielkiego fabrykanta z Saint-Ouen, wiem,.. — odpowiedział O’Brien. — Już przed rokiem wyprawiłem tam moich ludzi. Pragnęliśmy poznać sekret torpil, wynalezionych przez Ryszarda Verniere...
— Być może, iż Robert, który jest zrujnowany pójdzie odwiedzić brata bogatego, ażeby spróbować pojednania z nim...
— Być może... Schultz, inny z moich agentów, który zna również Roberta Verniere, czuwać będzie od dziś nad fabryką w Saint-Ouen...
— Niech pan niezwłocznie przedsiębierze środki... Ten jegomość może bardzo krótko pozostanie we Francyi.
— Skoro powrócę na ulicę Wiktoryi, wydam rozkazy.
— A gdzie jesteśmy co do planów uruchomienia armii francuskiej na wypadek wojny?
— Szukamy człowieka, któryby wydał nam te dokumenty... Człowiek ten winien należeć do ministeryum wojny, być dobrze położony i mieć dostęp wszędzie... To nie tak łatwo znaleźć...
— Zawsze można znaleźć sumienie do kupienia, gdy da się dobrą cenę, a my targować się nie będziemy... Ofiaruj pan cenę, jakiej się niepodobna oprzeć.. Obiecuj dużą sumę... choćby milion... Co pan obiecasz, to będzie dotrzymane... Pomyśl pan także o naszej ostatniej rozmowie.
— W przedmiocie wybuchowca?
— Tak... Potrzebujemy mieć za jakąkolwiek cenę model...
— Niepodobna go kupić, ale można go ukraść... a mam dwóch ludzi w Fontaineblau, czatujących sposobności dokoła szkoły wojskowej... Bądź pan cierpliwy...
— Nie zatrzymuję pana dłużej... — rzekł baron Schultz, wstając. — Idź pan i działaj.
O’Brien zapewniał gorąco o swej gorliwości, skłonił się i odszedł.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz zwłoki biednej Germany Sollier odprowadzone zostały na cmentarz w Saint-Ouen.
Podług życzeń Ryszarda Verniera robotnicy i urzędnicy fabryki obecni byli przy pochowaniu.
On sam należał do orszaku żałobnego; towarzyszył mu Henryk Savanne.
Matka Aubin powierzyła Maryi dozór nad zakładem i szła za trumną wraz z Magloirem, kataryniarzem.
Przy ciele za trumną, pokrytą kwiatami i wieńcami, postępowała Weronika Sollier i mała Marta.
Następnie ciągnął tłum, złożony przeszło z dwustu osób, gdyż właściciel fabryki, w której pracowała biedna Germana, tak samo, jak pan Verniere upoważnił swych robotników do pójścia na pogrzeb i sam się do nich przyłączył.
Wzruszający był widok, gdy grabarze spuścili trumnę do wykopanej mogiły.
Weronika i jej wnuczka, które dotąd składały dowód wielkiej odwagi, nie mogły się dłużej powstrzymać i rozpacz ich, dotąd niema, wybuchnęła w płaczu i jękach głośnych!
Trzeba było odciągnąć jednę i drugą zdaleka od grobu, bo przygnębione, oszalałe, byłyby się tam rzuciły za drogą umarłą.
Babka i dziecko odprowadzone przez panią Aubin i dawnego żołnierza marynarki powróciły do fabryki przy ulicy Hordouin z twarzą zmienioną, ze zbolałą duszą.
Weronika czuła przynajmniej tę pociechę, że córka jej, Germana, miała piękny pogrzeb.
Dzięki dobremu sercu wszystkich, nie udała się w osamotnieniu w tę ostatnią podróż.
Magloire zajął się wszystkiem, nie zapomniał o niczem.
Pani Aubin i Magloire zdołali wreszcie uspokoić nieco Weronikę.
— Nie trzeba się tak martwić i zdrowie narażać na szwank, trzeba przecież pamiętać o małej, drogim aniołku, który tylko panią ma...
— Tak, muszę być silną, ażeby żyć, ażeby wychować dziecko mej Germany.
I biedna kobieta przycisnęła do serca wnuczkę, która jej wywzajemniła się pocałunkami.
Magloire, opuszczając panią Sollier, pomyślał: — Będę tu często do nich zaglądał... Będą potrzebowały przyjaciela... przyjaciela pewnego i przywiązanego.. a ją takim będę...
∗
∗ ∗ |
— W fabryce Saint-Ouen dzień 31 grudnia był bardzo ożywiony w biurach i w kasie.
Od rana Prieur, kasyer, zaopatrzony w pokwitowanie, udał się do ministeryum marynarki, celem zainkasowania dla swego pryncypała sumy dwustu pięćdziesięciu tysięcy franków, za dostawę dla marynarki w ciągu roku bieżącego różnych przedmiotów.
Prieur, opuszczając fabrykę, pozostawił w kasie zastępcę do płacenia różnych rachunków z miasta.
Inni urzędnicy przygotowywali części składowe bilansu rocznego.
Jakób, woźny, z teką i pugilaresem, chodził też za odbiorem należności.
Majstrowie sporządzali listy płac.
Wszędzie działalność gorączkowa, jak zwykle z końcem roku.
W południe Prieur objął w posiadanie kasę, do której przelał sumę: dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, podniesioną z ministeryum marynarki w biletach bankowych.
O godzinie trzeciej powrócił Jakób z wypchanym pugilaresem i ciężkim workiem i zdał rachunki kasjerowi.
Dzień był skończony pod względem wypłat i inkasy, pozostawało Prieurowi załatwić tylko listy płac.
To mogło nastąpić dopiero po zamknięciu warsztatów.
Tymczasem kasyer ukończył bilans i przekonał się, że rezultaty zgodne były z jego przewidywaniami, że osiągnięto cyfry, jakie kilka dni temu wskazał Ryszardowi Verniere.
Pierwszy z majstrów przyszedł, gdy kasyer winszował sobie trafności rzutu oka.
Lista jego płacy była sprawdzona i zaspokojona.
Następnie pojedyńczo nadchodzili i inni majstrowie.
Klaudyusz Grivot stawił się ostatni.
Grivot, jakeśmy powiedzieli, posiadał zupełne zaufanie pryncypała.
— I cóż — odezwał się, ściskając rękę kasyera — zadówolonyś pan dzisiaj, panie Prieur? Musiałeś pan dzisiaj zebrać sporo złota i banknotów? Koniec roku przyniósł zapewne naszemu pryncypałowi większe zyski.
— Nie mylisz się pan! — odpowiedział kasyer z głębokiem zadowoleniem, którego nie starał się wcale zataić. — Idzie! idzie dobrze. Wpływy wspaniałe. Po zaspokojeniu wszelkich wypłat pozostanie nam ładna sumka w kasie.
— Dwakroć stotysięcy franków może? — zagadnął majster.
— Więcej.
— Fi... Trzykroć?
— Jeszcze lepiej.
— Nie może być?..
— Tak jak panu mówię.
— Cztery kroć?..
— Jeszcześ pan nie zgadł!
— Fiu! fiu!
— Więcej niż pół miliona, mój dzielny Grivot, więcej, niż pół miliona.
I Prieur zacierał sobie ręce z zadowolenia.
— Nie omyliłem się w swojej rachubie — pomyślał majster.
Tymczasem Prieur wypłacił Grivotowi całą sumę, przypadającą do rozpłaty jego podwładnym współpracownikom, i majster się oddalił.
Wkrótce potem wszedł Ryszard Verniere.
Przywitawszy się z kasyerem, zapytał:
— Byłeś pan w towarzystwie ubezpieczeń?
— Byłem.
— Cóż panu powiedziano?
— Że pisano już do pana...
— Rzeczywiście, otrzymałem ten list... Ale objaśnienie wydaje mi się niedostatecznem. Może panu co dodano w biurze?
—Że ze względu na niebezpieczeństwo pożaru, wynikające z sąsiedztwa fabryki farb, muszą panu podwyższyć opłatę asekuracyjną, zanim jednak tę wysokość oznaczą, przyjdzie inspektor, dla oględzin na miejscu.
— Rzeczywiście zapowiadają mi wizytę inspektora na przyszły wtorek... Wszystkie te jednak, zwłoki przeszkadzają w podpisaniu polisy. Szkoda, żem się nie zajął tem wcześniej.
Ryszard Verniere opuścił kasyera i udał się do gabinetu, ażeby się zabrać do roboty i ze swej strony ukończyć rachunki z końcem roku.
Jakób przyniósł mu światło.
Gazu używano w fabryce tylko na zewnątrz.
Warsztaty i biura były oświetlane lampami naftowemi.
O szóstej dało się słyszeć wesołe wychodzenie robotników.
Tylko biuro i kasa pozostały oświetlonemi.
Pracowano w nich jeszcze.
Wreszcie i tu za pół godziny ukończono zajęcie.
Kasyer zabrał papiery, naładował worek złotem, pugilares banknotami i poszedł do Ryszarda Verniere do gabinetu i zdał mu rachunki, oraz przedstawił inwentarz ogólny na dwóch stronach.
— Doprawdy to wspaniałe! — zawołał pryncypał uradowany — nigdy dotąd nie osiągnęliśmy takiej cyfry w interesach!..
— I wpływów pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące dwieście dwadzieścia siedm tysięcy franków piętnaście centymów, które pan zechce ze mną przeliczyć.
Jednocześnie kasyer rozłożył na biurku Ryszarda Verniere paczki banknotów, rulony złota, pięciofrankówek i drobnej monety.
Pryncypał sprawdził, lecz tylko dla zasady; pewien był, że znajdzie sumę, oznaczoną przez kasyera.
— We wtorek, zawiozę to wszystko do Kredytu Lyońskiego — rzekł.
Potem otworzył kasę ogniotrwałą, stojącą za nim i przymocowaną do muru, i przy pomocy Prieura schował do niej pieniądze.
To uczyniwszy, zamknął kasę kluczem, którego nigdy nie opuszczał i popchnął sprężynę potajemną, wynalezioną przez Klaudyusza Grivot, którą trzeba było nacisnąć, ażeby wprowadzić w ruch olbrzymi zamek.
Kasa ta kuta była z żelaza i stali, ze ścianami grubemi na dziesięć centymetrów. Drzwi obracały się bez hałasu na niewidzialnych zawiasach.
Ażeby otworzyć dwa rygle wewnętrzne, kiedy się znało sekret zamku, dość było odkręcić z prawej strony ku lewej, a potem z lewej ku prawej, małą rozetkę mosiężną, niczem się nie różniącą od dwudziestu innych podobnych, służących za ozdoby kasy.
Ten sekret, prawdziwe arcydzieło mechaniki, obmyślony i wykonany został również, jak wiedzą czytelnicy, przez Grivota.
Przemysłowiec podał rękę kasyerowi.
— Jutro — rzekł — zjesz pan ze mną i Klaudyuszem Grivot śniadanie, mój drogi panie, chcę wam obu dać kolendę.
Kasyer uścisnął serdecznie rękę pryncypała i oddalił się z tem zadowoleniem, jakie daje poczucie spełnionego obowiązku.
∗
∗ ∗ |
W dniu i godzinie oznaczonej Gabryel Savanne udał się do swego notaryusza, ażeby podnieść znaczną sumę, której znamy przeznaczenie.
Opuścił kancelaryę, unosząc tę sumę, stosownie zawiniętą i tworzącą gruby pakiet, jak zwyczajny tom księgarski.
Teraz pozostawało mu tylko udać się do Saint-Ouen, do swego przyjaciela Ryszarda Verniere.
Nadeszła noc.
Kapitan okrętu wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć na ulicę Hordouin.
Ryszard Verniere, mając jeszcze przed sobą poważną robotę, powiedział Magdalenie, swej służącej, ażeby przygotowała obiad dopiero na godzinę ósmą.
Wewnątrz fabryki, jak i z zewnątrz w pobliżu, panował najzupełniejszy spokój.
Weronika Sollier przyrządzała wieczerzę w swym pokoju, mając przy sobie drogą swą Martę, która już kochała czule babkę.
Obie zasiąść miały do stołu, gdy dał się słyszeć turkot powozu.
Powóz zatrzymał się nagle i w kilka sekund odezwał się dzwonek.
— To ktoś z wizytą do pana Verniere, babciu — rzekła mała Marta.
— Zapewne; moja pieszczoszko — odpowiedziała Weronika i, pociągnęła za sznur, otworzyła drzwi izdebk i stanęła w progu dla przyjęcia gościa.
W półświetle, roztoczonem przez lampę gazową u muru, rozróżniła mundur marynarski.
Przybyszem nowym był kapitan Gabryel Savanne — uwodziciel Germany — ojciec Marty!..
Gabryel Savanne zamknął po za sobą drzwi od ulicy i zbliżył się, kłaniając, do odźwiernej.
Na ulicy Miromesnil pełniła ona takie obowiązki, co i w fabryce Saint-Ouen.
Oficer marynarki niezawodnie miał już sposobność ją widzieć, gdy bywał często w owym domu.
Ale przez ośm lat Weronika bardzo się zmieniła, bardzo zestarzała.
Nie poznał jej.
— Czy jest pan Ryszard Verniere? — zapytał ją.
— Pan Verniere zapewne pracuje jeszcze w swoim gabinecie i nie wiem, czy będzie mógł pana przyjąć — odpowiedziała.
— Przyjmie mnie z pewnością, bądź pani przekonana... Niech tylko pani oznajmi mu moje nazwisko.
— Kogóż mam oznajmić? — Kapitan okrętu Savanne.
— Niech pan będzie łaskaw wejść do mego pokoju — rzekła Weronika. — Przepraszam, że pana nie prowadzę natychmiast do pana Verniere, ale takie mam polecenie.
— Dobrze... poczekam cierpliwie.
Gabryel, mówiąc to, wszedł do izby odźwiernej, a Weronika udała się jednocześnie do gabinetu przemysłowca.
Marta patrzyła nieśmiało na oficera marynarki, którego mina wspaniała imponowała jej, pomimo jednak nieśmiałości, przysunęła mu krzesło i rzekła:
— Niech pan siada... Babcia zaraz wróci...
Twarzyczka inteligentna, wejrzenie wyraziste i grzeczność małej dziewczynki uderzyły Gabryela Savanne.
A przytem w rysach dzieciny jakby odnajdywał niewyraźnie inne rysy, znane i ukochane niegdyś.
Podał rękę dziecku, które ją ujęło natychmiast.
Przyciągnął je do siebie i chciał wypytać, gdy ukazała się Weronika.
— Proszę pana — rzekła. — Pan Verniere już pana oczekuje.
Gabryel wyszedł z izdebki, poprzedzany przez odźwiernę.
Właściciel fabryki stał już na progu gabinetu.
— Ty!.. Tak, to ty!.. — zawołał, otwierając ramiona.
Gabryel rzucił się ku niemu i obaj ucałowali się w wzruszeniem.
Weronika natychmiast się oddaliła dyskretnie i wróciła do swej izbebki, gdzie zasiadła do jedzenia wraz z wnuczką.
Ryszard Verniere pociągnął oficera marynarki do swego gabinetu i znów ucałowali się w nieprzepartem wzruszeniu przyjaźni braterskiej.
Kochali się jeszcze w szkole, a lata powiększyły to przywiązanie i wzajemny szacunek.
— Gabryel... mój drogi Gabryel... A! to ty! — powtarzał bezustannie Ryszard z radością. — Po tylu latach nieobecności. — A! jakim szczęśliwy, że cię znowu widzę.
— A ja także, przyjacielu mój, najlepszy przyjacielu, mój drogi Ryszardzie! — odpowiedział kapitan, nie mniej wzruszony, niż przemysłowiec. Wszak zjesz ze mną obiad, nieprawdaż?
— I owszem, skoro tego sobie życzysz.
— Brawo! Jakże ci jestem wdzięczny, żeś mi sprawił taką niespodziankę. O ilu rzeczach mamy z sobą do pomówienia.
— Tak, o wielu, a przynajmniej ja.
— Pomówimy obszernie.. Szkoda tylko, że będziesz miał lichy obiad. Nie uprzedziłeś mnie, miałem jeść sam. Ale kucharka już musi na to poradzić, ażebyśmy nie umarli z głodu. Pozwól mi ją uprzedzić.
— Czyń, co chcesz, ale to zbyteczne! Jestem pewny, że twój obiad zupełnie wystarczy.
— Lepiej niedowierzać!
Ryszard nacisnął dzwonek elektryczny.
Potem przysunął fotel do kominka, na którym płonął silny ogień, i rzekł do swego przyjaciela:
— Siadaj.
Usiadł naprzeciw niego na fotelu przy kominku i wszczął rozmowę tem zapytaniem:
— Oddawna jesteś w Paryżu?
— Od kilku dni — odpowiedział Gabryel.
— A jednak Henryk, twój syn, z którym widziałem się onegdaj, nic mi o tem nie mówił.
— Nie wiedział, żem przyjechał.
Ryszard spojrzał na swego przyjaciela z widocznem zdziwieniem i miał go na nowo zapytać, gdy drzwi od gabinetu otworzyły się i ukazała się służąca Magdalena, śpiesząc na wezwanie pana, dzwonkiem elektrycznym.
— Moja kochana, mam niespodziewanego gościa — rzekł do niej przemysłowiec — zrób tak, żeby obiad nie był za mały.
— A to przyrządzę kuraka po myśliwsku i ugotuję raków, które mam w lodzie... Czy będzie dość?
— Dobrze.
Magdalena odeszła.
Ryszard nawiązał rozmowę, zapytując:
— Czem się to dzieje, żeś nie uprzedził syna i żeś się z nim nie zobaczył jeszcze po przyjeździe. Miał on lat szesnaście, kiedyś odjechał; odtąd myśli ciągle o tobie, mówi tylko o tobie, a wyrósł na mężczyznę, którego przecie pilno byłoby ci powitać i powinszować mu postępowania, które ja i brat twój wychwalaliśmy w listach do ciebie, przyznając mu rzadkie przymioty duszy i serca?
Te słowa, a raczej ton, jakim zostały wyrzeczone, zdradzał pewną wymówkę.
Gabryel to uczuł i odpowiedział:
— Cierpiałem, żem nie poszedł do syna zaraz po przyjeździe, ale nie mogłem i nie chciałem.
— Nie chciałeś?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zaraz zrozumiesz... Dotąd nikt nie wie o mej obecności w Paryżu.
Zdziwienie Ryszarda wzmogło się.
Zapytał:
— Więc nie widziałeś się z bratem?
— Tak samo, jak i z synem.
— Po tak długiej nieobecności? Nie rozumiem.
— Zrozumiesz...
— Przynajmniej byłeś na grobie swej żony?.. Biedna twoja Janka umarła, przywołując cię, w półtora roku po twym odjeździe!..
Łkanie wydało się z piersi oficera marynarki, na jego spalonych od słońca i wiatrów morskich policzkach potoczyły się grube łzy.
Milczał, ale te łzy za niego mówiły.
Nie, nie był na cmentarzu.
Ze zdziwieniem patrzył przemysłowiec na swego przyjaciela.
Miał przeczucie nieszczęścia...
— Więc cóż się to dzieje? — wyszeptał bardzo wzruszony — jaką bolesną tajemnicę masz mi odkryć?
Kapitan westchnął.
— Zaraz dowiesz się o wszystkiem — wyrzekł wreszcie posępnie.
— Mów, mów prędko, bo przeraża mnie twoje milczenie!
Oficer uścisnął konwulsyjnie ręce Ryszarda.
— Przychodzę szukać u ciebie pociechy — wyjąkał — a zarazem wyspowiadam ci się z winy...
— Z winy... przedemną!
— Ze zbrodni.
— To niepodobna!.. — zawołał inżynier. — Ty?.. cóż znowu! Tyś nie popełnił zbrodni!..
— Niestety!
I Gabryel pochylił głowę, jakby przygnieciony zbyt ciężkiem brzemieniem.
Ryszard Verniere podchwycił:
— Nie! nie! nie!.. nie wierzę ci! ty byś miał popełnić zbrodnię, ty, człowiek bez winy, którego kochałem i szanowałem!.. Ty, którego uczciwość jest przysłowiową! Nie, to niepodobna!
— A jednak ja postąpiłem jak człowiek bez honoru! Postąpiłem jak nędznik!..
Ryszard Verniere pomyślał z niepokojem, czy jego przyjaciel nie został dotknięty raptownym obłędem.
— A ja sądzę — odezwał się — że to wszystko urojenie, że to, co uważasz za zbrodnię, jest poprostu drobnostką.
Gabryel Savanne potrząsnął głową.
— Nie! — odparł — zbrodnia jest zbrodnią. Posłuchaj mnie.
I głosem, urywanym, drżącym, zaczął opowiadać:
— W roku 1883, jak muszę ci to przypomnieć, mieszkałem w Paryżu, pracując w sztabie głównym ministeryum marynarki.
— Tak.
— Janina, biedna moja żona chora była już od dwóch lat, a choroba ta nas oddzielała od siebie. Nie przekroczyłem jeszcze tego wieku, w którym zmysły nieraz mają przewagę nad rozsądkiem.
Miłostki sprzedajne zawsze budziły wstręt we mnie. Napotkałem na drodze swej młodą dziewczynę. Skromna, niewinna, zarabiała na życie przy matce.
Dla mnie, człowieka żonatego, ojca rodziny, to dziecko powinno było być święte. A jednak przestałem panować nad sobą.
Popełniałem podłości za podłościami, kłamstwa za kłamstwami, kryłem się nawet z nazwiskiem przed mą ofiarą; nie wiedziała, kto jestem, nawet wtedy, gdy po kilku miesiącach została moją kochanką.
Gabryel Savanne przerwał sobie na chwilę i otarł pot z czoła.
Ryszard słuchał go w milczeniu.
Kapitan ciągnął dalej:
— Musiałem wyjechać do Tulonu i zabrałem kochankę z sobą, odrywając ją bez litości od matki, z którą już może nigdy nie miała się zobaczyć.
W Tulonie, po ośmiu miesiącach pobytu, otrzymałem rozkaz udania się do eskadry Wschodniej.
Kochanka moja miała zostać matką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem ogrom mej winy, zawstydziłem się sam siebie.
Ale co mogłem uczynić. Nie wolno mi było dać swego nazwiska mojemu dziecku, mającemu się narodzić.
Rozkaz odjazdu, nadeszły raptownie, nie pozostawił mi czasu do zapewnienia chleba powszedniego temu dziecku i matce, ale liczyłem jednak, że na pierwszym dłuższym przystanku napiszę do Francyi i przedsięwezmę kroki rzeczywiście niezbędne.
Na nieszczęście rozchorowałem się podczas przejazdu morzem i na przystanku nie mogłem wysiąść na ląd.
Gabryel Savanne opowiadał dalej:
— Długo nie mogłem przyjść do zdrowia, wreszcie objąłem dowództwo okrętu, powierzone podczas choroby memu pomocnikowi.
Fatalność chciała, że za przybyciem do Honoï zostałem ciężko ranny w głowę.
Półtora roku pasowałem się ze śmiercią. Leżałem prawie nieprzytomny. Obawiano się o mój umysł.
Gdym wrócił do zdrowia, napisałem list do Daniela i do ciebie, i otrzymałem od was listy z wiadomością o śmierci mej biednej żony.
Jakże winnym byłem względem niej, ale jakże zawiniłem i względem nieszczęśliwej, która uwierzyła mi, która mnie pokochała, a która się znajdowała opuszczoną, bez środków, z dzieckiem dwuletniem... mojem!..
Wyrzut sumienia opanował mną i ogrom zbrodni okazał mi się w całej swej zgrozie.
Co się stało z biedną kobietą? Co się stało z dzieckiem?..
Posyłałem list po liście. Wszystkie pozostały bez odpowiedzi.
W Tulonie znałem tylko oficerów marynarki lub urzędników z prefektury morskiej,... Nie śmiałem żadnemu z nich powierzyć tych poszukiwań... Nie śmiałem przyznać się do mej podłości... Bałem się, ażeby rozgłos mej hańby nie doszedł do mego syna, do mego brata, i żeby się nie wstydzili mnie.
Prosiłem o urlop.
Okoliczności nie pozwalały mi go uzyskać. Chciałem umrzeć, chciałem się dać zabić!
Napróżno szukałem śmierci! Bóg mnie karał, zmuszając żyć.
Musiałem więc tylko czekać.
Tak minęło pół ósma roku, gdym otrzymał rozkaz w interesie służby udania się na krótki czas do Francyi.
Jedna mnie tylko myśl zajmowała, odnaleźć tę, którą utraciłem, która w nędzy zapewne pędziła i w cierpieniach życie wraz z mem dzieckiem...
Natychmiast po wylądowaniu w Tulonie, rozpocząłem poszukiwania, których nie śmiałem powierzyć nikomu, i dowiedziałem się rzeczy bolesnych.
Biedna opuszczona w parę tygodni po mym odjeździe powiła dziewczynkę, a podczas gdy ją leczono bardzo chorą w szpitalu, dokąd ją trzeba było przenieść, skradziono jej pieniądze, które jej zostawiłem i które mogły jej były zapewnić byt w ciągu kilku miesięcy, tak, że po wyjściu ze szpitala z dzieckiem, znalazła się bez schronienia i bez grosza.
Okropne!
Dowiedziałem się dalej, że Opatrzność pozwoliła jej napotkać księdza zacnego bardzo, który z litości umieścił ją w domu religijnym, gdzie jej dodano trochę odwagi, dostarczając pracy.
Co to była za pomoc!...
Zaledwie pozwoliła jej zaspakajać najniezbędniejsze potrzeby, zużywając tę trochę sił, które jej jeszcze zostały!
Wówczas postanowiła udać się o przebaczenie do matki, którą opuściła dla mnie.
Pojechała do Paryża, dokąd pozwoliły się jej udać zapomogi kilku miłosiernych osób.
Było to przed siedmiu laty.
W Paryżu więc winienem był prowadzić dalej poszukiwania, rozpoczęte w Tulonie.
Przyjechałem, myśląc, że będę mógł ją odnaleźć u matki, która zapewne nie byłaby jej odtrąciła okrutnie, a przynajmniej że dowiem się, co się z nią stało, że wytłomaczę jej moje tak długie milczenie, że pozyskam jej przebaczenie.
Czekał mnie nowy i okropny zawód..
W domu, gdzie mieszkały dawniej, nie wiedziano nawet, czy żyją jeszcze.
Spiorunowana zniknięciem córki matka, zawieziona została prawie nieżywa do szpitala, a wyszedłszy z niego w kilka miesięcy później, znikła, nie wiadomo gdzie.
Nie istniał żaden ślad i dziś nie wiem wcale, gdzie szukać nieszczęśliwych ofiar...
Pojmujesz, Ryszardzie, moje katusze? cierpienia mego serca? tortury mej duszy? Pojmujesz rozciągłość zbrodni, o którą się oskarżam przed tobą i której wyrzut zatruwa moje życie?
Obok dziecka prawego, bogatego, wykształconego, otoczonego przywiązaniem, mającego prawo do szacunku wszystkich dla imienia szanowanego, które nosi — istnieje biedne dziecko, moja córka, która nie ma ani nazwiska, ani położenia społecznego, a może nawet ani chleba!.. Istnieje nieszczęśliwa kobieta oszukana, opuszczona, która cierpiała, płakała, pracowała, ażeby wyżywić z dnia na dzień to dziecko — moje, gdy pierwszym obowiązkiem uczciwego człowieka jest zapewnić mu byt!..
Czy słyszysz, Ryszardzie?.. z mej winy dwie istoty niewinne męczą się może w najsroższej nędzy, na jakim nędznym barłogu!.. Od tej myśli ledwie nie oszaleję i zapytuję się, czy nie bardziej zasługuję na galery, niż niektórzy zbrodniarze, skazani przez sądy?
Łkanie złamało głos Gabryela, a łzy popłynęły po jego twarzy.
Na widok tak przejmującej rozpaczy, Ryszard Verniere czuł się nawskroś wzruszony i zdjęty litością dla winowajcy, który tak okrutnie pokutował za swą winę.
— Daj mi rękę, Gabryelu — wyrzekł.
— Przebaczasz mi? — wyjąkał marynarz, ściskając z wdzięcznością rękę, podaną mu przez przyjaciela.
— Potępiam cię i rozgrzeszam jednocześnie. Zbrodnia twoja, bo zbrodnią to jest, należy do tych, dla których świat ma pobłażliwość. Ty surowszym jesteś dla siebie, niż świat, i masz słuszność, ale Bóg przebacza żałującym, a ty żałujesz! Teraz powiedz mi, jak mogę ulżyć twemu cierpieniu, w czem mogę ci dopomódz dla uspokojenia twego cierpienia, dla spróbowania naprawy złego, któreś popełnił.
— Zaraz ci powiem... Zaledwie przyjechałem, muszę odjechać.
Ryszard okazał zdziwienie.
Gabryel ciągnął dalej:
— Muszę powrócić do eskadry na oceanie Indyjskim.
— Ale dlaczego?
— Ja nie wiem — przerwał oficer marynarki. — Ja nie mogę badać, tylko być posłusznym. Dnia 2 stycznia muszę być w Tulonie. Będzie to dla mnie ostatnia podróż. Mam przeczucie, że tam znajdę śmierć, tak często szukaną i wzywaną nadaremnie.
— Przeczucia nic nie znaczą! — zawołał Ryszard.
— A ja w nie wierzę.. Zresztą mniejsza... Co przeznaczone, to się stanie, jak powiadają na Wschodzie... Opuszczę Paryż i Francyę, ażeby iść tam, dokąd mnie obowiązek wzywa, i nie zobaczymy się już wcale. Zanim jednak się oddalę, chcę zabezpieczyć przyszłość mej ofierze i jej córce.
— Więc masz nadzieję, że je odnajdziesz?
— Powierzyłem moją tajemnicę dyrektorowi jednej z agencyj wywiadowczych.. — Obiecałem dziesięć tysięcy franków i dałem już pięć tysięcy... sądzę, że poszukiwania prowadzone będą sumiennie, a ciebie wskazałem jako mającego dowiedzieć się o ich rezultacie.
— Mnie?
— Tak. Liczyłem na twe serce szlachetne! I do ciebie się zgłoszą z agencyi po odbiór reszty wynagrodzenia. A nadto w twoje ręce złożę majątek dla niej i jej córki.
— Majątek w mojem ręku? — powtórzył Ryszard, oczekując bliższych objaśnień.
Gabryel podchwycił:
— Jestem bogaty. Po mojej śmierci, Henryk będzie miał przeszło milion. Sądziłem, że go nie skrzywdzę i że mogę działać w pełnem prawie, biorąc z sumy nagromadzonych w ciągu kilku lat procentów część, ażeby je dać mej córce nieprawej i jej matce. O tem mój syn nie dowie się nigdy, powinien o tem nie wiedzieć, i przez wzgląd na pamięć swej matki i przez szacunek dla mego imienia... Ja złożę u ciebie sumę trzykroć stotysięcy franków.
— Trzykroć? — powtórzył Ryszard Verniere, zdziwiony wysokością tej cyfry.
— Suma wydaje ci się poważną?
— Przyznaję.
— Powtarzam ci, że pochodzi z dochodów zebranych, które byłbym wydał bez skrupułów, gdybym mieszkał na lądzie. Zatem nie zubożę mego syna. Te trzykroć tysięcy franków będą w twojem ręku nie wkładem, lecz depozytem, od którego nie będziesz płacił procentów, a błagam, ażebyś go przyjął. W dniu, gdy ci powiedzą: Odnalazłem te, których odszukanie powierzył mi pan Gabryel Savanne, i kiedy dadzą ci dowód tego oświadczenia, doręczysz poprostu ten depozyt matce mej córki, lub córce, jeżeli matka umarła.
Przy tych ostatnich słowach kapitan okrętu wyjął z kieszeni paczkę banknotów, podniesionych przed dwiema godzinami od notaryusza.
— Ja nie mogę przyjąć tego depozytu — rzekł żywo przemysłowiec.
— A to dlaczego?
— Nie mogę go przyjąć zwłaszcza na tych warunkach... Trzykroć sto tysięcy franków, umieszczone na trzy od sta, dają procentu dziesięć tysięcy franków, otóż ja uważam za niemożliwe korzystać z takiego kapitału, ani tem bardziej nie zdawać rachunku z procentów tym, do których ma należeć kapitał.
— Czyń, jak ci się podoba — odparł kapitan Savanne. — Co uczynisz, będzie dobre.
— A gdyby nie odnaleziono tych dwóch osób, których szukasz, lub gdyby już nie żyły?
— W takim razie oddasz tę sumę memu synowi.
— Bez wskazania źródła?
— O! tak, o to cię proszę przedewszystkiem. Niech po mej śmierci nie rumieni się za postępowanie swego ojca... niech nie dowie się nigdy, że miał siostrę, i że ta siostra może umarła z głodu i to z mej winy! Ryszardzie, błagam cię o to, niech o tem nie wie on nigdy, tak samo jak mój brat, Daniel! niech tajemnica ta między nami zostanie. Rozumiesz teraz, dlaczego nie chciałem się widzieć po mojem przybyciu do Paryża, ani z synem, ani z bratem. Bałem się, ażeby się nie zdradzić przed nimi!.. Nie chciałem ich ucałować, zanim nie spełnię powinności, działając tak, jakiem uczynił.
— Trzeba jednak, ażeby w moich księgach handlowych była wpisana suma, którą mi złożysz — rzekł przemysłowiec.
— Nic ci w tem nie przeszkodzi. Nikt nie ma prawa kontrolować twej rachunkowości.
— Ale gdybym umarł?
— Umrzeć! w twoim wieku i przy twem zdrowiu! cóż znowu!.. Zanim umrzesz, od dawna będziesz wiedział, czy moja córka i jej matka żyją, i uwolnisz się od powierzonego ci depozytu.
— Niech i tak będzie — rzekł Ryszard po chwili namysłu. — Nie mam odwagi odmówić ci tego, czego żądasz tak usilnie. Na depozyt otrzymany dam ci kwit.
— Po co? — zapytał kapitan okrętu.
— Jakto, po co? — zawołał przemysłowiec.
— Z takim człowiekiem, jak ty, kwit jest niepotrzebny.
— A gdybym umarł, jak powiedziałem ci przed chwilą, jakbyś mógł się o te pieniądze upominać, nie mając do nich żadnego tytułu!.. A teraz — dodał Ryszard — udziel mi wskazówek szczegółowych.
I, biorąc pióro i arkusz papieru, przygotował się do pisania.
— Jakich wskazówek chcesz? — spytał marynarz.
— Najprzód, jak się nazywa dyrektor agencyi, który ma przyjść do mnie z wiadomościami i po odbiór wynagrodzenia?
— Nestor Wiewiórka mieszka na przedmieściu św. Honorego nr. 228.
— Dojdźmy do najgłówniejszego, nie wymówiłeś mi ani razu nazwiska młodej kobiety, której pan Wiewiórka ma szukać, ani tez imienia jej córki.
— Córce mej na imię Marta.
Przemysłowiec drgnął, usłyszawszy to imię.
Było to imię wnuczki Weroniki.
Ale musiał być to tylko prosty zbieg okoliczności.
Jednakowoż zapytał żywo:
— A matce?
— Germana.
— Germana... a nazwisko?
— Germana Sollier.
Ryszad Verniere skoczył z miejsca, wyprostował się i rzucił pióro.
Gabryel patrzył na niego ze zdziwieniem.
— Powiedziałeś Germana Sollier!!! — podchwycił przemysłowiec, a głos jego drżał.
— Tak.
— A matka jej nazywała się Weronika Sollier?
— O tem nie wiem.
— A Germana, gdy ją poznałeś mieszkała z nią przy ulicy Miromesnil?
— Tak — odpowiedział marynarz, u szczytu zdziwienia — ale zkąd ty o tem wiesz? Więc ją znałeś?
— A nieszczęśliwy! nieszczęśliwy! — wykrzyknął Ryszard Verniere — przybywasz zapóźno!.. Germana umarła.
Gabryel Savanne zbladł.
— Umarła! — powtórzył zgnębiony.
— Onegdaj odprowadzono ją na cmentarz — odpowiedział przemysłowiec — a ja szedłem za trumną... za trumną ubogich, opłaconą z dobroczynności publicznej.
Chwiejąc się, z okiem zagasłem, z twarzą człowieka bliskiego obłędu, marynarz wyjąkał głosem zmienionym, do niepoznania.
— Germana... umarła.. umarła, a ja jej nie widziałem, nie prosiłem o przebaczenie. Tutaj mógłbym ją był odnaleźć... a nie wiedziałem... i nie przyszedłem...
Nagle płomień zabłysnął w jego zamglonych źrenicach.
Pomyślał o Marcie i zawołał:
— Ale jej córka?.. jej córka?.. moja córka!
— Ona żyje.
— Żyje! A! Dzięki Ci, Boże, żeś mi oszczędził tego nowego nieszczęścia... Gdzież ona jest?...
— Tutaj.
— W Sain-Ouen?
— W moim domu... Przy swej babce, Weronice Sollier, odźwiernej fabrycznej... tej, która ci otworzyła i przyprowadziła.
— Więc to dziecko, które widziałem przy, niej to moja... to Marta... to moja córka... Więc dlatego zdawało mi się, że w jej rysach odgaduję rysy biednej Germany?.. Ryszardzie, ja muszę zobaczyć moją córkę... muszę ją ucałować... niech dowie się, że ja jestem jej ojcem... Ja muszę się zobaczyć z Weroniką Sollier... muszę się przed nią oskarżyć... Sprowadź ją, proszę cię... rzucę się przed nią na kolana... chcę błagać...
Ryszard Verniere nacisnął dzwonek elektryczny, prowadzący z jego gabinetu do izby odźwiernej.
— Zbierz całą swą odwagę — rzekł do oficera marynarki — pomyśl, że znajdziesz się wobec uczciwej kobiety, której skradłeś dziecko, wprzód je uwiódłszy,.. Wobec matki bez córki, której złamałeś serce, zatrułeś życie... Weronika Sollier cierpiała przez ciebie; płakała przez ciebie. W ciągu lat długich złorzeczyła ci, chociaż ciebie nie znała?. Teraz, kiedy cię pozna, teraz, kiedy się znajdzie wobec człowieka, z którego winy córka jej umarła, opuszczona, w nędzy, nie wiem, czy zdobędzie się na wzniosłą cnotę przebaczenia.
Gabryel drżał na całem ciele.
Słowa Ryszarda zdjęły mu przepaskę z oczu. Położenie przedstawiało mu się istotnie przerażające.
Co powie tej matce znieważonej i zrozpaczonej?
Ryszard zrozumiał co się w nim dzieje.
— Bądź odważny — powtórzył — a nadewszystko bądź spokojny...
Zapukano do drzwi gabinetu.
— Proszę — odezwał się przemysłowiec.
Gabryel nie miał już ani kropli krwi w żyłach.
Drzwi się otworzyły.
Weronika Sollier, cała ubrana w żałobie, zbliżyła się do Ryszarda, oczekując rozkazu.
Oficer marynarki, chwiejący, z oczyma spuszczonemi, z rękoma wyciągniętemi, postąpił dwa kroki ku niej i padł na kolana, nie wymówiwszy ani słowa.
Odźwierna, zmieszana, spojrzała na tego człowieka, który klęczał i płakał u jej nóg, potem oczy jej zwróciły się na Ryszarda Verniere, jakby prosząc go o objaśnienie.
Przemysłowiec nie dał po sobie poznać, iż zauważył to nieme badanie.
Nie on tu powinien był mówić.
Gabryel uczynił wysiłek, a z ust jego bladych i drżących wydobyły się te wyrazy zaledwie zrozumiałe:
— Przebaczenia... przebaczenia...
Weronika nie mogła jeszcze zrozumieć.
Jakże mogła odgadnąć, że ten oficer, zgnębiony i błagający, jest uwodzicielem jej drogiej Germany?
— Co pan mówi? — wyrzekła, wyciągając ku niemu rękę, jakby chcąc mu dopomódz do podniesienia.
Gabryel pochwycił tę rękę, potem oszołomiony, zdjęty radością obłędu, wyjąkał:
— Ja jestem ojcem Marty!
Piersi Weroniki Sollier wydały okrzyk głuchy, dziki, krzyk matki, która widzi, że jej dziecko jest zagrożone.
Wyrwała gwałtownie rękę, którą Gabryel usiłował zatrzymać w swych dłoniach i rzuciła się w tył.
— Przebaczenia... przebaczenia... — powtarzał marynarz.
Matka Germany, zapominając, że się znajduje wobec Ryszarda Verniera, nie myśląc nawet o powstrzymywaniu się, wybuchnęła strasznym, przerażającym gniewem.
Więc nareszcie poznała go, nareszcie miała go tu, przed sobą, tego człowieka, który jej wyrządził tyle złego, nędznika, który, zbezcześciwszy Germanę, porzucił ją wraz z dzieckiem, przeznaczając obiedwie na nędzę, na hańbę, na śmierć.
Pod pierwszem wrażeniem cofnęła się.
Teraz postąpiła naprzód i z zębami zaciśniętemi, z pięściami skurczonemi, z oczyma, pełnemi nienawiści, nachyliła się ku Gabryelowi i głosem syczącym rzuciła mu w twarz te wyrazy:
— A więc to pan!.. Pan toś uczynił... Pan, oficer... Pan, co nosisz na piersi krzyż honorowy!.. Więc order ten dają teraz nikczemnikom!.. I pan śmiesz klękać przedemną, gdy ja panu zawdzięczam wszystkie łzy moje. I pan śmiesz błagać o przebaczenie matkę, której zabiłeś dziecko!.. To więcej, niż podłe, wiesz pan? To bezwstydne... To szaleństwo!..
— Potępiaj mnie, pani, znieważaj, ja na to zasłużyłem! — odpowiedział Gabryel, dysząc, — ale nie przeszkadzaj mi naprawić złego, które uczyniłem.
— Złe, któreś pan uczynił, jest nie do powetowania — odparła pani Sollier ze zdwojoną wściekłością — czyż możesz pan otworzyć mogiłę, ledwie zamkniętą, i wskrzesić umarłą?... Morderco, to opuszczenie twoje zabiło Germanę... Umarła z biedy, z nędzy, prawie z głodu!.. To zacni ludzie, robotnicy, tacy biedni, jak ona, zrobili jej jałmużnę z trumny!.. Germana umarła, nie ucałowawszy nawet swej matki, bo nie zobaczyłam już jej w życiu! Umarła, pozostawiwszy córkę bez nazwiska!.. Wobec Germany umarłej, wzywałam na nieznajomego sprawcę tylu nieszczęść przekleństwa Bożego!.. I pan prosi mnie o przebaczenie, mnie!. Nie, ja nie przebaczam mój panie, a nienawiść, którą mnie pan przejmujesz, równa się tylko pogardzie. Gdybym zamiast matką, była ojcem ofiary, zabiłabym cię!..
— Ja żałuję!..
— Kłamstwo!.. Człowiek, zdolny tak postąpić, nie ma serca przystępnego dla żalu.
— Pani Sollier, ulituj się nademną.
— A czyś pan miał litość nademną?.. Czyś miał litość nad mojem dzieckiem?
— Ale Marta jest moją córką i ja mam prawo...
Weronika gwałtownie przerwała mu słowa.
— Córką pańską!.. prawo pańskie! — zawołała. — Ach! milcz pan! Jakie prawo możesz mieć do dziecka, któremu nie dałeś nawet swego nazwiska? Marta, pańską córką?.. Czy ona nawet pana zna? Czy widziała twarz pańską, pochyloną nad jej kołyską, kiedy jeszcze była niemowlęciem?.. Nie! nie! nie!.. Nie jesteś godnym być ojcem!.. Marta jest mojem dzieckiem, mojem... tylko mojem... Mam ją i zatrzymam!.. Ona pana nie pozna! Ona pana znać nie będzie nigdy! — Przynajmniej pozwolisz mi pani zapewnić jej przyszłość.
— Jej przyszłość!.. Teraz pan o tem myślisz!.. A tak, to prawda, jesteś pan bogatym!.. Ale czyż są zbrodnie, które okupują pieniądze.
— Jeżeli nic ich nie okupuje, to żal je zmniejsza.
— Panie — odezwała się pani Sollier, wreszcie zapanowawszy nad sobą — ja dłużej pana słuchać nie będę... Tem lepiej dla pana, jeżeli wyrzuty wstąpiły do twej duszy. Nie będę zwiększała ci goryczy, stawiając cię wobec dziecka, które pomimo tak młodych lat ma już prawie rozum kobiety, i mogłoby cię zapytać, z jakiego tytułu ofiarowujesz jej protekcyę i pieniądze? Powiedziałbyś jej pan, że jesteś jej ojcem? Ona widziała, jak matka jej płakała przez pana... Ona wie, że jej matka umarła wyczerpana, z winy pańskiej. Onaby odpowiedziała panu: Pan jesteś moim ojcem!.. Pan zabiłeś moją matkę!.. Ja pana nie znam!..
Gabryel Savanne, zgnębiony, unicestwiony, pojmując całą ohydę swego położenia, pozostawał niemym, nieruchomym.
Ryszard Verniere, do tego czasu bierny świadek tej strasznej sceny, pomyślał, że jeśli nie wmiesza się wcale, przyjaciel jego nie zdoła żadną miarą uspokoić tej kobiety biednej, która mu zawdzięczała nieszczęście swego życia.
— Dobra moja Weroniko — odezwał się głosem poważnym i zarazem łagodnym — od trzech lat przeszło, odkąd jesteś w moim domu, okazywałem ci szacunek i życzliwość. Powiernikiem będąc twych zmartwień, żałowałem cię i wszelkiemi sposoby starałem się im ulżyć.
— A! panie — odparła pani Sollier — pan byłeś dla mnie opatrznością... obrońcą mym. Niech pan wierzy, że nie zapomnę tego nigdy.
— Znasz pani moje zasady?
— Wiem, że są skrupulatne... niezłomne... To też wszyscy pana szanują.
— Uważasz mnie za uczciwego człowieka? — Któżby sobie pozwolił o tem wątpić?
— Nie wątpiłabyś memu słowu, gdybym przysiągł?
— Ależ to byłoby zniewagą!.. wątpić! — Otóż ja chcę bronić przed panią pana Gabryela Savanne.
— Pan?
— Tak, ja... Nie wybaczam jego winie... jego zbrodni... i pojmuję, że są rany tak głębokie, iż zabliźnienie ich jest jeżeli nie niemożebne, to przynajmniej bardzo trudne. Ale, jak pani powiedział pan Gabryel Savanne — i ja jestem tego zdania — żal szczery zmniejsza winę.
— A czy ranę czyni mniej bolesną? — wyszeptała Weronika głosem głuchym.
— Nie, ale nakazuje trochę pobłażliwości dla tego, który ją zadał.
Pani Sollier potrząsnęła głową smutnie.
Ryszard Verniere ciągnął dalej ze wzruszeniem, prawie uroczyście: — A ja pani przysięgam — słyszysz pani, przysięgam — iż żal pana Savanne jest głęboki i szczery, że jego cierpienie dziś wyrównywa cierpieniu pani, że wstydzi się swego postępowania, że wyrzuty go zabijają i że stał się, godnym litości... godnym pożałowania...
Dreszcz nerwowy wstrząsnął ciałem Weroniki.
Nie mogła wierzyć temu, co słyszała.
Pan Verniere — którego szanowała najbardziej ze wszystkich na świecie — prosi o łaskę dla kata Germany.
Przemysłowiec ciągnął dalej, usiłując być przekonywającym:
— Gabryel Savanne, nie wiedząc o śmierci córki pani, której napróżno kazał wszędzie szukać, przyszedł tu, ażeby mi powierzyć swą tajemnicę, swe cierpienia, swe zgryzoty. W chwili swego odjazdu, lat temu ośm, przez okoliczności niemożliwe do przewidzenia, a znane mi, postawiony w niemożebność zupełną zapewnienia przyszłości Germanie i jej dziecku, powracał ożywiony gorącem pragnieniem odnalezienia jej i dania zapomnieć przez swe uczucie o cierpieniach przeszłości i chcąc wreszcie naprawić wszystko — teraz, gdy wdowieństwo uczyniło go wolnym...
Niestety, było już zapóżno!..
Germana opuściła Tulon, wróciła do Paryża, a w Paryżu ślad jej zaginął.
Zaledwie przyjechawszy i zmuszony powrócić na morze, Gabryel Savanne opowiedział mi dzisiaj wszystkie starania, jakie przedsięwziął, ażeby się połączyć z opuszczonemi... Jednocześnie złożył w me ręce majątek dla Germany i jej córki. Nie zapomniał o nich, o drogich istotach, marzył o szczęściu dla nich tak wielkiem, jak było dotąd ich nieszczęście...
Ze łzami tak gorzkiemi, z żalem tak przejmującym, Gabryel wyznał mi swą zbrodnię, a ja pomimo surowości mych zasad ulitowałem się nad nim. Weroniko, namyślisz się tak samo, i jak ja ulitujesz się nad nim... Przebaczysz.
— Przebaczenia!.. o! przebaczenia! — wyjąkał Gabryel, wyciągając ręce.
Pani Sollier odparła surowo:
— Nigdy!
Ryszard podchwycił.
— Przez pamięć na Martę, twoją wnuczkę, przebacz!..
— Przez pamięć na Martę, dziecko bez nazwiska, odmawiam!..
— Odwołuję się do twego uczucia dla niej... Pomyśl o jej przyszłości.
— O jej przyszłości? — powtórzyła Weronika — przyszłość jej jest przy mnie... Nie rozstaniemy się już wcale.
— Bez wątpienia, ale nie zapominaj, pani, że Marta niema jeszcze lat ośmiu, a dla pani starość nadeszła... Co się z nią stałoby, gdyby jej brakło pani?..
Pani Sollier zbladła.
Myśl o śmierci, powstała tak raptownie, przeraziła się.
— Gdyby mnie jej zabrakło? — wyjąkała drżąca.
Ryszard Verniere zrozumiał, że poruszył czułą strunę, i postanowił natychmiast jej jeszcze dotknąć.
Podchwycił jeszcze skwapliwiej:
— Nic na świecie nie może tego zmienić, aby Gabryel Savanne nie był ojcem Marty.. Czy ją zna, czy nie, nie będzie przez to mniej jego córką.. Prawa nasze zabraniają dziecku, urodzonemu po za małżeństwem, dochodzić ojcowstwa, ale żadne prawo nie przeszkodzi ojcu dochodzić swego dziecka. To prawo Gabryela, i nie możesz pani przeszkodzić, ażeby on względem dziecka poczynił takie rozporządzenia, jakie uzna za odpowiednie... Przeciw temu nie możesz nic poradzić, on zaś, czyniąc to, co dlań będzie możebne, choć w części, choć nieco późno, naprawi to złe, które wyrządził niegdyś... Powołałaś się pani przed chwilą na wcześnie rozwinięty umysł twej wnuczki.. i wyrzekłaś, że wspomnienie cierpień i niedostatku jej matki nazawsze wzniosą przeszkodę nieprzebytą między nią a jej ojcem!..
— I to prawda! — wykrzyknęła Weronika — powiedziałam to i powtarzam.
Ryszard Verniere podniósł umyślnie słowa pani Sollier, które wywołał.
I ciągnął dalej:
— Pani jakbyś chciała wezwać udziału tego dziecka!.. Próby tej użyjmy, może się to nazwać Sądem Bożym... Weroniko, postaw Martę wobec jej ojca, którego jej dasz poznać, a Gabryel czekać będzie od tej duszyczki tak czystej, albo potępienia dla siebie, albo przebaczenia...
Jeżeli dziecko go potępi, Gabryel żyć będzie ze swemi zgryzotami, jeżeli będzie mógł żyć... Jeżeli dziecko przebaczy, to jakim sposobem będziesz mogła pani zaprzeczyć ojcu żałującemu prawa opiekowania się jego własną córką wszelkiemi środkami, pozostającymi w jego mocy?..
Pan Verniere zamilkł.
Weronika wahała się, wzburzona do głębi duszy niespodziewanie uczynioną jej propozycyą.
— Jakto — wyjąkała — pan chce?..
— Ja chcę, ażeby pani nie obarczyła swego sumienia wyrzutem.
Prawda wychodzi zawsze z ust dziecka, kiedy dziecko jest istotą wybraną.
Marta, czysta jak anioł, nie zna nawet, co to jest udawanie, co kłamstwo... Germana na łożu śmierci, zapewne dała polecenie, co ma powiedzieć ojcu...
W swej szczerości niewinnej Marta odsłoni mu tajemnicę tej rozmowy...
Jeżeli matka jej przeklęła, przeklnie i ona, jak jej matka...
Jeżeli Germana, w uniesieniu wzniosłego miłosierdzia, przebaczyła, jak niegdyś Bóg, stawszy się człowiekiem, przebaczył swym katom, Marta przebaczy...
Nie masz prawa odmówić Gabryelowi Savanne być sądzonym przez swą córkę!..
Weronika szlochała.
— A! to zbyt okrutne! — wyrzekła głosem, ledwie zrozumiałym — pan chcesz, ażebym ja zapomniała także, i ażebym zapomniała zbrodni.. ażebym zapomniała wstydu... ażebym zabroniła myśleć o nieszczęściu.
— Ja chcę, ażeby twoja wnuczka była kiedyś szczęśliwą... ażeby zabezpieczoną została na całe życie od walki z nędzą...
Gabryel Savanne wyciągnął ręce załamane ku pani Sollier.
Ta pozostała zadumaną przez chwil kilka. Widocznie toczyła się w niej gwałtowna walka.
Nagle powzięła postanowienie.
— A więc dobrze — wyrzekła — stanie się według pańskiej woli! Niech dziecko osądzi... Pójdę po nie...
I krokiem niepewnym wyszła.
— A! — wyszeptał oficer marynarki w rozpaczy,, ścigając ją oczyma pełnemi łez — ta matka jest nieubłaganą.
Ty byłeś nieubłaganym dla niej! O! ciężar błędu jest ciężkim do znoszenia, nieprawdaż, kiedy błąd wydał takie następstwa! Wreszcie mówię ci: Miej nadzieję, Musisz czekać na sąd Marty. To dziecko, ale w tem ciele dziecięcem jest dusza i rozum kobiety...
Gabryel, udręczony cierpieniami umysłowemi, padł zgnębiony na krzesło i z twarzą ukrytą w dłoniach, zapłakał rzewnie.
Łzy wyciskają łzy i widok ich wywołuje cierpienie.
Ryszard Verniere cierpiał cierpieniami przyjaciela i chciałby je módz uspokoić, ale pojmując swą bezsilność, pozwolił mu płakać w milczeniu.
Nagle oficer marynarki podniósł głowę.
Na korytarzu dały się słyszeć kroki.
Drzwi od gabinetu otworzyły się. Weronika weszła, trzymając za rękę zdziwioną Martę. Drugą rękę opierała na głowie wnuczki.
W ten sposób tworzyły wzruszającą grupę.
Obie skierowały się na koniec pokoju, gdzie się znajdował Gabryel Savanne.
Ten, widząc je, nagle podniósł się z krzesła, na które padł w postawie człowieka zrozpaczonego, i stanął z twarzą bladą, z oczyma, zasłoniętemi od łez, i patrzał na Martę, swą córkę, z przestrachem, ze wzruszeniem, łatwiejszem do pojęcia, niż do opisania.
Serce biło mu mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi, żyły wydawały mu się to w ogniu, to w lodzie, a nogi drżały pod nim jak w febrze.
Ażeby się utrzymać, musiał oprzeć się ręką o grzbiet fotelu i pozostał jakby w zachwycie przed tem dzieckiem, którego rysy przypominały mu w sposób uderzający twarz biednej nieboszczki, dla której miłość jego była tak zgubną.
Mała Marta była więcej niż ładna, obdarzona była wdziękiem nieprzepartym w sukience żałobnej, której kolor czarny uwydatniał bladość matową jej twarzyczki.
Na tej twarzyczce zasmuconej i w dużych oczach niebieskich — oczach jej matki — malowała się inteligencya, wprawdzie jakby jeszcze zamglona.
Wśród tych czworga osób, zebranych w okolicznościach tak niezwykłych, nastała chwila zakłopotania.
W ciągu sekund kilku zapanowało lodowate milczenie.
Przerwała je dopiero Marta.
Dziecko nie wiedziało nic, co się dzieje i nie mogło podejrzewać roli, jaką miało odegrać w tym dramacie.
— Dobra babunia powiedziała mi, że pan oficer pragnie mnie zobaczyć — odezwała się, zwracając do Gabryela Savanne.
Jak poprzednio doznał marynarz uroku twarzyczki Marty, tak doznał teraz uroku jej głosu słodkiego i dźwięcznego.
Poruszony aż do głębi wnętrzności, zapomniał o strasznym powodzie, dla którego zmuszał się w obecności swej córki.
Pod wpływem jej spojrzenia, tak dobrego jak i jej głosu, postąpił krok naprzód z rękoma wyciągniętemi, jak gdyby chciał pochwycić dziecko i przycisnąć do piersi.
Popchnięta instynktowną i nieświadomą sympatyą, Marta miała już pójść ku niemu.
Weronika zatrzymała ją.
— Pieszczotko — rzekła do niej — posłuchaj mnie i przyjrzyj się dobrze osobie, do której mówiłaś... Ten pan, ten oficer, chce, ażebyś wiedziała, kto on jest, i dlaczego chciał się z tobą widzieć... chce, ażeby ci powiedzieć, jakie węzły ścisłe łączą go z tobą... Chce, jako człowiek świadomy zupełnie swych postępków, abyś ty, dziecko, poznała jego postępki i osądziła je... Czy rozumiesz mnie, moja droga?..
Z zachwycającą skromnością odpowiedziała Marta:
— Rozumiem, moja dobra babciu, słysząc, jak mówisz tak, że chodzi o coś bardzo poważnego, gdyż głos twój taki smutny... I mnie to zasmuca... Dlaczego?..
Powiedz...
Weronika uczyniła wysiłek, ażeby mówić.
Łatwo odgadnąć, jak było dla niej bolesnem tłomaczyć wnuczce powody tego widzenia ubłaganego, a raczej wymaganego przez Ryszarda Verniere.
— Marto, dziecko moje — rzekła głosem nie dość pewnym — mamusia twoja zapewne mówiła ci nieraz o człowieku, który ją opuścił?..
— Tak, mówiła mi, babciu, w chwili, gdy miała odejść do Boga...
Ruchem gorączkowym Weronika wskazała Gabryela Savanne.
— Otóż, dziecko moje — powtórzyła — człowiek, którego matka twoja kochała a który za miłość tę odpłacił jej najokrutniejszem i najniesprawiedliwszem opuszczeniem... Oto on... To twój ojciec...
Skutek, wywarty tem nagłem odkryciem, nie był taki, jakiego się spodziewała pani Sollier.
Czyż to tylko fikcya, wymyślona przez powieściopisarzy i dramaturgów w tych słowach: głos krwi.
Dość, że gdy Weronika zaledwie powiedziała: to twój ojciec, a Marta, już wyrwawszy się z objęć babki, wydała okrzyk i pobiegła do marynarza, wołając:
— Tatuś... tatuś...
Na ten krzyk, upajający go radością, kapitan okrętu odpowiedział:
— Córko moja... Córko!..
I otworzył ramiona, sądząc, że Marta się w nie rzuci.
Ale nagle dziecko zatrzymało się, a w oczach jego tak łagodnych zapaliły się błyski wrogie.
— Pan się nazywa Gabryel, wszak tak? — zapytało głosem, który się stał prawie ostrym.
— Tak, Gabryel, moja ukochana córko, twój ojciec... nazywaj mnie swym ojcem...
I teraz on zbliżył się do dziecka.
Dziewczynka cofnęła się i, wybuchnąwszy płaczem wyjąkała:
— Pan byłeś bardzo okrutnym, przez pana mamusia dużo się nacierpiała... dużo się napłakała...
Te słowa Marty w jednej chwili ożywiły gniew i nienawiść Weroniki.
— A! — wyrzekła głucho — tyś czuła cierpienia mamusi... Widziałaś jej łzy i razem z nią płakałaś... Tyś dzieliła z nią nędzę... Tyś była przy jej łóżku, gdy umarła... wycieńczona... zabita pracą, biedą i zmartwieniem...
Dziecko dusiło się.
Zaledwie mogło wymówić te wyrazy:
— Tak!.. o! tak... Ona bardzo płakała... bardzo cierpiała... biedna moja mamusia...
Weronika nieubłagana ciągnęła dalej:
— Przy łożu śmiertelnem, ty, moja droga, byłaś sama... A gdzie on był?.. on, sprawca tyle złego?.. Gdzież on był?.. Jego nikczemne opuszczenie czy daje mu dziś prawo do dochodzenia ojcowstwa, o którem przez lat przeszło siedm nie raczył nawet pamiętać?.. Czy ma on dziś prawo ofiarować swe pieniądze protekcyę, gdy wczoraj pozwolił odprowadzić na cmentarz moją córkę, twoją matkę, biedną Germanę, której mogiłę zapłaciła dobroczynność publiczna?.. Czy ma on prawo, pod pozorem, że jest twoim ojcem, prosić cię teraz o twe przywiązanie i pocałunki, on, co dał twej matce i tobie łzy tylko i cierpienia. On chce być osądzony przez ciebie. A więc, moje dziecko, pamiętaj o swej biednej matce, i teraz, gdy wiesz o wszystkiem, bądź sędzią nad tym człowiekiem!..
Nastała wielka cisza.
Marta podniosła wilgotne oczy na Weronikę i ujęła ją za rękę.
— Babciu — zaczęła głosem bardzo cichym i jakby złamanym, który jednak powoli stawał się silniejszym — w dniu, kiedy mamusia umarła, po raz pierwszy mówiła mi o moim ojcu... Potem, napłakawszy się bardzo, dała mi list, mówiąc do mnie: Spal go... trzeba zapomnieć, co ci zrobiono złego... Wtedy mamusia przycisnęła mnie do serca... i ucałowała bardzo mocno, potem głosem gasnącym dodała: — Bądź dobrą, moja Marteczko, bądź odważną, bądź grzeczną, pozostań zawsze uczciwą dziewczyną, myśl o swej mamie, gdy już jej nie będzie, módl się za nią, a jeżeli Bóg pozwoli, że znajdziesz się kiedyś wobec swego ojca... przebacz mu, jak ja mu przebaczam...
I Marta z twarzą, zalaną płaczem, rzuciła się w ramiona Gabryela Savanne, który upadł na kolana przed nią.
— Tatusiu!.. tatusiu!.. — wyjąkała, całując go — to przebacza ci mamusia!..
Gabryel ściskał Martę i, o mało jej nie dusząc, pokrywał pocałunkami.
Ryszard Verniere ukradkiem ocierał łzy płynące mu po policzkach.
Tylko Weronika blada i sztywna, jak posąg, nie wydawała się jeszcze rozbrojoną.
Marynarz zwrócił ku niej błagalne spojrzenie.
Marta zrozumiała to nieme błaganie, zawarte w tem spojrzeniu.
Podeszła ku babce, wzięła ją za rękę i, pociągając ją z niepowściągnioną słodyczą, poprowadziła ją ku Gabryelowi Savanne.
— Moja dobra babciu — rzekła do niej głosem jednocześnie wzruszonym i pieszczotliwym — powinnaś tak uczynić, jak mamusia, która jest w niebie... trzeba, ażebyś przebaczyła, Tym razem opór pani Sollier rozchwiał się.
— Sąd dziecka to sąd Boży — wyrzekła. — Ponieważ matka i córka przebaczyły, ja nie mogę się okazać nieubłaganą... Przebaczam.
— O! dziękuję! dziękuję! — zawołał Gabryel, biorąc rękę Weroniki i próbując ponieść ją do ust.
Oparła się łagodnie, ale stanowczo.
— Nie, panie — rzekła — nie... Nie mogę. Przebaczyłam, ale zawsze będzie grób między nami.
Gabryel pochylił głowę.
Pojmował, że matka Germany ma słuszność.
Jeżeli przebaczenie było możliwe, to niemożebne było zapomnienie.
— Pani Sollier — odezwał się Ryszard Verniere, dla przerwania odrazu tej sceny zbyt wzruszającej — niech Marta powróci do pani mieszkania. Gabryel i ja mamy z panią pomówić o interesach.
Na to dziewczynka odpowiedziała:
— Dobrze, proszę pana, ja pójdę sobie.
Potem, zwracając się do oficera marynarki, dodała:
— Tatusiu, ja tatusia zobaczę jeszcze.
— Zobaczysz, moja droga.
— Jutro?
— Jutro, tak, ale na krótko, bo będę musiał wieczorem opuścić Paryż.
— Opuścić Paryż? — powtórzyła Marta. — A to dlaczego?
— Ponieważ jestem marynarzem, moja droga Marteczko, i muszę powrócić na morze i to na długą podróż.
— Więc od jutra to już długo nie zobaczę tatusia?
Gabryel drgnął.
Na myśl mu przyszły przeczucia bliskiej śmierci.
— Tak, długo, moja droga — odpowiedział. — Ale nie trzeba o tem myśleć, ponieważ zobaczymy się jutro.
— A pójdziemy — podchwyciło dziecko — z babcią uklęknąć na grobie mamusi, nieprawdaż? I ją trzeba przeprosić także...
— Pójdziemy, przyrzekam ci — odpowiedział oficer, całując gorączkowo swoją córkę.
— A teraz idź — rzekł pan Verniere.
Dziecko posłuszne opuściło gabinet.
Przemysłowiec, pozostawszy sam z oficerem marynarki i Weroniką, natychmiast zabrał głos.
— Pani Sollier — rzekł — nie mówmy już o przeszłości. Córka Gabryela, natchniona z pewnością przez duszę swej matki, zatarła winy swego ojca. Pani to zrozumiałaś; jestem ci wdzięczny za mego przyjaciela i sam ci za to dziękuję.
W tej chwili jesteśmy wszyscy troje zebrani w jednej wyłącznej myśli: zapewnienia przyszłości Marty, twej ukochanej wnuczki.
Pan Savanne powiedział mi, że drugiego stycznia, to jest za trzy dni, musi powrócić na morze, jutro więc wieczorem musi wyjechać z Paryża, ażeby zdążyć na swe stanowisko. Życie marynarza, udającego się w daleką podróż, jest w ręku Boga... Na Oceanie burze zdarzają, się często — trzeba wszystko przewidzieć. — Może Gabryel Savanne nigdy się już nie zobaczy ze swą córką...
— Dlaczego pan to mówisz, panie Verniere? — zawołała Weronika.
— Przyjaciel mój słusznie to mówi, pani Sollier — odparł kapitan okrętu — być może, że nigdy, i będzie to dla mnie zasłużoną karą, bo ja kocham już to dziecko, z całej mojej duszy.
Ryszard Verniere ciągnął dalej:
— Wiesz już pani, w jakim celu przyszedł on do mnie... przeznaczył ze swego majątku sumę trzykroć sta tysięcy franków.
— Trzykroć!!. — powtórzyła Weronika, zdziwiona wysokością wygłoszonej sumy.
— Ma do tego niezaprzeczone prawo, nie potrzebując za życia zdawać rachunku swemu synowi, jedynemu spadkobiercy, a zresztą, suma ta pochodzi z dochodów, które mógłby był wydawać bez zubożenia swego syna.. Pan Savanne złożył w moje ręce tę sumę dla córki Germany, a pieniądze te były przeznaczone dla matki, gdyby była żyła.
— Ale to zanadto... — wyszeptała nieśmiało pani Sollier.
— Nie! ale tego dosyć — odparł przemysłowiec, poczem ciągnął dalej: — Życzeniem Gabryela jest, ażebym zachował te trzykroć sto tysięcy franków, ażebym niemi obracał w robotach fabrycznych... nie mogę mu tego odmówić... Zgadzam się i zużytkuję kapitał, od którego płacić będę procenty w stosunku czterech od sta rocznie, co da Marcie dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu, a suma ta, przeznaczona do rozporządzenia pani, wystarczy na wychowanie dziecka na pensyi. Jestem pewien, że zbierzesz pani jeszcze oszczędności, które, dodane do kapitału, powiększą w swoim czasie znacznie i dochody...
— O! z pewnością proszę pana — odrzekła pani Sollier — przy takiej sumie Marta będzie mogła otrzymać ładne wykształcenie, a jeszcze się wszystkiego nie wyda.
Przemysłowiec podchwycił:
— Życzyłbym sobie, ażebyś nie opuściła mego — domu, aby nie ściągnąć niczyjej uwagi na wypadki, które zaszły. Czy chcesz, Weroniko?
— O! ja pana nie opuszczę nigdy, jeżeli mi pan pozwolisz! — zawołała dzielna kobieta — pragnę zachować obowiązek odźwiernej fabrycznej aż do dnia, kiedy Bóg powoła mnie do siebie... Byłeś pan dla mnie zbyt dobrym, zbyt litościwym, i ja też pragnę okazać panu bezustanku dowody mego przywiązania i wdzięczności.
— Godną jesteś kobietą, Weroniko!
— Postępując tak, ja, panie Ryszardzie, spełnię tylko mój obowiązek... To pan raczy się zająć uregulowaniem bytu mej wnuczki, skoro pan Savanne musi odjechać...
— Przyjmuję to zadanie, a mój przyjaciel będzie mi wdzięczny...
— Aż do śmierci! — zawołał Gabryel, ściskając rękę Ryszarda.
— A teraz — podjął przemysłowiec — nie należy nic pozostawiać przypadkowi — nie wiadomo, kto żyć będzie, a kto umrze; przyjmuję depozyt, ale muszę go zapisać w swych książkach na czyjś rachunek...
— To prawda — odrzekł oficer marynarki.
— Ale tu się zaczyna kłopot — ciągnął dalej Ryszard. — Zrozum mnie dobrze, pani Weroniko. Potrzeba, dla rodziny pana Savanne, dla pamięci jego żony, ażeby nikt w świecie nie mógł podejrzewać istnienia dziecka, które Henryk Savanne mógłby nazywać siostrą.
— O! tak, niech tajemnica będzie dobrze zachowaną, nie przez wzgląd na mnie, ale dla mego syna, dla mego brata, którzyby nie mogli zachować dla mnie szacunku! — zawołał Gabryel. — Pani Sollier, odwołuję się do szlachetności pani.
— Tajemnica będzie zachowana, przyrzekam panu — odpowiedziała Weronika.
— W jakiejkolwiekbądź okoliczności?
— Tak... Przysięgam na grób Germany i na głowę Marty!..
— O! dziękuję! dziękuję!
— To wcale nie usuwa trudności — wtrącił Ryszard Verniere.
— Czy wzmianka — Depozyt nieznajomego wystarczyłby w tych książkach? — zapytał Gabryel.
— To byłoby nieprawidłowe. Książki handlowe takiego domu, jak mój, powinny być jasne, a wszelkie pozycye winny się tłomaczyć bez objaśnień, bez domysłów.
— Przecież musi być sposób pogodzenia tych rzeczy bez uciekania się do nieprawdopodobieństwa — zauważył Gabryel Savanne. — Czyżby było niepodobnem, ażeby jakiś filantrop bardzo bogaty, znany tobie, ale nie chcący dać się poznać z nazwiska, złożył na twoje ręce kapitał na rzecz Marty Sollier, sieroty?..
Ryszard, nie odpowiadając na to pytanie, usiadł znów przy biurku, wziął ćwiartkę papieru listowego z nagłówkiem fabrycznym i skreślił te wiersze:
„Otrzymano od osoby, pragnącej pozostać nieznaną, trzykroć sto tysięcy franków, złożone tytułem depozytu w moim domu na imię panny Marty Sollier, córki zmarłej, Germany, a której ja od dnia dzisiejszego płacić będę procenty po cztery od sta rocznie od złożonej sumy.
„Zobowiązuję się zwrócić rzeczoną sumę pannie Marcie Sollier, lub wstępującym w jej prawa, za zwyczajnem okazaniem tego pokwitowania.
„Saint-Ouen, 30 grudnia 1893 r.
To napisawszy, przemysłowiec położył stempel swej firmy.
— Myśl, jaką mi przed chwilą poddałeś, jest wyborna — rzekł do Gabryela Savanne — i oto pokwitowanie, które sporządziłem, opierając się na niej.
Głośno przeczytał, co napisał.
— Tak, doskonale — oświadczył oficer marynarki.
— Obecnie — dodał Ryszard Verniere — wręczę ten kwit pani Sollier.
— Mnie!.. — zawołała Weronika z gestem odmownym.
— A tak, pani, a nie komu innemu — rzekł żywo kapitan okrętu. — Pani jesteś opiekunką naturalną swej wnuczki... pani wyrażasz jej prawa przy każdej sposobności. Weź więc pani ten kwit, to przyszłość naszej drogiej Marty, a mieć ją będziesz w swem ręku.
Ryszard Verniere podał kwit odźwiernej fabrycznej, mówiąc:
— Nie zapominaj, pani Sollier, że, gdybym umarł przed dojściem do pełnoletności lub przed wyjściem za mąż Marty, obowiązkiem twoim byłoby natychmiast upomnieć się o ten kapitał u moich sukcessorów. Pojmujesz?
— Uczynię to, skoro ma to być moim obowiązkiem — odpowiedziała Weronika.
Wzięła papier i dodała, zwracając się do Gabryela Savanne:
— Tam, z wysokości, biedna moja Germana widzi pana i raduje się z tego, co czynisz dla jej córki, i dziękuje ci przez usta moje.
W tejże chwili służąca Magdalena weszła do gabinetu swego pana, oznajmiając, że obiad podany.
— Idziemy — odrzekł Ryszard.
— Proszę panią, niech Marta będzie gotowa jutro bardzo wcześnie — odezwał się Gabryel do Weroniki. — Przyjdę ją zabrać i pójdziemy uklęknąć razem na mogile jej matki.
— Bądź pan spokojny, dziecko będzie gotowe.
I pani Sollier odeszła, idąc jak we śnie, zaledwie mogąc dać wiarę niespodziewanym wypadkom, które po sobie nastąpiły w tak krótkim czasie.
Gabryel Savanne już nie wyglądał na tego samego człowieka.
Wyraz prawie radosny zastąpił ponure zniechęcenie w jego wzroku.
— A! Ryszardzie! Ryszardzie! — zawołał — jak ci okazać moją wdzięczność..! Teraz moje sumienie uspokoiło się! Mogę iść, aby ucałować mego syna i uścisnąć rękę brata, bez obawy, iż wyczytają z mej twarzy cierpienia, które mnie udręczały.
— Kiedy pójdziesz do Daniela? — zapytał przemysłowiec.
— Jutro, zaraz po powrocie z cmentarza,..
— Ja jutro będę, jak co niedziela, jadł obiad u Daniela, ażeby się zobaczyć z mą córką, to się z tobą spotkam...
— Nie zdradź mnie, przywitaj się ze mną, jak gdybyś mnie jeszcze nie widział.
— Bądź spokojny... Dla ciebie w tym razie gotów jestem nawet kłamać, co mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło...
— Bóg przebaczy ci to kłamstwo! — odrzekł Gabryel z uśmiechem.
— Kiedy wracasz do Tulonu?
— Muszę tam przybyć drugiego stycznia w południe, ażeby odpłynąć z portu o godzinie czwartej wieczorem. Wsiądę więc na kuryer pierwszego stycznia o godzinie siódmej wieczorem. Nazajutrz będę w Tulonie o dziesiątej.
— Dobrze... Dzień pierwszy stycznia przepędzę cały z Danielem wśród rodziny. Odprowadzimy cię wszyscy na kolej.
Tak rozmawiając, Ryszard Verniere wziął pakunek, starannie zawinięty, położony przez marynarza na biurku, a zawierający trzykroć sto tysięcy franków, przeznaczonych dla Marty, i dziesięć tysięcy franków, mających posłużyć do zapłaty Nestora Wiewiórki.
Na kopercie skreślił dla pamięci te wyrazy ołówkiem czerwonym:
Depozyt Gabryela Savanne.
Poczem przemysłowiec otworzył kassę, położył pakunek ten na tece, zawierającej w sobie jego papiery wartościowe, zamknął i rzekł wesoło:
— A teraz chodźmy na obiad.
I zaprowadził Gabryela do swego mieszkania Sporządzony na prędce obiad przez Magdalenę był jednak wyborny.
Wesołość względna zapanowała pośród obu biesiadników.
Magdalena nie znała Gabryela Savanne, który nie był we Francyi od lat siedmiu.
Po powrocie do swego mieszkanka, Weronika zastała Martę, czytającą w oczekiwaniu na babkę.
Wzięła dziecko w swe objęcia, przycisnęła do serca i rzekła do niej z głębokiem wzruszeniem.
— Przyszłość twoja jest zabezpieczona, moja droga. Nie zaznasz ani upokorzeń, ani nędzy.. Będziesz kiedyś bogatą... bogatą i wykształconą.
— Powiadasz, babciu, że będę bogatą? — podchwyciło dziecko, którego słowa te zbudziły naiwną ciekawość.
— Tak, moja pieszczoszko... Pójdziesz na pensyę i będziesz się uczyła...
— Ale ja ciebie nie opuszczę, babciu?
— Nigdy! Nigdy! moja droga.
— A jakim sposobem ja będą bogatą?
— Ojciec twój dał ci majątek.
— A! Weronika pokazała Marcie kwit, który jej oddał pan Verniere, i dodała:
— Oto widzisz twój majątek...
— Ten kawałek papieru, babciu? — rzekła dziewczynka zdziwiona.
— Tak, moja droga...
— To tyle wart ten papierek?
— Tak, wiele, wiele pieniędzy i musimy go umieścić w miejscu pewnem...
— W twojej szafie, babciu...
Pani Sollier namyślała się.
— Nie.. nie... — wyszeptała, mówiąc sama do siebie — gdyby mi się zdarzył przypadek... gdybym umarła nagłą śmiercią... to zrobionoby rewizyę w tej szafie i kto wie, w czyje ręce dostałby się ten papier... Wiesz dobrze, że pan Verniere jest uczciwym człowiekiem i że gdyby nawet ten papier nie istniał, nie zawahałby się oddać Marcie depozytu, który mu został powierzony... Ale gdyby i on umarł, a ten dowód znikł... Śmierć przychodzi, nie uprzedziwszy nas — wszelkie ostrożności należy przedsiębrać — chodzi tu o majątek mej wnuczki.
— O czem tak myślisz, babciu?
— O tobie, moje dziecko, jak zawsze... gdzie schować ten cenny papier...
— I wiesz już gdzie?
Weronika zawahała się, potem nagle uderzona nagłem natchnieniem, wykrzyknęła:
— Tak, wiem...
I, usiadłszy naprzeciw stoliczka, przy oknie umieszczonego, wzięła z tego stołu gruby kłębek bawełny.
— Rozwiniemy ten kłębek, moja pieszczoszko — rzekła do dziecka. — Usiądź tu, naprzeciw mnie.
Marta pośpieszyła to uczynić.
Przy jej pomocy pani Sollier rozwinęła kłębek, potem złożyła w ośmioro kwit Ryszarda Verniere i około niego okręciła bawełnę w kłębek.
— Widzisz, moja droga, lepiej schować byłoby trudno, tu przecież niktby tego nie szukał...
Marta uśmiechnęła się.
— Tak, wyborne schowanko! — odrzekła z przekonaniem.
— Patrz, Marto — podchwyciła pani Sollier — kładę ten kłębek do szuflady w tym stoliku. Gdyby się mnie przytrafiło jakie nieszczęście, teraz wiesz, zkąd masz go wziąć, ażeby się upomnieć o to, co ci się należy...
— Upomnieć się... U kogo, babciu?
— U pana Ryszarda Verniere, któremu wręczysz to bez obawy.
— Albo komu, babciu?
— Przyjacielowi, który się za tobą upomni... Magloirowi, mańkutowi, który był tak dobry, tak szlachetny dla twej mamusi... Zapamiętasz to?
— O! tak, babciu.
— Ale tylko w razie mojej śmierci lub pana Ryszarda Verniere. W owym razie schowasz ten kłębek, albo lepiej powierzysz Magloirowi, nie powiesz mu, co zawiera.
— Dobrze, babciu.
— I nie powiesz nigdy, że to twój ojciec dał ci ten majątek.
— Dobrze, babciu.
— Przysięgasz mi na to?
— Tak, babciu.
— Dobrze. Jestem spokojna.
Pani Sollier zamknęła szufladę, w której znajdował się ów kłębek.
— Późno już, idźmy spać, moja droga — rzekła do Marty — jutro zrana pójdziemy na cmentarz?
— Czy z tatusiem?
— Tak, pieszczoszko.
Marta ucałowała czule babkę i położyła się na łóżeczku, dla niej przygotowanem.
∗
∗ ∗ |
Gabryel Savanne opuścił Ryszarda Verniere o godzinie jedenastej wieczorem.
O północy powrócił do hotelu, gdzie zakosztował kilku godzin dobrego snu, co mu się nie zdarzyło oddawna.
O siódmej zrana wstał i, nająwszy powóz, kazał się zawieźć do fabryki w Saint-Ouen, przy ulicy Hordouin.
Była godzina ósma, gdy zamknięte lando zatrzymało się przed bramą, powierzoną straży Weroniki.
Ta, jak i Marta, w grubej żałobie, gotowe były i czekały.
Oficer marynarki poszedł uścisnąć rękę swemu przyjacielowi, poczem wrócił do córki i matki Germany.
Powóz przebiegł szybko odległość, oddzielającą fabrykę od cmentarza w Saint-Ouen.
Wtedy Marta zaprowadziła Gabryela Savanne na grób matki, przed którym wszystko troje uklękło, płacząc.
Modlili się długo, żarliwie.
Spłakany marynarz wstał i, wyszeptawszy po raz ostatni te wyrazy: „Przebaczenia! Przebaczenia!“ przy zimnym głazie, przytłaczającym zwłoki Germany, odszedł ze swą córką.
Pani Sollier podążyła za nimi.
Gabryel Savanne wstąpił do kamieniarza.
Tu zamówił nagrobek z marmuru czarnego i obliczył razem z kamieniarzem, ile kosztować będzie kupno ziemi cmentarnej na zawsze i wybudowanie grobu murowanego z mauzoleum.
Po dokonaniu rachunku, zapłacił kamieniarzowi i odprowadził Martę i Weronikę na ulicę Hordouin.
Trzeba się było pożegnać.
Marta rozpłakała się.
Gabryel przycisnął córkę do piersi, ucałował gorączkowo i, wyrwawszy się temu uczuciu ojcowskiemu, łamiącemu jego serce, powrócił do Paryża, myśląc:
— Czy ja ją jeszcze kiedy zobaczę?
I zdawało mu się, że jakiś głos wewnętrzny odpowiada mu przecząco.
Powóz zawiózł go najprzód do hotelu, gdzie uregulował rachunek i zabrał walizę.
Jak wiemy, chodziło mu przedewszystkiem o to, ażeby zachować pozory tylko co nastąpionego przybycia.
Dziesiąta zrana biła, kiedy kazał się oznajmić u sędziego śledczego, który bez przerwy zajęty rozczytywał się nawet u siebie w gabinecie, w aktach sprawy jakiejś ciemnej i zawiłej.
Daniel nie mógł wierzyć własnym uszom.
Brat w Paryżu!.. tu!.. u niego?..
Z uniesieniem radości zerwał się z miejsca, ażeby pobiedz ku niemu.
Spotkali się u progu.
Wtedy nastąpiła wzruszająca scena.
Obaj mężczyźni w objęciach swych łączyli okrzyki urywane i pocałunki w uścisku braterskim.
Wreszcie gdy ustał ten wybuch czułości, Daniel mógł wypytać brata, posławszy lokaja po Henryka Savanne, kazawszy uprzedzić swą córkę i pannę Verniere, zaraz po powrocie ich z kościoła z nabożeństwa niedzielnego.
Nie będziemy czytelników obecnymi czynić przy rozmowie braci.
Wiedzą czytelnicy, że oficer marynarki zmuszony był kłamać przed Danielem, utrzymując, że tylko co przyjechał do Paryża.
Dla Daniela przybycie brata starszego było prawdziwą radosną niespodzianką, ponieważ go niezmiernie kochał.
Ale po pewnej chwili radości nastąpił głęboki zawód, gdy się dowiedział, że Gabryel miał tylko jeden dzień przepędzić przy nim i że nazajutrz musi go opuścić znów na czas nieokreślony.
Lecz sam jako człowiek obowiązku, nadto pojmował obowiązek, aby miał się oburzać przeciw tej bolesnej, ale nieodzownej konieczności.
Długo mówił o Henryku Savanne, opowiedział o przebiegu jego nauk, któremi sam kierował, i jak młodzieniec w dwudziestym czwartym roku był wielce szanowany dla swej wiedzy, dla swego charakteru, bardzo lubiony dla przymiotów serca i umysłu, tak, że mógł się spodziewać z pewnością świetnej przyszłości, co, zbyteczne objaśniać, uszczęśliwiło nader oficera marynarki.
Mówili następnie o sprawach rodzinnych z czasów nieobecności marynarza, a tyle mieli sobie do powiedzenia, po rozłące ośmioletniej, że czas im przeszedł jak błyskawica.
Południe nastąpiło już, gdy Henryk Savanne, kuzynka jego Matylda i Alina Verniere, córka Ryszarda, wtargnęli do gabinetu sędziego.
Młodzieniec rzucił się w ramiona ojca, płacząc z radości, i obaj ucałowali się, płacząc.
Matylda upominała się także o pocałowanie stryja marynarza, i Alina chciała w tem wziąć udział, utrzymując, że ma do tego prawo, jako córka najlepszego przyjaciela kapitana okrętu.
Jakkolwiek obie miały po dziewięć lat, kiedy je Gabryel Savanne pożegnał, przypominały go sobie nazbyt dobrze, słyszały o nim zbyt często, ażeby nie doznać żywej radości z jego powrotu.
Znajdując się tak otoczonym, czując się tak kochanym, widząc te dwie piękne młode dziewczyny, tak tkliwe dla niego, odnajdując syna swego już dorosłym mężczyzną i przytem wybitnym, Gabryel uczuł, jak mu serce się ściska w niewysłowionem wzruszeniu.
A jednak wśród tego uszczęśliwiającego wzruszenia był jeden punkt bolesny.
Gabryel myślał o Marcie, o Marcie, także jego dziecku, której wprawdzie mógł był zapewnić przyszłość, która jednak, urodzona po za małżeństwem, w warunkach, jakich nawet nie mógł dać poznać, żyła osamotniona przy babce, kobiecie zacnej, ale stanu niższego, i miała nigdy nie zaznać rozkoszy rodziny, prawdziwej rodziny.
Daniel przerwał rozrzewnienie.
— Południe wybiło — rzekł. — Radość zaostrza apetyt, chodźmy jeść.
I, założywszy rękę dokoła szyi brata, pociągnął go do pokoju jadalnego, a za nim poszły Alina i Matylda, ze śmiechem wziąwszy pod ręce Henryka Savanne.
Stół już był nakryty.
Sędzia śledczy zaprowadził brata naprzeciw nakrycia między nakryciem Aliny i Matyldy.
— Zajmiesz — rzekł — miejsce naszego przyjaciela Ryszarda... Zwykle je on z nami śniadanie w niedzielę... To dla niego dzień odpoczynku, a dla nas dzień szczęścia. Dziś jednak telegrafował mi zrana, że przyjmuje u siebie na śniadaniu kasyera swego i majstrów, tak, że przybędzie dopiero na obiad... Gdy cię zobaczy, dopiero to będzie niespodzianka...
— Tak, poczciwy i zacny Ryszard będzie rzeczywiście zdziwiony — odparł Gabryel, nie bez cienia zmieszania. — Ja także będę szczęśliwy, widząc go...
— Jutro mieć go będziemy cały dzień — podchwycił Daniel — nie opuści nas.
— Tem lepiej! — zawołał Gabryel.
— Wesoły dla nas dzień Nowego Roku, mój bracie. — Będziemy prawdziwie wśród rodziny, bo ja uważam Ryszarda i Alinę, jako należących do rodziny naszej, i kocham ich oczywiście.
Śniadanie było naturalnie bardzo wesołe.
Gabryel zauważył podczas niego, że Henryk bardzo jest uprzejmy dla swej ładnej sąsiadki, Aliny Verniere, że patrzy na nią nader czule.
— Niezawodnie kocha ją, albo pokocha — pomyślał. — Trudno o lepszy wybór. Oby tak było!..
O tejże godzinie, kiedy Gabryel Savanne zasiadał przy stole swego brata, Ryszard Verniere, o którym tak myślano na bulwarze Malesherbes, również zasiadał do śniadania w swym jadalnym pokoju w Saint-Ouen z kasyerem Prieur i głównym majstrem Kladyuszem Grivot.
Tu również nie brakło wesołego nastroju i wiele mówiono o świetnej przyszłości dla fabryki, dzięki znakomitym wynalazkom Ryszarda Verniere, na które zwróciły uwagę i świat marynarski i świat przemysłowy.
Po śniadaniu, które się przeciągnęło do godziny drugiej po południu, pryncypał wyjął z pugilaresu cztery banknoty po tysiąc franków.
— Mój drogi Prieur, mój drogi Grivot — chcę wynagrodzić gorliwość waszą, poświęcenie wasze i cenne współpracownictwo wasze, tak użyteczne dla mych interesów... Przyjmcie, proszę, maleńką gratyfikacyę od tego, który się uważa nie za waszego pryncypała, lecz za waszego przyjaciela.
I każdemu ze swych gości podał po dwa tysiące franków.
Klaudyusz Grivot, nędznik, który do współki z Robertem Verniere, knuł ruinę przemysłowca, tego prawego człowieka, który traktował go na równi z sobą i pokładał w nim nieograniczone zaufanie, rozwodzić się zaczął w podziękowaniach i wynurzeniach obowiązku wdzięczności.
Ośmielił się uścisnąć rękę Ryszardowi Verniere, jak to był uczynił uczciwy Prieur, po podziękowaniu serdecznem i pełnem godności.
Ryszard pożegnał swych gości i dzwonkiem przywołał Magdalenę.
— Moja dobra — rzekł, kładąc jej do ręki papierek stufrankowy — oto twoja kolenda, a zarazem dziękuję ci za twą pracowitość i doskonałe gotowanie. Kiedy skończysz robotę, daję ci zupełną swobodę. Możesz przepędzić dzisiejszy wieczór i cały dzień jutrzejszy u swego syna, w Vincennes, i ucałować wnuczęta.
Ja jem obiad dziś wieczorem w Paryżu, u pana Daniela Savanne. Tam również pozostanę jutro na śniadaniu, i na obiedzie. Podczas twej nieobecności, Weronika jak zwykle zrobi porządek w mieszkaniu. Ciebie proszę tylko, ażebyś wróciła we wtorek do fabryki od samego rana.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Było już trochę po czwartej, gdy Ryszard Verniere zadzwonił na bulwarze Malesherbes do mieszkania swego przyjaciela, Daniela Savanne.
Wiemy, że przyrzekł Gabryelowi, nawet sam kłamać, ażeby nie zdradzić i jego kłamstwa. To też jak najlepiej odegrał zdziwienie i radość, zastając oficera marynarki u jego brata.
Nikt nie mógł ani pomyśleć, że ci dwaj ludzie rozstali się zaledwie przed kilku godzinami i że między nimi istnieje tajemnica.
Znajdowali się w salonie.
Po rozmowie, która dotyczyła tak długiej nieobecności kapitana i licznych wydarzeń, jakich był ofiarą podczas swej podróży, czemu Matylda i Alina przysłuchiwały się bardzo ciekawie, doznając różnych wrażeń, przestrachu lub zadziwienia, Henryk Savanne nagle postawił tę kwestyę przemysłowcowi:
— Czy pani Sollier, dzielna odźwierna pańskiej fabryki, uspokoiła się już trochę, panie Verniere, po doznanych wstrząśnieniach?
Słysząc te słowa, Gabryel drgnął, pomimo panowania nad sobą, a Ryszard, którego uwadze nie mogło ujść to pomieszanie, pośpieszył odpowiedzieć:
— Tak, mój przyjacielu... Tak, cios ten był ciężki dla biednej kobiety, ale dziś, mając już przy sobie wnuczkę, spokojniejszą jest i znosi z większą rezygnacyą swoje zmartwienie.
— Henryk mówił nam o tem smutnem zdarzeniu — rzekł Daniel. — Znalazła córkę zmarłą z biedy, prawie z głodu, po ośmiu latach nie widzenia... A przygarnęła — zarazem do siebie ośmioletnią córkę jej córki... Historya to zwykła a jednocześnie straszna. Niestety, coraz częstszemi się stają te ciche dramaty... Są one wynikiem zupełnej demoralizacyi na schyłku naszego wieku.
— Ja sądzę, mój stryju, że one wydarzały się i dawniej — ośmielił się zauważyć Henryk Savanne.
— Tak — odpowiedział sędzia śledczy — ale, powtarzam, nie tak często... Człowiek, który uwodzi biedną dziewczynę, wiedząc, że nie będzie mógł, lub nie będzie chciał kiedykolwiek naprawić błąd popełniony, jest podłym i nędznikiem!..
Gabryel uczuł dreszcz od stóp do głowy.
Sąd, wydany przez brata w słowach potępiających, dosięgnął go w samo serce...
Ryszard Verniere milczał pod głębokiem wrażeniem.
Pojmował, jak jego przyjaciel cierpi.
Daniel Savanne ciągnął dalej głosem oskarżycielskim:
— Macie naprzykład człowieka szlachetnego pochodzenia, wyższego stanu, żonatego może i dzietnego, który sprowadził biedną i uczciwą dziewczynę z drogi cnoty, zabrał ją matce, potem opuścił, rzucając na pastwę nędzy i rozpaczy, i który nadomiar podłości zostawił na świecie dziecko nieprawe, przeznaczone, nawet przy największej inteligencyi i nauce, nosić na sobie niezatarte piętno urodzenia swego. Codzień odsyłam przed sąd przysięgłych ludzi mniej winnych od człowieka, zdolnego do takiej zbrodni.
Gabryel Savanne pochylił głowę.
To, co mu głos sumienia tak często mówił, głos brata mu powtarzał.
Ryszardowi wystąpił pot na czoło.
— Zdaje mi się, ojcze, że świat niesprawiedliwy jest dla dziecka — zauważyła nieśmiało Matylda, która, choć miała lat ośmnaście, zastanawiała się bardzo.
— I ja jestem zdania mej kuzynki — poparł Henryk. — Że ojciec jest wielkim winowajcą, to nie ulega kwestyi, ale dziecku świat nic nie ma do wyrzucenia... Czy ono prosił o oto, aby się urodzić? Nie, nieprawdaż? Dlaczego więc czynią je odpowiedzialnem za pochodzenie?.. Jeżeli jest uczciwą i dobrą, nie widzę, dlaczego człowiek uczciwy miałby się zawahać nad daniem jej nazwiska swego?
Daniel Savanne przecząco pokręcił głową.
Młodzieniec ciągnął dalej:
— Pozwól, mój stryju, że się ośmielę nie podzielać twego zdania... Podług mnie, im cierpienia są większe, tem bardziej należy im przynosić ulgę, im niesłuszniej jest kto opuszczony, tem bardziej należy mu dopomódz. Pośród tych dzieci, które — z punktu prawnego — nie powinny były się urodzić, znajdują się niezawodnie dzieci zdrowe, serca złote, natury wyborne. Dlaczego ciążyć ma nad niemi niezasłużony ostracyzm, niczem nieusprawiedliwiony?
Henryk mówił tak długo, z werwą pociągającą.
Jakkolwiek nie podzielał w zupełności jego teoryi, Daniel rad był z zapału synowca.
Ryszard Verniere słuchał go z wielkiem skupieniem.
Młodzieniec mówił, co on myślał również.
Gabryel podziwiał syna.
— Gdyby wiedział o mym błędzie — pomyślał — przebaczyłby mi go... i kochałby swą siostrę.
Matylda i Alina — a zwłaszcza Alina — doświadczały szczerego zachwytu.
Lokaj oznajmił, że obiad jest gotów.
Zasiedli przy stole, przybranym bukietami, dla uczczenia powrotu marynarza, tak długo oczekiwanego.
Wprawdzie miał on znowu odjechać, ale przynajmniej już go widziano, już go ucałowano i wyrażano głośno nadzieję, że ostateczny jego powrót nieomieszka wreszcie nastąpić.
Kapitan odjeżdżał nazajutrz koleją o siódmej wieczorem, umówiono się więc, że śniadanie odbędzie się o dziesiątej zrana, obiad zaś o czwartej. Potem zaś odprowadzą wszyscy Gabryela na pociąg.
Verniere opuścił mieszkanie Daniela Savanne o jedenastej i powrócił do Saint-Ouen.
Pani Sollier już spała, lecz przemysłowiec posiadał drugi klucz od ulicy Hodouin i mógł wejść, nie budząc odźwiernej.
Nazajutrz zrana bardzo wcześnie pani Sollier wraz z Martą przyszła po polecenia do pana Verniere, przyniosła mu gazetę, a jednocześnie złożyła życzenia noworoczne.
Ryszard Verniere pocałował dziewczynkę i uścisnął rękę babce.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że widzę cię, pani Sollier spokojniejszą teraz — rzekł do niej. — Miej nadzieję w przyszłość, która tak pomyślnie zapowiada się twej drogiej Marcie... Od jutra będziemy się mogli nią zająć.
Potem dodał:
— Za chwilę pojadę do Paryża... Cały dzień będę nieobecny i prawdopodobnie wrócę bardzo późno wieczorem; jak pani uporządkujesz mieszkanie, to możesz trochę wyjść, ażeby rozerwała się Marta.
— Skoro pan pozwala, pójdę z małą na cmentarz pomodlić się... Długo po za domem nie będziemy.
Ryszard Verniere kiwnął przyzwalająco, ubrał się ciepło i wyszedł, a na ulicy kazał się zawieźć dorożkarzowi na bulwar Malesherbes.
Blucher i Schultz, dwaj szpiedzy niemieccy, otrzymali polecenie od swego zwierzchnika bezpośredniego, O’Briena, ażeby odnaleźli ślad Roberta Verniere, przybyłego do Paryża, pod nazwiskiem Fryca Leymana, Alzatczyka.
Z powodu podejrzeń, krążących dokoła Roberta Verniere, dyrektor policyi ambasady niemieckiej w Paryżu, nakazał utrzymywać dyżur przy ministeryum marynarki, przy ministeryum wojny i w okolicy fabryki Saint-Ouen, w trzech miejscach, gdzie, jak można się było spodziewać, ukaże się zapewne dawny ajent tajny głównego sztabu.
Blucherowi przypadło w udziale czuwanie nad ministeryami.
Trudniejsze zadanie, gdyż śledzenie w pobliżu fabryki w Saint-Ouen, dostało się Schultzowi.
Na rogu ulicy Hordouin znajdował się sklep kupca win, który dla powiększenia dochodów wynajmował pokoje umeblowane.
Schultz, zauważywszy, iż okna tych pokoi wychodzą na fabrykę pana Verniere, wynajął jeden z nich pod przybranem nazwiskiem robotnika tkackiego, chwilowo pozostającego bez zatrudnienia, i przez cały dzień niemal siedział przy oknie, zapatrzony w bramę fabryczną.
Wieczorem tylko udawał się do Paryża i zdawał raport z przebiegu dnia doktorowi O’Brien.
Minęła niedziela.
Fabryka była zamknięta.
Nadszedł dzień Nowego Roku.
Jakkolwiek warsztaty były puste, a właściciel nieobecny, Schultz pozostał na straży aż do godziny czwartej.
Powiedziawszy sobie, że niktby już nie zgłosił się o tym czasie do Ryszarda Verniere, że zatem może opuścić swą spostrzegalnię do rana, postanowił wrócić do Paryża, udał się na kolej i wsiadł na pociąg, odchodzący o godzinie szóstej minut trzydzieści cztery. W Paryżu pociąg stanął o kwadrans na siódmą.
Po wyjściu z dworca, Schultz wstąpił do restauracyi, ażeby się posilić, przed udaniem się do swego zwierzchnika.
Tu usiadł przy stoliczku i zaczął popijać piwo, nieopodal od bufetu, obok którego drzwi wychodziły na salę restauracyjną, suto oświetloną? Wtem drzwi te otworzyły się i jakiś człowiek z torbą podróżną, przewieszoną przez plecy, ukazał się jego oczom.
Schultz drgnął.
W tej osobie poznał Roberta Verniere.
Ten przeszedł przez pokój restauracyjny zwolna i wyszedł na ulicę.
Schultz czemprędzej zapłacił należność i podążył za Robertem.
Śledzony, przeszedłszy plac, skierował się ku dworcowi kolejowemu.
Szpieg, nacisnąwszy kapelusz na oczy, ścigał go z całą przezornością.
Brat Ryszarda przystąpił do kasy, nad którą widniał napis: Paryż-Berlin, i, położywszy pieniądze, poprosił o bilet pierwszej klasy do Berlina.
Schultz, oparty na poręczy, słyszał to.
Od kasy, gdzie wziął bilet Robert — zgodnie z programem, nakreślonym przez Klaudyusza Grivot — udał się ku biurom ekspedycyi towarowej.
Szpieg niemiecki i tu przybył za nim.
Zobaczył, jak Robert złożył tu walizę, zapłacił za przewóz i udał się do sali poczekalnej.
Czcigodny Schultz pomyślał — na pozór bardzo trafnie — że już zbyteczne byłoby dalej go śledzić.
Dla szpiega, nie ulegało już wątpliwości, że Robert Verniere jedzie koleją o godzinie szóstej i pół z Paryża do Berlina.
Uznał więc za stosowne dłużej nie tracić czasu na dworcu i czemprędzej zawiadomić O’Briena o swem tak pomyślnem odkryciu.
Tymczasem zaledwie Schultz wsiadł do dorożki, która go miała zawieźć na ulicę Vitoire do słynnego lekarza, a już Robert Verniere opuścił poczekalnię, i starając się być niepostrzeżonym, skradając się przy ścianach domów, wyruszył w drogę, którą mu Klaudyusz wskazał, ażeby o oznaczonej porze przybyć na umówioną schadzkę.
Pani Aubin, chcąc obchodzić dzień uroczysty, w kółku swem, zaprosiła przez Magloira do siebie panią Weronikę z wnuczką.
Według obietnicy, kataryniarz przyszedł po nie, ażeby je zaprowadzić do właścicielki restauracyi.
Marta bawiła się lalką w pokoju na piętrze. Kataryniarz i Weronika znaleźli się sami.
— Magloire — odezwała się doń pani Sollier — jesteś dobrym i zacnym chłopcem. Dowiodłeś, że masz, jak rzadko, szlachetne serce... że na twą przyjaźń liczyć można bez zawodu. Mam w tobie najzupełniejsze zaufanie i jestem pewna, że w razie potrzeby, mogłabym w zupełności powierzyć ci moją wnuczkę.
— O, z pewnością, pani Sollier.
— Otóż posłuchaj mnie... Chcę ci powierzyć tę ważną i wielką tajemnicę...
— Nadstawiam uszy...
— Znalazłam ojca mej wnuczki...
Magloire podskoczył.
— Znalazłaś pani ojca Marty — zawołał — tego łotra, który opuścił Germanę, przez którego biedaczka umarła z biedy?
— Tak, Magloire.
— Widziałaś się pani z nim... Mówiłaś...
— Tak, Magloire.
— I nie udusiłaś nędznika?
— Przebaczyłam mu.
Mańkut jakby oniemiał ze ździwienia.
— Przebaczyłaś mu pani? — wyszeptał dopiero po chwili. — E! nie wierzę, pani.
— Bezwątpienia winien on jest — podchwyciła Weronika — ale nie tak znów, jakby się zdawało.
— Doprawdy?
— Opuszczenie Germany było zupełnie od jego woli niezależne.
— Tem lepiej... I gdzież go pani znalazłaś i w jaki sposób?
— W smutnych okolicznościach, których nie mogę ci objaśnić.
— Dlaczego?
— Ponieważ przyrzekłam zachować milczenie w tym przedmiocie.
— I człowiek ten zapewne jest bogaty?
— Bardzo bogaty...
— Ktoś z wyższego towarzystwa?
— Nosi nazwisko poważane, o którem zabroniono mi mówić... Przysięgłam...
— I cóż, czy chce on coś zrobić dla swej córki?
— Już uczynił.
— Cóż takiego?
— Zabezpiecza Marcie majątek?
— Pieniądze!.. Nie mogąc, czy nie chcąc dać jej swego nazwiska, daje jej pieniądze... Czy przynajmniej jest po ojcowsku hojnym?
— Daje Marcie trzykroć sto tysięcy franków.
Zdziwienie znów opanowało kataryniarza.
— Trzykroć!.. — powtórzył — a gdzież są te pieniądze?
— Umieszczone zostały w pewnej firmie, która płacić będzie od nich po cztery od sta procentu rocznie.
— Ho! ho! to dwanaście tysięcy franków dochodu.
— Który Marta posiada od tego dnia...
— No to mnie trochę godzi z tym panem, chociaż spełnił tylko swój obowiązek... Ha, przynajmniej dziewczynka nie zazna biedy. Oddasz ją pani na pensyę, ażeby się uczyła?
— Jak najprędzej.
— To i pani opuści fabrykę?..
— Nie... ja tu pozostanę na swem miejscu?
— E!..
— Dlaczego się tak dziwisz?.. Pieniądze Marty nie należą do mnie...
— Ależ przy dwunastu tysiącach franków będziesz pani miała więcej, niż potrzeba na utrzymanie was obu.
— Tak, ale wszystkiego wydawać się nie będzie; resztę się będzie zbierało i to powiększy jej posag...
— Jakież pani masz serce, pani Sollier — wyrzekł mańkut ze zdziwieniem. — Nic dla siebie.
— Jestem trochę do ciebie podobną, Magloire — odparła Weronika z uśmiechem.
— O! ja to co innego..! Ja nikogo nie mam po za sobą...
— A matka?
— Daję, co jej potrzeba; stara już jest, kochane matczysko, i nie potrzebuję dla niej robić oszczędności.
— Matka pewnie jest w moim wieku?
— Tak, pewnie...
— To ona zrozumiałaby dobrze, iż wśród tej radości z zapewnionej przyszłości Marcie, mam jeszcze wielkie zmartwienie, a raczej straszny niepokój.
— Zmartwienie? niepokój? — powtórzył mańkut.
— Pomyśl tylko, gdybym ja umarła, zanim Marta dojdzie do rozumu i będzie mogła sama się pokierować? Coby się z nią stało?
— A... jej ojciec?
— Nie trzeba na niego liczyć... Zresztą śmierć może go tak ugodzić jak i mnie... Magloire, ja mam złe przeczucia...
Mańkut wzruszył ramionami.
— O! cóż znowu — rzekł — to głupstwo, pani Sollier! Przeczucia, co one znaczą... Mnie się naprzykład śniło, że mi bomba nogę urwała, a to nie nogę, tylko rękę. A widzi pani, że wszelkie przeczucia i sny to blaga!
— Ja jednak muszę wszystko przewidzieć. Chcę być pewną, że w razie mej śmierci, droga moja wnuczka miałaby przy sobie przyjaciela, opiekuna, któryby strzegł jej dobra.
— Z tem to pani ma racyę.
— Majątek Marty, powtarzam panu, składa się z sumy trzykroć sto tysięcy franków, umieszczonej u firmy, która ma płacić od niego procenty.
— Mówiłaś mi pani, że to firma pewna.
— Tak i zacna...
— To z tej strony wszystko dobrze. Niema się czego bać... Masz pani w ręku jaki dowód na złożenie tej sumy?
— Mam, w najzupełniejszym porządku, Ale gdybym umarła, a Marta była jeszcze dzieckiem, nie umiałaby sobie dać z tem rady.
— Rzeczywiście. Ponieważ jednak osoba, której powierzony został ten majątek, jest uczciwą, zastąpi więc panią do czasu, gdy dziecko będzie mogło działać już samo...
— Tak. Ale gdyby i ta osoba zeszła ze świata?
Mańkut zaczął się śmiać.
— A to myśli jak atrament czarne. Ależ dziś, pani Sollier, gotowaś wszystkich wyprawić na tamten świat.
— Bo muszę wszystko przewidzieć!
— Ho! ho! No dalej, niech pani do reszty wypowie swe myśli.
— Marta wie, gdzie umieściłam kwit stanowiący o jej majątku. Uprzedziłam ją i objaśniłam, co ma uczynić, gdyby przytrafiło mi się nieszczęście: Udać się do depozytaryusza jej pieniędzy i poprosić o pomoc i opiekę. Gdyby go brakło, udać się do ciebie i oddać ci papier, na mocy którego mógłbyś dowieść jej praw.
— To o mnie do tego pani pomyślałaś! — zawołał kataryniarz, wzruszony głęboko zaufaniem, jakie mu okazywała matka Germany.
— Czyżbyś mi odmawiał?
— Ja mam pani odmawiać, gdy dajesz mi tak wielki dowód życzliwości i szacunku? chyba uważałbym się, za niegodnego? Nie! nie!.. przyjmuję z całego serca i jeżeli brzydkie przeczucia pani (czego nie daj, Boże) miałyby się sprawdzić, ręczę pani, że mała nie będzie miała lepszego obrońcy odemnie. Przysięgam na to!
I dzielny mańkut podniósł lewą rękę do góry.
— Dziękuję ci, poczciwy Magloire! jestem pewna, że mogę na ciebie liczyć.
— A teraz ponieważ pani Saint-Aubin prosi panią z dzieckiem do siebie na obiad, i godzina się zbliża, to chodźmy.
Zegar wskazywał godzinę kwadrans na siódmą.
Weronika owinęła Martę w wielki szal bawełniany i sama się ubrała też ciepło.
Drzwi od mieszkania odźwiernej zamknięte zostały na klucz, tak, jak i brama od ulicy.
Od dwóch już godzin palił się gaz, oświetlając podwórze i wejście do mieszkania Ryszarda Verniere.
Tym razem mało było stołowników u matki Aubin.
Wśród bardziej nam znanych znajdował się główny majster fabryczny, Klaudyusz Grivot w doskonałym humorze.
Wkrótce jednak skarżyć się zaczął na ból głowy.
Przy obiedzie bardzo smacznym Magloire, na prośby obecnych, zaśpiewał kilka ładnych piosnek.
Rozmowa toczyła się wesoło.
Pod koniec obiadu Grivot odezwał się z narzekaniem na ból głowy i, nadmieniając, że kilka godzin snu najlepiej mu pomoże i że nazajutrz wstać musi wcześnie do wyznaczenia roboty, uścisnął ręce wszystkich, pocałował małą Martę i, pożegnawszy się w ten sposób, wyszedł.
Wkrótce podniosła się też od stołu i Weronika.
Matka Aubin chciała ją u siebie jeszcze dłużej zatrzymać.
— Nie... nie... nie mogę — odrzekła żywo. — Jestem odźwierną w fabryce pana Verniere, jak wie pani, i muszę być na swem miejscu. Gdyby co złego się stało, ja byłabym moralnie odpowiedzialna...
— Ma pani racyę — wtrącił kataryniarz — i zaraz panią odprowadzę.
— E! to zbyteczne, mój dobry Magloire... Zostań tu jeszcze z panią Aubin i naszymi zacnymi przyjaciółmi. Ztąd na ulicę Hordouin zaledwie pięćdziesiąt kroków...
Przejdziemy sami...
Życzono sobie dobrej nocy i pożegnano się.
W kilka minut później babka z wnuczką wróciły do swego mieszkania.
Weronika położyła zaraz do łóżka dziecko zmęczone i senne.
Potem pozamykała drzwi i sama się zabrała do spoczynku.
Była właśnie godzina trzy kwadranse na dziesiątą, jak wskazywał zegar ścienny, na który spojrzała.
∗
∗ ∗ |
Grivot dostał się do swego mieszkania, otworzywszy drzwi z hałasem, tak, ażeby wiedziano o jego powrocie. Potem, nie zapaliwszy światła, zaczął po omacku szukać w komodzie, wyjął rewolwer dużego kalibru, który zrana zaopatrzył w sześć naboi.
Wsunął broń do kieszeni, wyszedł pocichu z pokoju, bez żadnego szmeru, na palcach, ze schodów i skierował się ku dziedzińcowi, gdzie miał schowany welocyped.
Wziął go na ręce i wydostał się przez sień na wybrzeże Sekwany.
Tu dosiadł roweru i szybko pomknął nad brzegiem rzeki, dążąc na umówione miejsce spotkania z Robertem, swoim wspólnikiem zbrodniczych planów.
Czas był okropny.
Termometr wskazywał czternaście stopni niżej zera.
Wicher ryczał ponuro.
Na drodze swej, wśród pustkowia nadrzecznego, nie spotkał nikogo.
Przybywszy do rowów, przed parkanem drewnianym, oddzielającym wybrzeże od ulicy Hordouin, majster zsiadł z roweru i ułożył go w dole, sam zaś poszedł dalej ku uliczce, prowadzącej od Sekwany, na ulicę Hordouin.
Biegł prawie, pomimo wiatru, smagającego mu twarz.
Zaledwie uszedł pięćdziesiąt kroków, spostrzegł przed sobą czarny cień.
Klaudyusz poznał zbliżającego się ku niemu Roberta Verniere.
— Nareszcie! — odezwał się tenże. — Myślałem już, że nie przyjdziesz!
— A dlaczego miałbym nie przyjść? — odparł majster — przecież chyba cel naszego spotkania jest poważny?
— A! co za zimno! — podchwycił Robert. — Co za straszny czas.
— Jakby umyślnie dla nas przydatny.
— I ja tak pomyślałem przed chwilą. Pomimo to palce mi zmarzły.
— E! warto je nawet odmrozić dla pięciuset pięćdziesięciu dwóch tysięcy franków.
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące franków — powtórzył Robert. — W kasie Ryszarda?
— A z tej kasy przejść mają do naszej. Pewny jestem cyfry. Teraz chodźmy prędko. Im prędzej prowadzić będziemy interes, tem więcej będziesz miał czasu dla dostania się do Servilleres... Wiatr dąć ci będzie w nos. Podróż będzie ciężka. Masz torbę?
— Mam.
— A zapałki?
— Mam.
— To dobrze. Znasz drogę z Saint-Ouen do Survilliers?
— Doskonale.
Idąc, Klaudyusz pokazał Robertowi miejsce, gdzie schował welocyped.
— Masz tu cudny bicykl — rzekł. — Instrument pierwszorzędny. Na tej maszynie uciekniesz z pieniążkami.
— Wprzód trzeba je zabrać — odpowiedział Robert Verniere.
— I to nastąpi niebawem. Chodźmy... a ostrożnie, chociaż hałasowania nie mamy się czego lękać... Parobek śpiący w stajni, spił się jak bela, a pies odźwierny zajada obiad w sąsiedniej restauracyi.
Szli wolniej, pomimo jednak wszelkich ostrożności, odgłos ich kroków rozlegał się na zmarzniętej ziemi.
Na szczęście dla nich, głuszył je ryk gwałtownego wiatru.
Nagle Klaudyusz przystanął.
Znajdowano się naprzeciw bramy sztachetowej, wychodzącej na domki rzeczne i fabryki.
Grivot poomacku poszukał kłódki, przytrzymującej obie części łańcucha, wiążącego te wrota. Pochwyciwszy ją, wydobył z kieszeni klucz, włożył go do kłódki i otworzył. Łańcuchy opadły, a wrota obróciły się na zawiasach.
Dwaj łotrzy weszli.
Skradając się wzdłuż murów fabrycznych, dostali się wreszcie pod wysoką bramę fabryki Ryszarda Verniere, w której się otwierała mała furtka.
— Co to znaczy nauczyć się ślusarstwa! — odezwał się majster pocichu. — Od jednego zamachu wykonałem wszystkie te klucze, a przecież to nie taka łatwa robota.
Dzięki drugiemu kluczowi podrobionemu, także dziełu Grivota, brama fabryczna otworzyła się odrazu.
Wtedy Klaudyusz i Robert udali się drogą wybrukowaną, prowadzącą od tej bramy do wyjścia z ulicy Hordouin, po prawej zaś i lewej stronie wznosiły się warsztaty.
— Zostawiam bramę nawpół otwartą — odezwał się Klaudyusz. — Na wszelki wypadek... Łatwiej ją zatrzasnąć niż otworzyć.
Wicher, jęcząc, bębnił wściekle po dachach warsztatów.
— Zaraz będziemy na miejscu — podchwycił majster — chodźmy.
Szli dalej z wielką ostrożnością i przybyli do palisady, która oddzielała warsztat od mieszkania Ryszarda Verniere.
Płomyk gazowy palił się ciągle po nad mieszkaniem Weroniki, ale wiatr tak nim wstrząsał, że chwilami podwórze było zaledwie oświetlone.
— Stój! — szepnął Grivot. — Poznajesz?
— Tak — odpowiedział Robert — to wejście do mieszkania osobistego Ryszarda.
I wskazał budynki po prawej stronie.
Po lewej w głębi podwórza mieścił się pawilon, zamieszkany przez odźwiernę.
Grivot przyjrzał mu się uważnie.
Rolety były zapuszczone, nie dawało się widzieć żadne światło.
Majster wydobył z kieszeni pęk kluczów i, podając je wspólnikowi, rzekł:
— Oto trzy klucze... Największy otwiera drzwi budynku, ten średni drzwi od gabinetu, a najmniejszy kasę. Weź je...
— To ty ze mną nie wchodzisz? — spytał Robert trochę zmieszany.
— A któżby pilnował na dworze?. Czy można wiedzieć, co się stanie? Przecie musisz być uprzedzony, gdyby coś zaszło niespodzianego.
Klaudyusz wyciągał ku niemu wciąż klucze.
Robert się wahał.
— Jakto, znowu ceremonie i to przy takiej dobrej sposobności? — wyrzekł majster, widząc brak stanowczości w swym wspólniku. — Jesteś u drzwi majątku i pozostawiasz je nieotwartemi... O! to wielką babą jesteś, mój stary! Pomyśl, że jutro zrana pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków powędruje do banku, i wtedy będzie już zapóźno. No, no... Naprzód!
Słowa te ożywiły upadającą energię Roberta.
Pochwycił klucze i postąpił ku drzwiom mieszkania.
— Jeszcze jedno słowo — rzekł Grivot — drzwi od kasy nie dadzą się otworzyć tylko samym kluczem.
— Wiem, jest jeszcze sekret.
— I to wspaniały.
— Jaki?
— Na każdym rogu kasy znajduje się pośród ozdoby żelaznej mała rozetka cyzelowana. Jedna z tych rozetek, przy przesunięciu jej na prawo, a potem na lewo, usuwa się i wprawia w ruch dwie zasuwki wewnętrzne. Zrozumiałeś.
— Doskonale. A gdzie jest ta rozetka?
— Na prawym rogu u góry.
— Dobrze...
Nędznik już bez wahania skierował się ku drzwiom mieszkania Ryszarda Verniere i włożył klucz w zamek.
Drzwi się otworzyły.
Robert popchnął je i znikł w ciemnym korytarzu, prowadzącym do gabinetu brata i na schody pierwszego piętra.
Grivot, oparłszy się o drzwi warsztatu rysunków, nadstawiał uszy na najmniejszy szmer, ściskając w dłoni rękojeść rewolweru w kieszeni.
Robert, po przejściu progu korytarza, znalazł się w ciemnościach.
Zaopatrzył się w ślepą latarkę i pudełko z zapałkami.
Zapalił latarkę.
Drzwi gabinetu stały się dlań widoczne.
Drugim kluczem otworzył je bez trudności i wszedł.
Kasa stała tam, naprzeciw niego, po za biurkiem Ryszarda.
Szybkiem spojrzeniem obejrzał pokój.
Okna były zamknięte.
Grube okiennice zabezpieczały mieszkanie przemysłowca i, gdyby nie podrobione klucze przez Klaudyusza Grivot, byłoby ono całkiem niedostępne.
Na biurku znajdowała się lampa naftowa.
Robert zapalił ją, oświetlając w ten sposób gabinet.
Zagasił latarkę, włożył do kieszeni jako bezużyteczną już, zbliżył się do kasy i wsunął kluczyk do małego otworu zamku.
Kluczyk wszedł i nadawał się wybornie.
Robert chciał otworzyć.
Drzwiczki się opierały.
Wtedy przypomniało mu się, co mu powiedział Grivot, i nacisnąwszy rozetkę u góry po prawej stronie kasy, posunął ją zlekka na prawo, potem na lewo.
Odsunęła się, głuchy szczęk dał się słyszeć, i drzwiczki pod działaniem sprężyny wewnętrznej otworzyły się na rozcież.
Wtedy łotr mógł zobaczyć wewnątrz kasy teczkę, wypchną banknotami, worek ze złotem i rulony.
Otworzył teczkę.
Widok paczek biletów niebieskich przejął go dreszczem.
Nawet nie zamknąwszy teczki, wpakował ją do otwartej torby, w którą też zgarnął wszystkie złoto z kasy.
Na deseczce pozostał jeszcze jeden pakiet.
Przy dotknięciu wydało mu się, że koperta zawiera banknoty.
Kilka słów, napisanych na tej kopercie w sobotę wieczorem przez Ryszarda Verniere, ściągnęło jego uwagę; zdziwił się, czytając:
I ten pakiet zniknął również w torbie.
Podczas gdy łotr wykonywał swą ohydną robotę z zimną krwią, zwiększającą się z każdą chwilą, w miarę jak się utrwalało powodzenie, poniższy wypadek zaszedł po za pawilonem.
Klaudyusz Grivot, wciąż stojący na czatach, jak najuważniejszy wartownik, nagle drgnął.
Wiatr przyniósł mu odgłos klucza, kładzionego do zamku, obok mieszkanka odźwiernej fabrycznej.
Natychmiast spojrzał w tym kierunku.
— Niezawodnie ten pies odźwierny wraca — rzekł do siebie niespokojnie. — Stare bydlę lepiejby zrobiło, gdyby jeszcze z kwadrans dłużej posiedziało u matki Aubin...
Nagle cofnął się, jakby chciał się schować w mur, przy którym stał oparty, pod osłoną ciemności.
Furtka od ulicy Hordouin, oświetlona płomykiem gazowym, obróciła się na zawiasach i Klaudyusz poznał wysoką postać Ryszarda Verniere.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło nim od głowy do stóp.
— Wszystko przepadło! — pomyślał.
I prawie bezwiednie wydobył z kieszeni rewolwer i wyjął pałeczkę, zabezpieczającą od strzału.
Przemysłowiec, zamknąwszy furtkę za sobą na klucz, przechodził przez podwórze, spojrzawszy na pokoik odźwiernej.
Szedł prosto do swego mieszkania.
Klaudyusz Grivot zwrócił ku niemu lufę rewolweru.
Ale przestrach i osłupienie uczyniły go niezdolnym do działania.
Nie strzelił.
Ryszard Verniere zatrzymał się nagle przed drzwiami otwartemi korytarza.
— Co to znaczy? — wyszeptał ze zdziwieniem. — Czyżby tam była pani Sollier?
Zapuścił się w korytarz.
Majster, wciąż nieruchomy, wydawał się człowiekiem, dotkniętym raptownie paraliżem.
Krzykiem i wołaniem chciałby był ostrzedz Roberta.
Nie mógł.
Język i usta odmówiły mu posłuszeństwa.
Nawet czuł się niezdolnym do ucieczki.
Nie był w stanie postąpić ani kroku.
Objawy tego rodzaju są mniej rzadkie, niż możnaby przypuszczać.
Ileż to razy bywało, że przestrach czyni istotę ludzką niezdolną do ujścia przed niebezpieczeństwem śmiertelnem, a jednak łatwem do uniknięcia.
Idąc korytarzem, prowadzącym do gabinetu, od którego drzwi Robert nie zamknął, Ryszard Verniere zobaczył światło w tymże gabinecie.
Wstrząśnięty nagłem przeczuciem pobiegł.
Robert, stojąc przed kasą, włożył do torby depozyt, złożony jego bratu przed dwoma dniami przez kapitana Gabryela Savanne.
Ryszard Verniere poznał złodzieja.
Krzyk oburzenia wyrwał się z jego ust.
Krzyk ten usłyszał Robert, który się obrócił przerażony, i usłyszany też został przez Klaudyusza Grivot.
Przemysłowiec skoczył ku zbrodniarzowi, który go rabował, i schwycił go za gardło.
— A! więc to ty!.. ty, przyszedłeś mnie okraść!.. A! nędzniku!..
Słowa te wyrzekł głosem tak okrutnym, że Robert zrozumiał, iż trzeba walczyć i w walce tej być silniejszym, w przeciwnym razie nastanie ostatnia jego godzina...
Z siłą, którą dziesięćkroć zwiększało, grożące niebezpieczeństwo, Robert zdołał się wydrzeć z rąk szarpiących, które go ściskały za gardło.
Rzucił się ku drzwiom.
Jednym skokiem Ryszard go dogonił i znowu go miał pochwycić, ażeby tym razem już nie wypuścić.
Nędznikowi czerwone plamy stanęły przed oczyma.
Nie miał czasu się wahać.
Trzeba było zabić lub umrzeć! Na kominku, po za biurkiem, błyszczała lufa niklowa rewolweru.
Robert go spostrzegł.
Zgiąwszy się we dwoje, przesunął się pod wyciągniętemi ramionami starszego brata, doskoczył do kominka i porwał broń.
Ryszard rozgorączkowany już się go czepiał, krzycząc:
— Do mnie! na pomoc! złodziej!..
Nie zdążył dokończyć.
Robert wystrzelił.
Ryszard z piersią, przedziurawioną od kuli, padł na wznak na biuro, które zatrzęsło się pod tym ciężarem.
Lampa naftowa, zapalona kilka chwil temu, przez wspólnika Klaudyusza, spadła na podłogę i stłukła się, a płomienie nagle ogarnęły gabinet.
Ręce zaciśnięte inżyniera nie puszczały ubrania brata i pociągnęły go za sobą w upadku.
Robertowi zakręciło się w głowie.
Ogień go otaczał...
Walka ostateczna zawiązała się między konającym i złodziejem.
Huk strzału z rewolweru, którego użył bratobójca, doleciał do uszu Klaudyusza Grivot.
Co miał czynić?
Kto strzelił?
Czy kto był ranny?
Czy kto był zabity?
Pytania te mąciły mu się w mózgu; na żadne z nich nie mógł sobie odpowiedzieć.
Pani Sollier, jakkolwiek się położyła, jeszcze nie spała.
Doskonale słyszała, jak drzwi od ulicy Hordouin otworzyły się i zamknęły i rzekła do siebie:
— To pan Ryszard powraca.
Kilka minut upłynęło, poczem drgnęła gwałtownie, posłyszawszy jakkolwiek osłabiony odległością krzyk Ryszarda Verniere, zastającego brata nad rabunkiem kasy.
Wystraszona zeskoczyła z łóżka i otworzyła pośpiesznie okno w pokoju swoim, wychodzące na dziedziniec fabryczny.
Wtedy zobaczyła drzwi od mieszkania pryncypała otwarte i usłyszała odgłos wystrzału, następujący po wołaniach przeraźliwych.
— Kradną i mordują — rzekła do siebie oszołomiona.
I, nie myśląc nawet o niebezpieczeństwie, na jakie się naraża, zapominając o swoim wieku, ledwie zarzuciwszy na siebie spódnicę, jak wicher wybiegła z pokoju, przebiegła przez podwórze i przybyła na próg mieszkania Ryszarda, w chwili, gdy Robert, nareszcie wyrwawszy się, wybiegał na podwórze.
Przy chwiejącem się świetle gazowem, poznała człowieka, którego pan Verniere przyjął przed dwoma dniami i którego następnie zakazał jej wpuszczać do fabryki.
Człowiek ten miał na sobie torbę bardzo wypchaną.
— Złodziej! Na pomoc! — krzyknęła Weronika co miała sił.
I rzuciła się na bandytę.
Ten odskoczył w tył.
— Milcz!.. — rozkazał. — Albo umrzesz!..
Groźba ta nie przestraszyła odważnej kobiety.
Rzuciła się znów na człowieka, który był niezawodnie złodziejem, może nawet zabójcą!
Uczepiła się go rękoma.
Jedna z nich napotkała przedmiot metaliczny, i palce zacisnęły go w sobie machinalnie.
Był to łańcuszek od zegarka.
Weronika krzyknęła znowu:
— Na pomoc!.. złodziej!..
W tej chwili jaskrawe światło oświetliło podwórze. Cały budynek, w którym znajdował się gabinet przemysłowca, objęty został ogniem.
Płomienie lizały belki korytarza, a wśród tych płomieni ukazał się, czołgając, rzężąc, Ryszard Verniere, i upadł na progu, wydając ostatnie westchnienie.
— Do mordercy!.. — zawołała tym razem Weronika.
Klaudyusz Grivot nie stracił ani jednego szczegółu z tego ponurego dramatu.
Gdyby się ten dramat przewlekał, gdyby nadbiegnięte na wołanie tej kobiety, Robert byłby zgubiony, i rozwiałyby się marzenia piękne o majątku.
Pożar, pod gwałtownością wiatru przybierający ogromne rozmiary, zwiększał jeszcze niebezpieczeństwo.
Trzeba było ryzykować wszystko.
Klaudyusz podniósł rewolwer do góry, mierzył przez chwilę i nacisnął cyngiel.
Pani Sollier, nie wydawszy nawet krzyku, ugodzona w głowę, tuż pod skronią, runęła obok nieruchomego ciała Ryszarda.
Przy upadku palce sztywne nie puściły przedmiotu, który się oderwał od zegarka, gdy chciała zatrzymać mordercę.
Robert, uwolniony od jej uścisku, pobiegł ku furtce w parkanie, oddzielającym warsztaty od mieszkania.
Tam czekał nań Grivot.
— Szybko uciekać! — rzekł. — Ani chwili do stracenia... Masz pieniądze?..
— Mam!
Obaj biegli przy sobie, trącając się łokciami, powstrzymując oddech, a od wzmagających się płomieni cienie ich tańczyły na bruku.
Wydostali się po za budynki fabryczne i na drogę.
— Do roweru! — powiedział wspólnikowi Grivot — zmykaj jak zając... Wszystko się powikłało... A szkoda, tak dobrze szło!.. Ja wracam do hotelu matki Aubin.
I, przecinając pole na przełaj, krokiem gimnastycznym podążył do swego mieszkania.
Robert bez trudności poznał miejsce, gdzie schowany był welocyped majstra, wydobył go z rowu, dosiadł ze zręcznością wytrawnego jeźdźca, podążył przez ulicę Hordouin, prowadzącą do Saint-Denis, zkąd udać się miał do Aubevillars i Bourget.
Wołania pani Sollier o pomoc stawały się daremne, zginęły wśród wycia wichru.
Domy mieszkalne, dość odlegle położone od fabryk w Saint-Ouen, były zamknięte.
Rzadkie sklepy kupców win, gdzie znajdowali się jeszcze zapóźnieni biesiadnicy, miały drzwi pozamykane.
Tam śmiano się, śpiewano na cześć Nowego Roku, i nikt ani przypuszczać mógł, że fabrykę Ryszarda Verniere trawi pożar.
Dopiero z miasteczka Saint-Ouen spostrzeżono płomienie.
Zewsząd dało się słyszeć:
— Pali się!
— Ogień w dokach!
Tak w pierwszej chwili powszechnie myślano.
Rzucono się na wybrzeże Sekwany.
Klaudyusz Grivot, który, ażeby powrócić do siebie, przelazł przez parkan przy restauracyi pani Aubin i udał, że wychodzi ze swego pokoju, wbiegłszy do sali, gdzie Magloire śpiewał jeszcze w otoczeniu kilku robotników, zawołał ze zmienioną twarzą:
— Więc wy nie słyszycie! Nic nie widzicie! Ogień jest w fabryce i wołają na pomoc!
— Ogień w fabryce! — powtórzył Magloire, blednąc. — Dalej, dzieci, biegnijmy.
I wybiegł jak obłąkany, a za nim majster, robotnicy i kobiety.
Olbrzymia łuna płomieni krwawiła niebo.
Ogień dosięgał warsztatów, a wiatr roznosił snopy iskier na wszystkie strony.
Fabryka farb i lakierów, przytykająca do fabryki Verniere, zaczęła się palić.
Wśród trzasku pożaru usłyszano głos dziecka, wołającego o ratunek.
Był to głos małej Marty, która obudziła się i widziała niebezpieczeństwo.
— Ale to Marta!.. to Marta!.. — rzekł Magloire zgnębiony.
I pobiegł jeszcze prędzej.
Krzyki i wołania krzyżowały się ze wszystkich stron, lecz pomoc nie przybywała.
Nareszcie utworzyła się gromadka ludzi.
Marta usłyszała głosy i nabrała trochę odwagi.
Brama, wychodząca na ulicę Hordouin, była zamkniętą.
Napróżno pukano coraz silniej.
— A gdzież jest pani Sollier? — zawołał Magloire. — Dlaczego nie odpowiada?.. Dlaczego nie przychodzi, ażeby otworzyć?
Jednocześnie dał się słyszeć znowu głos dziecka:
— Babciu! babciu!.. gdzie babcia jest? Niech babcia przyjdzie... Ja się boję!..
— Prędko, drabiny! — zawołał kataryniarz — przejdę przez parkan i otworzę bramę.
Magloire, chociaż miał jedno ramię, odznaczał się wielką zręcznością.
Klaudyusz Grivot oparł się o parkan i złożył ręce na krzyż przed sobą, jakby dla dania punktu oparcia.
Mańkut podskoczył, schwycił się za wierzch parkanu, okraczył go i zeskoczył na podwórze.
W dali słychać było dzwony, bijące na alarm.
Pochodnie ukazywały się na drogach w różnych kierunkach.
Sikawki przybywały z Gesenevilliers, z Saint-Denis i z Saint-Ouen, ale miały jeszcze sporo drogi do przebycia, a huragan wzmagał działanie pożaru.
Magloire, zeskakując na dziedziniec fabryczny, zawołał do małej Marty:
— Odwagi, moje dziecko ja tu jestem!..
Ani na chwilę nie tracąc zimnej krwi, wszedł do pokoju odźwiernej, i pociągnięciem za sznur otworzył bramę.
Wtedy rzuciła się fala otaczających, na których czele znajdował się Klaudyusz Grivot, który jakby objął kierownictwo nad akcyą ratunkową.
— Ratujmy papiery! ratujmy kasę pana Verniere! — rozkazał.
Rzucono się ku mieszkaniu.
Klaudyusz i Magloire, który się znajdował obok niego, zatrzymali się nagle.
Przy blasku płomieni spostrzegli dwa ciała, leżące na bruku podwórza.
— Pryncypał! to pryncypał! — zawołał majster, udając zdziwienie i przestrach.
Jednocześnie Magloire poznał babkę Marty, bez czucia, ze skrwawionem czołem.
— Ależ to Weronika — wyjąkał. — Ranna, a może nieżywa.
Potem na cały głos zawołał:
— Prędko! prędko! pomocy tutaj!.. Zbrodnia!.. zamordowano!.. podpalono!..
Dwadzieścia rąk podniosło ciała, które przeniesiono do pokoju odźwiernej, a jeden z robotników pobiegł po doktora.
Marta, usłyszawszy głos kataryniarza, do którego jak wiemy, miała zupełne zaufanie, nie drżała już i zeszła z góry na parter.
Tu jednak zobaczywszy babkę skrwawioną i bez przytomności, wydała rozdzierający okrzyk i na chwilę bliską była omdlenia, Magloire, przyciągnąwszy ją do siebie, przytulił do piersi.
— Nie bój się, mała — rzekł do niej — ja tu jestem, ażeby cię bronić i ratować.
Sikawki nadjechały.
Ale zkąd wziąć wody?
Najbliższe były doki, ale w nich woda zamarzła.
Wtem rozległ się straszny huk.
To eksplodowały butle z esencyą, znajdujące się w warsztatach fabryki farb i lakierów.
Kawały murów wyleciały w powietrze, jednocześnie z trzaskiem przerażającym zawaliło się mieszkanie Ryszarda Verniere.
W stajni fabrycznej konie miotały się ze strasznem żałosnem rżeniem. Dym je dusił, ogień palił, a parobek, upiwszy się z okazyi nowego roku, nieprzytomny, nie był w stanie wyprowadzić ich na wolność i sam stawał się ofiarą pożaru.
Pożar przybrał olbrzymie rozmiary.
Płonęły wszystkie warsztaty.
Tylko pawilonik odźwiernej pozostał cały, nietknięty.
Nic nie mogło być ocalonem z fabryki Ryszarda Verniere, i jedynym przedmiotem ratunku były doki.
Zalewano je też co chwila strumieniami wody.
Magloire, oszołomiony wobec Ryszarda Verniere nieżywego, i Weroniki, nieruchomej, może również martwej, zaczynał także głowę tracić.
Jęki małej Marty rozdzierały mu serce.
Przypomniał sobie złowrogie przeczucia Weroniki.
Przypomniał sobie też, iż zaprzysiągł opiekować się mieniem tego dziecka, i postanowił dotrzymać przysięgi.
— Moja pieszczotko — rzekł do dziecka — spotkało cię nieszczęście, być może większe jeszcze, niż przypuszczasz... Babka twoja mówiła mi o tobie... trzeba pomyśleć o twoim majątku.
— O moim majątku — powtórzyła zupełnie machinalnie.
— Tak...
— A to muszę panu powiedzieć o kłębku bawełny babci.
— Co to znaczy?
— Babcia powiedziała mi tak: Patrz, ten kłębek, w razie mojej śmierci, weźmiesz i zaniesiesz panu Verniere, lub naszemu dobremu przyjacielowi, kataryniarzowi.. Ale babcia nie umarła?
— Spodziewam się, że nie... Ale znajduje się w niebezpieczeństwie, a pan Verniere umarł.
— Umarł! on!.. Czy być może?
— Niestety!
— I babcia jest w niebezpieczeństwie?., to, gdyby umarła, jabym została sama?..
— Nie zupełnie, bo z Magloirem, który cię kochać będzie z całego serca i który ci tego dowiedzie... Trzeba myśleć o twej przyszłości, moja Marteczko. Daj mi ten kłębek bawełny.
— Dobrze... mój dobry Magloire — rzekło dziecko — dam ci go, jak kazała babcia.
I, zbliżywszy się do stoliczka, gdzie pani Sollier schowała kłębek z drogocennym kwitem, pochwyciła kłębek i podała go kataryniarzowi.
— Weź go pan... weź — rzekła.
Potem uklękła przy rannej, która wciąż jeszcze nie dawała znaku życia.
Magloire wsunął do kieszeni palta otrzymany depozyt i wyszeptał:
— Teraz ja winienem czuwać nad pieszczoszką, jeżeli się dziecko pozostanie samo.
Sam też zbliżył się do pani Sollier, nachylił się ku niej i wziął jednę ze skurczonych rąk.
Marta płakała, oparłszy głowę na piersi babki.
Mańkut chciał otworzyć rękę, którą trzymał, ażeby ją wyprostować i przekonać się, czy członki nie zesztywniały, czy zatem tleje jeszcze życie w nieruchomem ciele.
Nagle drgnął.
W palcach, których stawy ustępowały lekko pod jego naciśnięciem, ujrzał błyszczący przedmiot metalowy.
Wziął przedmiot ten i przyjrzał się.
Był to brelok złoty, prawdziwe cacko kunsztowne, wyobrażające lwa, trzymającego w szponach szmaragd, na którym wyryte były dwie litery, jako cyfry.
— Ho! ho! — szepnął Magloire — to dowód oczywisty, że biedna kobieta znajdowała się w zetknięciu z mordercą, który był jednocześnie złodziejem, że borykała się z nim, chcąc mu przeszkodzić w ucieczce, i że klejnocik ten został w jej ręku, gdy ją ugodzono... Brelok wisiał przy łańcuszku... to pewne... kółko, które go przytrzymywało, pękło... to już wskazówka... to będzie mogło naprowadzić na trop, w razie gdyby, na nieszczęście, matka Weronika, która widziała mordercę, nie mogła mówić... O! sprawiedliwość dużo skorzysta z tego cacka.
Nagle myśli dzielnego człowieka przybrały inny kierunek.
— Sprawiedliwość! — powtórzył, skrobiąc się po głowie. — Ona myli się dziewiętnaście razy na dwadzieścia!.. Policya często nie dojrzy nawet przez szkła powiększające... Zanim oddam ten przedmiot ludziom sprawiedliwości i policyi, zaczekam, co doktorzy powiedzą o stanie matki Weroniki... Później się zobaczy, co zrobić...
I włożył brelok do kieszeni.
W tejże chwili przybył doktór, a za nim komisarz z Saint-Ouen i dwóch czy trzech radzców miejskich.
Wracając z Paryża, ujrzeli łunę pożaru i przybiegli na miejsce katastrofy.
Jeden z agentów pobiegł na spotkanie komisarza.
— Panie komisarzu! — rzekł. — Znajdujemy się wobec przerażających zbrodni... dwa morderstwa, kradzież i pożar.
— Gdzież są ranni?
— W pokoju odźwiernej...
Urzędnik w towarzystwie mera wszedł do pawiloniku, który jeden tylko pozostał wśród powszechnych gruzów.
Zastali doktora Bordet, pochylonego nad ciałem pani Sollier, obok szlochającej Marty.
— Czy to morderstwo? — zapytał komisarz.
— Niepodobna wątpić — odpowiedział doktór.
— Pan Verniere...
— Ugodzony kulą w piersi.
— Czy niebezpiecznie ranny?
— Nie żyje.
— Nie żyje!.. — podchwycili ze zgrozą mer i komisarz.
Doktór Bordet ciągnął dalej, wskazując Weronikę Sollier:
— A ta biedna kobieta, ugodzona obok skroni, może tylko kilka chwil jeszcze ma życia i może lada chwila umrzeć...
— Czy to odźwierna fabryczna?
— Tak, panie.
— Czy można ją wybadać?
— Nie wiem, czy odzyska przytomność...
— Ona tylko mogłaby nam powiedzieć, co się stało. Musiała widzieć mordercę...
— Widziała niezawodnie, ale czy potrafi go wymienić... Trzeba ją niezwłocznie przewieźć do szpitala.
— Zapewne trzeba będzie uprzedzić sąd i prefekturę policyi — zagadnął mer urzędnika.
— Poślę natychmiast agenta.
I, wydobywszy notatnik z kieszeni, komisarz wyrwał dwie ćwiartki papieru, na których ołówkiem nakreślił następujące wyrazy:
„Podwójne morderstwo, kradzież i pożar w Saint-Ouen w fabryce pana Ryszarda Verniere, jednej z ofiar. Niezbędną jest obecność prokuratora i naczelnika policy!.
— Leć do sądu i do prefektury... Weź dorożkę — rozkazał komisarz jednemu ze swych podwładnych.
Agent wybiegł.
Mer i komisarz wyszli na podwórze, gdzie straż ogniowa mogła niestety zlewać tylko zgliszcza.
Fabryka Verniera już nie istniała.
Z fabryki farb i lakierów pozostawały tylko kawały muru.
— Czy to tam znajdowało się mieszkanie pana Verniere? — zapytał komisarz, wyciągając rękę ku ruinom dymiącym i belkom nawpół zwęglonym.
— Tak, panie — odpowiedział jeden z robotników fabrycznych, u którego opalone włosy świadczyły, iż czynny był przy ratunku.
— Kto może nas tu objaśnić — podchwycił urzędnik — ponieważ odźwierna nie jest w stanie nic mówić!
Klaudyusz Grivot zbliżył się w odzieży, mokrej od wody z sikawek, z twarzą, poczerniałą od dymu.
— Ja panu powiem, co mi wiadomo — rzekł. — Byłem jednym z pierwszych na miejscu katastrofy.
— Kto pan jesteś?
— Majster z fabryki pana Verniere.
— Cóż pan wiesz?..
— Niestety, bardzo niewiele... Właśnie położyłem się spać w pokoju, który zajmuje w hotelu pani Aubin i zagasiłem świecę, gdy naraz ujrzałem przez okno wielki blask... Wyskoczyłem z łóżka i zobaczyłem słup płomieni, wystrzelający ku niebu po nad fabryką... Ubrałem się czemprędzej, wyszedłem, wołając ratunku i w towarzystwie kilku robotników, którzy pili jeszcze u pani Aubin, rzuciłem się w tę stronę.
— Czy brama od fabryki była otwarta?
— Nie, panie...
— Więc jakeście weszli?
— Ja podstawiłem ręce Magloirowi, kataryniarzowi, który przeskoczył przez parkan i otworzył nam... Chcąc uratować, o ile byłoby możebne, książki i kasę pana Verniere, rzuciliśmy się ku płonącemu domowi... W chwili, gdyśmy już byli blisko, zatrzymaliśmy się, widząc przed nami dwa trupy...
— Czy pana Verniere i odźwiernej?
— Tak, panie.
— Czyście zdołali uratować książki i kasę?
— Nie, na nieszczęście. Wiatr gwałtowny rozszerzał pożar... Dach runął, przygniatając wszystko swemi szczątkami.
— Czy prócz odźwiernej pan Verniere nie miał służącej?
— Miał służącą Magdalenę.
— Czy znajdowała się w domu?
— Nie wiem.
— Czy kto spał w fabryce?
— Parobek w stajni przy koniach, ale boję się, czy nie zginął w pożarze, bo tego wieczora biedaczysko był potężnie pijany...
— Czy konie uratowano?
— Nie, panie... i to zdaje się dowodzić, że i parobek nie żyje... bo gdyby żył, byłby otworzył drzwi od stajni... A! panie, co to za nieszczęście!.. Pan Verniere zabity i ze dwustu robotników bez zarobku, bez chleba i to podczas zimy!
Klaudyusz Grivot grał wzruszenie z prawdziwym talentem.
Nawet przenikliwszy od komisarza nie byłby się domyślił obłudy.
Magloire pozostawał w pokoju odźwiernej.
Tuląc do siebie małą Martę, której łzy nie ustawały, patrzył okiem zasmuconem, jak doktór przewiązywał straszną ranę na czole pani Sollier.
Biedna kobieta wciąż jeszcze nie dawała znaku życia.
Wreszcie kataryniarz odważył się zapytać:
— Czy pan doktór ma jakie widoki ocalenia jej?
— Nie mam wcale, chyba że nastąpi prawdziwy cud umiejętności chirurgicznej — odpowiedział doktór. — Ja osobiście przyznaję się do niemożebności, lecz w szpitalu św. Ludwika, dokąd każę ją przenieść, znajdzie się ręka pierwszorzędnego specyalisty, który może uczyni ten cud...
— Więc pozostaje jeszcze promyk nadziei?..
— Nadziei bardzo słabej.. Dałby Bóg, ażeby nie spełzła na niczem.
Z merostwa przyniesiono lektykę.
Włożono w nią biedne ciało nieruchome i udano się w drogę do szpitala.
Martę płaczącą rzewnie, Magloire zaprowadził do restauracyi pani Aubin.
Nikt nie myślał o spaniu. Oczekiwano wiadomości, które przechodzący przynosili co chwila.
Na widok wchodzącego Magloira, który trzymał dziewczynkę za rękę, pani Aubin i jej służące drgnęły.
— Co z Weroniką ~ zapytała restauratorka.
— Ranna — odpowiedział kataryniarz.
— Niebezpiecznie?
— Są obawy...
— A! biedna pani Sollier!.. Biedna mała Marta!..
— Panią Weronikę przeniosą do szpitala — podchwycił kataryniarz — trzeba przygotować łóżko dla dziecka, położyć je spać i czuwać nad niem...
— Zaraz.
Marta jakby straciła przytomność, tak zdawała się wyczerpaną.
Marya wzięła ją na ręce i przy pomocy Katarzyny przeniosła do swego pokoju i tam ją położyła na łóżku.
Magloire natychmiast wyszedł, śpiesząc do palącej się fabryki.
Chciał się dowiedzieć, co się stanie po przybyciu prokuratora i naczelnika policyi śledczej.
Była godzina pierwsza po północy.
Wicher znacznie ustał.
Niebo pokryło się czarnemi chmurami, co zwiastowało bliską zmianę temperatury.
Powietrze było już mniej chłodne.
Tłum ciekawych, powstrzymywany przez szpaler żandarmów i agentów, zaczynał się przerzedzać. Wielu ludzi wróciło do domu.
Robotnicy fabryczni nadbiegli na odgłos ponury trąb i okrzyki: Gore! pozostawali prawie sami, tworząc gromadki, narzekając na klęskę, która ich pozbawiła zarobku, chleba i pytali się nawzajem ze zgrozą, jacy to nędznicy mogli popełnić tyle naraz zbrodni.
A! gdyby odgadnąć mogli byli, że jeden z tych nędzników rozprawiał wśród nich, udzielając im pięknych słówek pociechy i otuchy, byliby rozszarpali nikczemnego wspólnika Roberta.
Drugi zbrodniarz, bratobójca, unosząc mienie Ryszarda Verniere, oddalał się z szaloną szybkością, jadąc po mistrzowsku na welocypedzie, dostarczonym mu przez Klaudyusza Grivot.
Płomienie pożaru wzmagającego się oświetlały mu drogę.
Słyszał na drodze, jak tworzące się gromadki ludzi wołały. Gore!..
Pędził jak strzała.
Wkrótce skręcił na prawo, ażeby dostać się na drogę do Survilliers. *
Odgłosy alarmu i pożarne zwiększały się i dolatywały go ze wszech stron?
On dalej mknął błyskawicznie, z szybkością trzydziestu wiorst na godzinę.
Ziemia zmarznięta, twarda jak plac cyklodromu, ułatwiała tę szybkość.
Wkrótce dostał się na drogę do Bourget.
Była godzina zaledwie jedenasta.
Nędznik miał jeszcze czas zdążyć na pociąg, którym jechać był winien do Brukselli, a ztamtąd do Niemiec.
O wpół do pierwszej przejeżdżał już przez Louvres.
O pierwszej znajdował się tuż przy Survilliers i zapuszczał się na drogę, prowadzącą wprost na dworzec kolejowy, w którym światła błyszczały wśród nocy.
Na lewo wznosił się lasek.
Nadeszła chwila pozbycia się roweru.
Machinę pozostawił w lasku, a sam pieszo udał się na stacyę z przewieszoną przez plecy torbą, w której się mieściły, oprócz pieniędzy skradzionych Ryszardowi, trzy kroć tysięcy franków, przeznaczone Marcie, córce Gabryela Savanne.
Zegar na dworcu wskazywał dziesięć minut na drugą.
Pociąg do Brukselli miał nadejść za ośm minut.
Kasa była otwarta.
Robert zażądał biletu pierwszej klasy do Brukselli.
Rzecz pewna, że podczas tej nocnej podróży, odbytej z taką szybkością i powodzeniem, bratobójca pomyślał nieraz o potrójnej zbrodni popełnionej: kradzieży, pożarze, zabójstwie.
Ale to krwawe widzenie zniknęło prędko, i widział on już tylko skutek swoich niebezpiecznych czynów, to jest posiadanie majątku, dosięgającego cyfry pięćset pięćdziesięciu tysięcy franków.
Nie wiedział jeszcze, że ta pokaźna suma powiększona była trzystu tysiącami franków, złożonemi na ręce Ryszarda przez oficera marynarki.
Wprawdzie nastąpić miał podział między nim a Klaudyuszem Grivot, lecz o tym podziale już nie myślał.
Łotr nie doznawał ani żalów, ani wyrzutów sumienia, tylko uczucia radości wielkiej i głębokiej.
Sądził, że jest zupełnie bezpieczny, przeświadczony był, że go nie dosięgnie żadne podejrzenie.
Widział się bogatym i pomszczonym za ostre słowa, jakie mu oburzony Ryszard rzucił w twarz.
Głuchy turkot dał się słyszeć.
Odezwało się ostre gwizdanie.
Pociąg zatrzymał się na stacyi.
Robert wsiadł do przedziału klasy pierwszej, gdzie się znalazł sam.
Wtedy przyszła mu myśl skorzystania z tej samotności, ażeby policzyć pieniądze skradzione i ażeby się upewnić, że Klaudyusz Grivot nie wprowadził go w błąd, podając ogólną cyfrę sum, które miały się znajdować w kasie Ryszarda Verniere.
Naczelnik policyi śledczej, otrzymawszy zawiadomień nie od komisarza, za pośrednictwem, jak wiadomo, wysłanego agenta, natychmiast udał się do prokuratora.
Prokurator rzeczypospolitej mieszkał na bulwarze Saint-Germain.
Było u prokuratora przyjęcie noworoczne — wieczór.
Okna pierwszego piętra, zajmowanego w całości przez wysokiego urzędnika, jaśniały rzęsistem światłem.
Kilka karet i dorożek stało przed domem.
Na progu przedpokoju, od którego drzwi były otwarte na rozcież, znajdował się lokaj, znający wybornie naczelnika policyi śledczej.
— Proszę uprzedzić pana prokuratora, że muszę z nim widzieć się natychmiast... interes pilny.
— Idę... — odparł lokaj z ukłonem.
W tejże właśnie chwili prokurator wszedł do przedpokoju, odprowadzając jednego z przyjaciół.
Zobaczywszy naczelnika, urzędnik zrozumiał, że niezawodnie ważny wyjątkowo powód usprawiedliwia tę wizytę nocną.
— Proszę pana do mego gabinetu — rzekł do naczelnika — a ja zaraz przyjdę.
Rzeczywiście przyszedł po paru minutach i bez żadnego wstępu zapytał:
— Co się dzieje?
— Ta notatka pana objaśni.
I naczelnik policyi podał notatnik, skreślony w tych słowach przez komisarza z Saint-Ouen:
Podwójne morderstwo, kradzież i pożar w Saint-Ouen w fabryce pana Ryszarda Verniere, jednej z ofiar. Niezbędna jest obecność prokuratora i naczelnika policyi.
— Ryszard Verniere! — wykrzyknął prokurator. — Ryszard Verniere — powtórzył: — Ależ ja go znam!.. Poznałem go u Daniela Savanne, jednego z naszych najlepszych sędziów śledczych. To dwaj serdeczni przyjaciele.
— Co pan prokurator rozkaże?
— Obecność moja na miejscu zbrodni jest niezbędną i pilną... Wezmę tylko futro i zaraz panu służę.
Po chwili siedzieli w dorożce, a za nimi z rozkazu naczelnika wsiadło do dwóch dorożek kilku wprzód zawiadomionych agentów.
— Do Saint-Ouen — rozkazał naczelnik policyi.
— Nie — rzekł prokurator.
— To dokąd?
— Najprzód na bulwar Malesherbes nr. 92, śledztwo w tej sprawie prowadzić będzie pan Daniel Savanne, dobrze więc będzie, ażeby wraz z nami pierwsze odbył śledztwo na miejscu zbrodni. Jako dobrze znający nieszczęśliwego Ryszarda Verniere, da nam lepsze wskazówki niż kto inny.
Dorożki udały się na bulwar Malesherbes.
Lokaj, zbudzony dzwonieniem głośnem, podszedł do drzwi, ale nie chciał otworzyć zapóżnionym przybyszom; dopiero nadszedł i sam sędzia śledczy, usłyszawszy nieustający odgłos dzwonków elektrycznych.
— Kto tam? — zapytał.
— Naczelnik policyi.
Daniel Savanne poznał go po głosie i otworzył sam.
— Co się stało? — zawołał.
— Sprawa pilna!.. Pan prokurator czeka na pana przed domem w dorożce.
— Zaraz się ubiorę i pójdę... Racz go pan poprosić, ażeby chwilę był cierpliwym.
Rzeczywiście po bardzo krótkim czasie Daniel Savanne wyszedł na ulicę.
— Przebacz mi, kochany kolego, że ci zakłócam spoczynek — odezwał się doń prokurator — ale chodzi o sprawę strasznie ważną, a okoliczności szczególne czynią niezbędnym twój udział w śledztwie... Racz więc usiąść przy mnie.
Daniel Savanne wsiadł do dorożki na cztery osoby, gdzie się znajdował już prokurator i naczelnik policyi.
Powóz skierował się ku Saint-Ouen.
— A teraz — zagadnął sędzia śledczy — pozwól pan, że go zapytam, o co chodzi?
— Wydarzyła się potrójna zbrodnia, kradzież, pożar i morderstwo. Przed godziną zostałem uprzedzony o tem przez komisarza policyi z Saint-Ouen.
Daniel Savanne, usłyszawszy ostatnie słowa, nie mógł powstrzymać się od drgnięcia.
— Więc to do Sain-Ouen jedziemy? — zawołał.
— Tak. Wiem, że pan bardzo dobrze znasz pana Ryszarda Verniere, bogatego przemysłowca, którego fabryki znajdują się w tej miejscowości.
Żywy niepokój ogarnął Daniela Savanne.
— Rzeczywiście znam go bardzo dobrze — odpowiedział. — Przypominam, że miał zaszczyt spotkać się z panem prokuratorem u mnie. Jesteśmy z sobą wielkimi przyjaciółmi. Ale dlaczego pan mi o nim mówi?
— Bo właśnie jedziemy do niego.
Sędzia śledczy uczuł, że mu się serce ściska.
— Do niego — powtórzył — więc to u Ryszarda Verniere popełnione zostały te zbrodnie?
— Tak.
— Jemu jednak nic się nie stało, nieprawdaż?
— Zbierz pan całą odwagę, drogi panie Savanne — rzekł prokurator — cios, który panu zadam, będzie bardzo ciężki...
— Przestrasza mnie pan! Ryszard Verniere? co?..
— Jest jedną z ofiar?..
— Ranny?
— Nie żyje.
Daniel Savanne zbladł.
— Ależ to niemożebne — wyjąkał.
— Niestety, to nazbyt prawdziwe... raport komisarza policyi z Saint-Ouen nie pozostawia pod tym względem żadnej wątpliwości...
Sędzia śledczy drżał.
Pomimo zapewnienia prokuratora, nie mógł uwierzyć tak okropnemu nieszczęściu.
— Powiadam panu, że to niemożebne! — powtórzył głosem ze wzruszenia prawie niewyraźnym. — Dziś w wieczór... przed kilku godzinami Ryszard był u mnie.. Jadł obiad u mnie, a potem poszliśmy z jego córką, moją i moim synowcem, aby odprowadzić mego brata Gabryela, kapitana okrętu, na dworzec kolei lyońskiej, zkąd wyjechał o siódmej do Tulonu. Od siódmej do dziewiątej, na prośbę mojej córki i córki Ryszarda Verniere, spacerowaliśmy pieszo na bulwarach, przyglądając się wspaniale oświetlonym wystawom sklepowym... O kwadrans na dziesiątą Ryszard wziął dorożkę i odjechał do Saint-Ouen... Jestem pewny co do godziny. Ryszard spojrzał na zegarek. — Kwadrans na dziesiąta — powiedział — będę w fabryce około dziesiątej.
— A więc został ugodzony w chwili swego przybycia.
— Mój Boże!.. mój Boże!.. — wyjąkał Daniel z rozpaczą. — Cóż się więc stało? Ryszard zamordowany... On co nie miał wrogów.. Kto może być podłym mordercą?..
— Postaramy się dowiedzieć...
— I znajdziemy nędznika! — wyrzekł sędzia śledczy z wściekłością. — I jeżeli śmierć mego przyjaciela jest następstwem zbrodni, pomścimy go, przysięgam!
— To dobrze uczyniłem, wybierając pana do śledztwa w tej sprawie...
— O! tak i dziękuję panu z całego serca! Czy nie ma pan jakiego szczegółu o tej potrójnej zbrodni?
— Żadnego.
— Zdaje mi się, że pan mówił o dwóch ofiarach?
— Raport komisarza z Saint-Ouen zaznacza podwójne morderstwo...
— Któż jest drugą ofiarą?
— Nie wiem...
Daniel Savanne znajdował się w stanie gwałtownego podniecenia.
— Kradzież! Pożar! Morderstwo!.. — powtórzył głosem drżącym. — A! biedna Alina!.. Nieszczęśliwe dziecko... Jakże będę miał odwagę zwiastować jej śmierć ojca?..
Łzy potoczyły mu się po policzkach.
Ten kryzys wzruszenia nerwowego trwał kilka sekund, poczem Daniel Savanne powściągnął się i był już jak zwykle urzędnikiem surowym i chłodnym.
Nareszcie przyjechano do Saint-Ouen.
Dorożki stanęły jedna za drugą przed bramą, która pozostała nietkniętą od podwórza, gdzie się znajdował pawilon odźwiernej.
Gromadka ciekawych, wystawających przed bramą, odsunęła się na wiadomość, że przyjechał sąd! Wysiadano już z dorożek.
Naczelnik policyi szepnął do inspektora.
— Niech się pańscy ludzie rozproszą... Niech słuchają wszędzie i nie zapomną nic z tego, co usłyszą.
Komisarz i mer z Saint-Ouen, uprzedzeni o przybyciu urzędników, pośpieszyli na ich spotkanie.
Prokurator i Daniel Savanne zatrzymali się na podwórzu, gdzie sikawki, wciąż jeszcze czynne, lały strumienie wody na zgliszcza pożaru, zapalające się chwilami i gdzie liczni robotnicy, z Klaudyuszem Grivot na czele, nie przestawali lamentować.
Magloire, zobaczywszy urzędników, odsunął się trochę na stronę, nie tak daleko jednak, aby nie mógł słyszeć, co mówią.
Daniel Savanne rozejrzał się wokoło zasmuconemi oczyma.
— Co za zniszczenie! — wyszeptał.
Potem zapytał:
— Gdzie się znajduje ciało pana Ryszarda Verniere?
Komisarz wyciągnął rękę ku budynkowi, zamieszkanemu przez panią Sollier, i odpowiedział:
— Na pierwszem piętrze tego pawilonu...
Urzędnicy tam się udali.
Daniel zaledwie mógł się trzymać na nogach, idąc po schodach do żałobnego pokoju.
Gwałtowny wysiłek przywrócił mu przynajmniej pozory energii.
Zachwiał się jednak znowu, stanąwszy naprzeciw łóżka, na którym, leżał Ryszard Verniere, z odsłoniętą piersią i przedziurawioną od kuli rewolwerowej, która go zabiła.
— Odwagi, mój przyjacielu... — rzekł doń prokurator pocichu, zdejmując kapelusz.
Daniel zbliżył, się do swego przyjaciela, którego kochał serdecznie, ukląkł i ujął go za zlodowaciałą rękę.
— Biedny Ryszardzie! — wyjąkał — ty, tak dobry... tak zacny... ty, który żyłeś, po to, ażeby pracować i czynić dobrze... Biedny Ryszardzie!..
Pomimo siły woli nie zdołał powstrzymać łez.
Przeciągły jęk wydarł mu się z piersi.
Ale pamięć o obowiązku przemogła boleść.
Wstał, z oczyma już suchemi i z twarzą posępną, ale spokojną.
— Mówiono o drugiej ofiarze — rzekł prokurator — któż to?
Tym razem doktór Bordet odpowiedział:
— To odźwierna fabryczna...
— Pani Weronika Sollier? — zawołał Daniel Savanne z osłupieniem.
— Tak, panie.
— Co uczyniono z jej trupem?
— Biedna kobieta nie umarła jeszcze, ale raniona...
— Niebezpiecznie?
— O! bardzo niebezpiecznie... Wątpię, czy przeżyje swe rany...
— Czy ją badano?
— Była nieprzytomna... Prosiłem komisarza o przeniesienie jej do szpitala św. Ludwika niezwłocznie, gdzie jeden z moich kolegów, specyalista pierwszorzędny, dokaże może cudownego uleczenia...
— Oby Bóg dał ten cud! — wyrzekł sędzia śledczy. — Gdyby Weronika żyła, to niezawodnie widziała wszystko, mogłaby nas objaśnić.
Poczem, zwracając się do prokuratora, Daniel dodał:
— Jeżeli pan nic nie ma przeciw temu, rozpocznę badanie?..
— I owszem...
— Może pan raczy mi służyć za sekretarza? — zapytał pan Savanne naczelnika policyi.
Ten odpowiedział:
— Jestem zupełnie na pańskie rozkazy.
— Postawię ogólne pytania... Pan raczy notować odpowiedzi.
Gabryel Savanne zagadnął najpierw doktora.
— Wszak pan pierwszy opatrzył odźwierną?
— Tak, panie.
— Zechce mi pan powiedzieć swe nazwisko.
— Doktór Bordet.
— Gdzie pan mieszka?
— W Saint-Ouen.
— Czy to kula ugodziła panią Weronikę?
— Kula rewolwerowa kalibru ośmiu milimetrów... Jest to broń Lebla... To widać po ranie... Morderca użył tak zwanego rewolweru kawaleryjskiego nowego systemu... Kula stożkowata posiada wielką moc przenikania... O ile sobie zdaję sprawę, przebiła okolice orbit i wydostała się dołem czołowem z lewej strony.
— Co dowodzi — zauważył Daniel Savanne — że morderca biednej Weroniki stał na prawo od niej...
— Oczywiście.
— Czy może pan ustanowić, z jakiej odległości dany był strzał?
— Nie, panie sędzio śledczy, lecz w szpitalu św. Ludwika lepiej zbadają ranę, niż ja to mogłem uczynić tutaj, i będą w stańie oznaczyć ściśle tę odległość... Mój znakomity kolega, doktór Sermet, jest świetnym chirurgiem...
— Pójdę do szpitala św. Ludwika i posłucham objaśnień doktora Sermet.
Naczelnik policyi notował szybko.
Po chwili sędzia śledczy podchwycił:
— Czy z tej samej broni strzelano do Ryszarda Verniere i pani Weroniki?
— Nie, panie.
— Jesteś pan tego pewny?
— O! najzupełniej.
Urzędnicy, słysząc to twierdzenie tak stanowcze, drgnęli.
Doktór Bordet ciągnął dalej:
— Nie, to nie ta sama broń zabiła pana Verniere i jego odźwiernę... Nabrałem tej pewności, badając ranę właściciela fabryki... Rana ta zadana została kulą okrągłą sześcio milimetrową... Broń, z której wyszła kula, to rewolwer starego fasonu...
— Więc pan jesteś tego najzupełniej pewny?
— Tak, panie, i sekcya to wykaże... Kula, wszedłszy przez bok lewy w piersi, trochę po nad sercem, pozostała w ranie... Gdy się ją znajdzie, stwierdzi ona, co ja utrzymuję...
— Ponieważ nie z tej samej broni ugodzono dwie ofiary, zatem było dwóch morderców.
— Ten wniosek jest konieczny, i miałem go zaznaczyć w raporcie do właściwej władzy...
— Proszę, niech pan napiszę raport bardzo szczegółowy, bardzo jasny. Mieć on będzie wielką doniosłość... Już z pańskich odpowiedzi wynika pewność, że zbrodniarzy było co najmniej dwóch... Zbrodnia, popełniona dziś w nocy, musiała być obmyślaną i przygotowywaną oddawna.
Po chwili milczenia i namysłu Daniel Savanne podchwycił:
— Mówiono o kradzieży... Czy kradzież jest rzeczywiście prawdziwą i jedyną pobudką, pod której wpływem działali zbrodniarze?
— A jakiż inny powód możnaby znaleźć dla podwójnego morderstwa i pożaru? — zapytał prokurator.
— Ja nie wiem... Szukam... — Jesteśmy wśród ciemności.
Poczem dodał:
— Chodźmy. W pokoju na dole będę odbierał zeznania.
Daniel Savanne rzucił ostatnie spojrzenie na trupa swego przyjaciela i opuścił pokój pani Sollier.
W pokoju, służącym za posterunek dla odźwiernej, agenci ustawili stół i trzy krzesła, przeznaczone dla urzędników.
Pierwsze pytanie zadał pan Savanne komisarzowi policyi.
— O której godzinie pożar zwrócił uwagę?
Komisarz odpowiedział:
— Około wpół do dwunastej pan mer i ja, powracając z Paryża, dowiedzieliśmy się o katastrofie... Kiedyśmy przybyli, ogień już dokonał — zniszczenia w większej części...
— Z tego nie wiem jeszcze, kiedy się zaczął... Czy nikt nie może mi oznaczyć godziny?.. W pobliżu przecie musiano widzieć tryskające płomienie i łunę na niebie... Czy wśród Judzi dobrej woli, którzy nadbiegli na wiadomość o pożarze, nie możnaby znaleźć kogo, coby nas objaśnił?
— Główny majster pana Verniere przybył jeden z pierwszych — rzekł komisarz. — Wypytywałem go już.
— Niech go wyszukają i sprowadzą.
Komisarz wyszedł, a tymczasem inspektor policyjny, którego zabrał z sobą naczelnik, nadbiegł z wiadomością dla sędziego śledczego, iż jeden z robotników fabrycznych, mający jakoby udzielić ważnych wiadomości, chce z nim pomówić.
— Wysłucham go zaraz — rzekł Daniel — niech zaczeka na me wezwanie... ale najprzód majster.
W tejże chwili wrócił komisarz w towarzystwie wspólnika Roberta.
Pan Savanne, który bywał często w fabryce, znał go z widzenia i z nazwiska.
— Pan jesteś Klaudyusz Grivot — rzekł do niego — majster w warsztatach mechanicznych Ryszarda Verniere.
Klaudyusz, jak wiemy, zbyt wiele przedsięwziął ostrożności, ażeby nie być pewnym, przynajmniej jak sądził, swej bezkarności.
Nie mógł się jednak obronić pewnemu niepokojowi, stawając przed urzędnikiem.
Aktor był to niezwykłej miary.
Postawa jego była arcydziełem sztuki.
Na twarzy niepodobna było dojrzeć niczego innego po nad głęboką boleść.
— Tak, panie sędzio — odpowiedział.
— Wiem — podchwycił Daniel — żeś pan posiadał całe zaufanie pryncypała.
— Całe zaufanie, na które usiłowałem zasłużyć, tak, panie — rzekł Klaudyusz głosem nieco drżącym — i nie mogę powściągnąć niepokoju, wzruszenia, zmartwienia, gdy pomyślę, że człowiek taki, jak mój pryncypał, człowiek tak dobry, tak sprawiedliwy, tak zacny, najlepszy z ludzi, padł od kuli podłego mordercy.
— Tego mordercę, a raczej tych morderców musimy znaleźć — podchwycił Daniel. — Sprawiedliwości musi się stać zadość!.. Człowiek ten zacny musi być pomszczony!
Klaudyusz uczuł dreszcz na ciele.
— Dlaczego, mówi o dwóch mordercach? — zapytał sam siebie nędznik — cóż on wie zatem?
Słowem, przestraszył się instynktownie, lecz niczem nie okazał tego po sobie.
Daniel ciągnął dalej:
— Paneś kochał i żałujesz swego pryncypała, uczynisz zatem wszystko, co zależeć będzie od pana, ażeby dopomódz w poszukiwaniu sprawiedliwości.
— O! niezawodnie, panie sędzio, i to z całego serca!..
— Jak mi mówiono, przybyłeś pan jeden z pierwszych na widownię zbrodni?
— Niestety, nie dość jednak wcześnie, ażeby uratować pana Verniere.
— O której godzinie, spostrzegłszy pożar, przybyłeś pan do fabryki?
— Mogę panu sędziemu powtórzyć to tylko, co już opowiedziałem panu komisarzowi z Saint-Ouen.
— Powtórz pan.
— Nie mam rodziny; nie mając nikogo do odwiedzenia przy dniu nowego roku, przepędziłem cały dzień u mej gospodyni, w jej restauracyi, gdzie jadłem śniadanie, jak zwykle... Wieczorem pani Aubin zaprosiła mnie na obiad do siebie wraz z panią Weroniką, odźwierną fabryczną.
— Przepędziłeś pan wieczór z panią Weroniką! — krzyknął Daniel, przerywając Klaudyuszowi.
— Tak, panie, wraz z jej wnuczką i Magloirem.
— Co to za jeden?
— Kataryniarz, dawny żołnierz, który stracił rękę podczas wyprawy w Tonkinie, przyjaciel pani Weroniki... Zacny i godny chłopiec, klient pani Aubin, która go bardzo poważa. Byłem trochę cierpiący... Początek migreny, bo wypiłem trochę więcej niż zwykle, przy dniu nowego roku. O godzinie dziewiątej opuściłem zebranie, ażeby odpocząć...
Wróciłem do swego pokoju i położyłem się, ale nie mogłem zasnąć. Nagle okno, naprzeciw mego łóżka, oświetliło się czerwonym blaskiem. Niespokojny, wstałem i wyjrzałem. Spostrzegłem fabrykę w ogniu.
Ubrałem się spiesznie, jak szalony pobiegłem do restauracyi, gdzie Magloire znajdował się jeszcze, jak kilku innych gości, powiedziałem im, co się dzieje, i pociągnąłem z sobą na ulicę Hordouin.
— Która godzina wtedy była? — zapytał sędzia śledczy.
— Kwadrans na jedenastą...
— Czy Weroniki nie było już wtedy u pańskiej gospodyni w towarzystwie kataryniarza Magloira?
— Nie, panie sędzio.
— Cóż dalej.
— Przyszedłszy przed bramę, w pobliżu pawilonu odźwiernej, usłyszeliśmy, jak wnuczka Weroniki wołała na babkę i krzyczała o pomoc. Wiatr rozniecał płomienie i pożar już przybrał ogromne rozmiary... Wszystko płonęło... Wejść nie mogliśmy, brama była zamknięta.
Magloire, który jest bardzo lekki i zwinny jak małpa, prosił mnie o pomoc... Kataryniarz wlazł mi na plecy, potem na parkan, zeskoczył na podwórze i otworzył nam bramę...
Ja pomyślałem zaraz o kasie i o książkach handlowych, i krzyknąłem na Magloira, że trzeba je ratować... Rzuciliśmy się wtedy do budynku, będącego w płomieniu, ażeby wykonać mój projekt, za chwilę jednak zatrzymaliśmy się, zdjęci zgrozą.
Przed nami, u nóg naszych, leżały dwa trupy: pryncypała i Weroniki. W tejże chwili dach budynku zawalił się ze strasznym łoskotem i niepodobna nam było ocalić pieniędzy i ksiąg rachunkowych...
— Nie słyszałeś pan wystrzałów?
— Nie, panie sędzio.
— Czy trup pana Verniere, leżący na bruku podwórza, znajdował się daleko od drzwi jego mieszkania?
— O trzy, a najwyżej cztery kroki.
— A trup Weroniki?
— O dwa metry od niego.
— Pan jadłeś śniadanie w niedzielę zrana u pana Verniere wraz z kasyerem?
— Tak, panie, i pryncypał, zacny i szlachetny, jak zawsze, dał każdemu z nas po dwa tysiące franków gratyfikacyi noworocznej...
— Czy pan Verniere rozmawiał z kasyerem, ile pieniędzy mogło być w kasie?
— Nie, panie.
— Kasyer Prieur objaśni nas w tym przedmiocie... Co do mnie, widocznem jest, że zbrodnia popełnioną została między godziną dziesiątą a jedenastą.. Ryszard Verniere, który się ze mną rozstał o kwadrans na dziesiątą wrócić mógł do siebie o wpół do jedenastej. Zastał złodziei w gabinecie swym, jak zapewne ograbiali kasę... Zaskoczeni na gorącym uczynku. O! bronili się niezawodnie... Jeden z nich strzelił do Ryszarda Verniere. Ten, śmiertelnie ugodzony, miał jeszcze dość siły ścigać zabójcę na podwórze, dokąd biedna Weronika, zwabiona hałasem, przybiegła mu na pomoc. Wtedy wspólnik pierwszego mordercy strzelił do odźwiernej fabrycznej... Oto, panie prokuratorze, jak odtwarzam scenę podwójnej zbrodni, i zdaje mi się, że nie jestem daleko od prawdy... Ryszard Verniere, niestety, zamilkł na zawsze, lecz Weronika Sollier będzie mogła mówić... Z pewnością znalazła się wobec jednego z morderców... a może wobec dwóch...
Widziała ich, będzie więc mogła ich opisać. Oby Bóg to dał, gdyż zeznanie biednej kobiety rozwiąże tę straszną zagadkę!
Cudowna ścisłość, z jaką Daniel Savanne odtworzył dramat podwójnego morderstwa, przejął majstra dreszczem do szpiku kości.
Co za szczególne jasnowidzenie, a raczej co za podwójny wzrok posiadał ten człowiek?
Gdyby nawet był sam świadkiem, nie mógłby dokładniej opisać tej sceny?
Ale Klaudyusz Grivot — powtarzam — nie zdolnym był zdradzić się, dając po sobie odgadnąć doznawane wrażenia.
A wyrzut sumienia miał tylko ten, dlaczego nie zabił na śmierć nieszczęśliwej kobiety.
— Możesz pan odejść — rzekł Daniel do majstra — ale bądź pan łaskaw gotowym być do mego rozporządzenia. Będę potrzebował od pana jeszcze objaśnień co do różnych szczegółów.
— Będę na pańskie rozkazy, panie sędzio.
I Grivot wyszedł.
Pan Savanne, zwróciwszy się do inspektora policyi, rzekł:
— Przyprowadź mi pan robotnika, który ma podobno ważne wiadomości, i dowiedz się pan, czy kataryniarz Magloire jest jeszcze w fabryce... Jeżeli go już niema, trzeba po niego posłać.
Za kilka sekund inspektor powrócił w towarzystwie starego Szymona.
— Jesteś pan robotnikiem w tej fabryce? — zapytał go Daniel.
— Tak, panie sędzio... Jestem Szymon, kowal.
— Chciałeś się pan ze mną widzieć... Więc mów.
— W takich okolicznościach wszystko może mieć swoje znaczenie... Otóż podobno mówią, że brama od ulicy Hordouin była zamknięta, kiedy majster wraz z Magloirem i kilku robotnikami nadbiegli na ratunek...
— Więc?
— Ale w fabryce nie tylko jest jedna brama — podchwycił Szymon — ale są dwie, a nawet trzy.
— Trzy bramy — powtórzył sędzia śledczy, słuchając z wielką uwagą.
— Tak, panie. Jedna z nich wychodzi naprzeciw pawilonu odźwiernej, druga na wybrzeże, a wreszcie trzecia, która jest w końcu fabryki i doków, prowadzi na ulicę Hordouin. Pierwsza brama była zamknięta, ale dwie drugie były otwarte...
— Czyś pan tego pewny?
— Tak, panie sędzio...
— A zkąd pan wiesz o tem?
— Około godziny dziesiątej wieczorem wracałem od córki z Batignolles, gdym ujrzał łunę na niebie. Z początku myślałem, że to się palą doki... ale wkrótce wśród dymu i płomieni rozróżniłem wielki komin naszej fabryki. Wtedy co tchu pobiegłem przez pola, ażeby czemprędzej dostać się na ulicę Hordouin.
Biegłem wzdłuż parkanu, gdy wtem spostrzegłem bramę, otwartą na rozcież, bez kłódek, i łańcuchy u niej wiszące... To mi się wydało szczególnem, ale biegłem dalej... Drugą bramę zastałem również otwartą, z czego teraz wnoszę, że morderca czy mordercy wybrali tę samą drogę, jaką ja się dostałem, i tędy uciekli po dokonaniu zbrodni.
— To możebne — odparł Savanne. — Czyś pan zauważył, że kluczy nie było w zamkach...
— Najzupełniej..
— Kto pozamykał na klucze bramę przy parkanie?..
— Stróż, którego budka znajduje się obok.
— I miał przy sobie klucze?
— Nie, klucze odnosił pani Weronice.
— Kto winien był zamykać bramę od wybrzeża?
— Pani Weronika.
— Znasz pan te klucze? Możesz je opisać?
— Nie, ale te klucze znajdują się na tej tablicy, panie sędzio — odpowiedział stary robotnik, wskazując wielką tablicę czarną, najeżoną kluczami na haczykach.
— Berthaut — odezwał się Daniel do inspektora policyjnego — zobacz, czy klucze wskazane przez tego poczciwego człowieka, znajdują się na tej desce.
Inspektor wykonał polecenie i z łatwością wyczytał na etykiecie ten napis:
Brama od parkanu. Ulica Hordouin.
Zdjął klucz, poszukał drugiego i znalazł pod napisem:
Brama od wybrzeża.
Inspektor odczepił i ten i oba położył na stole przed sędzią śledczym.
Stary Szymon promieniał.
— Klucze są te — wyszeptał — zatem łotrzy mieli inne... to samo się rzuca w oczy!
Prokurator wtrącił się.
— Berthaut — rozkazał — obejrzyj natychmiast obie bramy i sprawdź, czy temi kluczami dadzą się otworzyć kłódki i zamki... to bardzo ważne...
Inspektor wziął klucze i wyszedł natychmiast wraz z jednym z podrzędnych agentów.
— Panie Szymonie, dziękuję ci — odezwał się Daniel do starego robotnika. — Spodziewam się, że twoje spostrzeżenia wydadzą rezultaty...
— O! gdybym to ja był... — wyrzekł robotnik półgłosem, ale dość głośno, aby być usłyszanym.
— Gdybyś pan był na mojem miejscu, chcesz powiedzieć? — zapytał pan Savanne.
— A tak, panie sędzio... Gdybym był na pańskiem miejscu, wiedziałbym, co mam myśleć..
— Cóżbyś pan pomyślał?
— Że łotrzy, którzy zamordowali, okradli i podpalili, nie byli zbrodniarzami, działającymi przypadkowo, ale musieli znać tak dobrze jak pan i ja, a nawet lepiej od nas wszystkie zwyczaje i wszystkie kąty w domu...
Urzędnicy najzupełniej podzielali tę opinię.
Spojrzeli na siebie znacząco.
— I my tak myślimy — odparł Daniel — Czy miałbyś pan na kogo podejrzenie? — Gdybym miał, tobym od tego zaczął, panie sędzio — odparł Szymon — ja tylko myślę, że nie potrzeba rozbójników szukać daleko, bo są z pewnością blisko.
W tejże chwili powrócił agent, oznajmiając, że kataryniarz się stawił.
— Przyprowadź — rzekł sędzia i jednocześnie pożegnał Szymona.
Wszedł Magloire, który, jak wiadomo, postanowił część swoich wiadomości zachować w tajemnicy.
— Gdyby Weronika umarła — pomyślał — zobaczę, co mam czynić, ale teraz będę milczał, bo jej sekrety dotyczą i małej Marty.
Zapewne odpowiedzialność za to milczenie była bardzo poważna, lecz przywiązanie głębokie, jakiego doświadczał kataryniarz dla pani Sollier i dla córki Germany, panowało nad wszystkiem i dyktowało mu postępowanie.
Kiedy Magloire wszedł do pokoju, mer z Saint-Ouen zbliżył się do pana Savanne i szepnął mu do ucha:
— To najuczciwszy i najzacniejszy człowiek... Sam dopomaga bardzo wielu biednym.
— Tak, uczciwość maluje się na jego twarzy — odpowiedział sędzia również pocichu.
Poczem dodał głośno do mańkuta:
— To ty, mój przyjacielu, pierwszy dostałeś się do fabryki, w chwili gdy dostrzeżono pożar?
— Tak, panie.
— Opowiedz mi pan, w jakich okolicznościach znajdowałeś się o tak późnej godzinie w restauracyi pani Aubin.
Magloire opowiedział pokrótce o zaproszeniu ze strony właścicielki restauracyi, o wizycie, złożonej przezeń Weronice i małej Marcie, o pójściu z niemi do restauracyi, przepędzeniu wieczora i o tem wreszcie, co opowiedział już poprzednio Klaudyusz Grivot.
Oczywiście oba opowiadania były jednobrzmiące.
Daniel zapytał.
— Czy pan oddawna znasz odźwiernę fabryczną?
— Z widzenia tylko, ale od 28 grudnia stałem się wielkim przyjacielem dla niej i dla małej Marty.
— Zkąd wzięła się taka szybka przyjaźń?
— Babka i dziecko cierpiały, otóż dla mnie, panie sędzio, cierpienie wzbudza sympatyę... Ja już taki jestem...
— Mój synowiec, Henryk Savanne, opowiadał mi tę historyę, o której pan wspominasz.
— Historya bardzo smutna, proszę pana... Pani Sollier odnalazła niespodziewanie dziecko swej córki Germany i samą biedną Germanę, ale już martwą w hotelu pani Aubin...
— A — dodał, mer z Saint-Ouen — mógłbyś dodać, Magloire. gdyby to nie przeszkadzało twej skromności, że w tych bolesnych okolicznościach okazałeś wielką szlachetność.
I mer w krótkich słowach opowiedział sędziemu, co się działo w restauracyi pani Aubin w chwili śmierci Germany, i o składkach, zarządzonych przez Magloira na jej pogrzeb.
Prokurator i Daniel Savanne pochwalili gorąco dzielnego mańkuta, poczem sędzia podchwycił.
— To panu więc głównie biedna wnuczka zawdzięcza odnalezienie swej babki.
— To Panu Bogu raczej niż mnie — odparł Magloire.
— Jak się zdaje, niewiadomo, kto jest ojcem tego dziecka?
Bez najmniejszego wahania kataryniarz odpowiedział:
— Tak, panie.
— Jeżeli pani Sollier nie przeżyje wcale ran, to kto się zajmie sierotą?
— Ja, panie.
— Słusznie mówią, że masz pan szlachetne serce!.. Ale miejmy nadzieję, że panią Sollier będzie można uratować... Powiedziałeś mi pan, że w chwili, gdyś przybył przed zamkniętą bramę, dziecko wołało o ratunek.
— Tak, panie.
— Czy dziecko widziało co, lub słyszało?
— Nie pytałem je o to, panie sędzio.
— Gdzie ono jest teraz?
— U pani Aubin, która je wzięła tymczasem w swoją opiekę.
— Przyprowadzisz mi je pan jutro.
— Dobrze, panie.
— A sam zatrzymaj się jeszcze, bo może będę potrzebował cię jeszcze o co zapytać.
W tej chwili wszedł inspektor policyi, któremu powierzone było dopasowanie kluczy do kłódek i do zamków. W ręce trzymał kawał łańcucha i kłódkę.
— Oto, co powinno zamykać bramę przy parkanie — rzekł do Daniela, kładąc przedmioty przed jego oczyma. — Łańcuch i kłódka wisiały jeszcze u bramy...
Spróbowałem klucza, pasuje wybornie. Kłódka nie została oderwaną i tylko użyto dorobionego klucza.
Daniel przekonał się trafnie, potem zapytał:
— A czyś pan spróbował klucza do bramy od podwórza?
— Tak; panie sędzio. Ale nic nie mogę stanowczego powiedzieć, gdyż płomienie strawiły żelaztwo.
— Czy pan masz jeszcze co do powiedzenia? — zapytał go pan Savanne.
— Tak, panie sędzio. Są nie dwie ofiary, lecz trzy — odpowiedział Berthout.
— Trzy ofiary?
— Tak, zginął w ogniu i parobek, który spał w stajni fabrycznej.
— Zkąd pan o tem wiesz?
— Wszyscy robotnicy mówią o tem.
— Trzeba to będzie sprawdzić jeszcze w zgliszczach — odrzekł Daniel.
I spojrzawszy na zegar, dodał:
— Godzina szósta, panowie. Za półtorej godziny dopiero się rozwidni.!. Ja nie opuszczę fabryki, ale ci, których powołują interesy dokądindziej, nie są obowiązani dotrzymywać mi towarzystwa... Dziękuję panu merowi za użyteczne objaśnienia, których mi udzielił... Pana komisarza policyi proszę o zredagowanie protokółu i o przygotowanie mi go na godzinę ósmą.
W izbie odźwiernej pozostał prokurator, naczelnik policyi i doktór Bordet, który wyszedł przed chwilą z pokoju, gdzie leżały zwłoki Ryszarda Verniere.
Przyniósł sędziemu śledczemu protokół, który napisał, poczem pożegnał obecnych, śpiesząc do chorych.
— Dotąd — odezwał się Daniel do pozostałych przy nim dwóch urzędników — nic pewnego nie wykazało śledztwo.. Nawet na ślad nie natrafiliśmy... Jedyna tylko Weronika Sollier, gdyby odzyskała przytomność, mogłaby dostarczyć nam wskazówek rzeczywistych...
To fakt, że mamy do czynienia z ludźmi, doskonale obeznanymi z urządzeniem wewnętrznem i zwyczajami w fabryce. Ale co to są za ludzie? Gdzie ich odnaleźć? Że pani Sollier ich widziała, to nie ulega wątpliwości. Powodzenie więc naszych poszukiwań zależy w zupełności od jej wyzdrowienia.
— Wszak Ryszard Verniere był bogaty? — zapytał prokurator.
— Więcej był niż zamożny — odpowiedział Daniel Savanne. — Sądzę jednak, że trudno byłoby oznaczyć cyfrę jego majątku... Majątek cały jest pomieszczony w fabryce.
— Czy miał bankiera?
— Nie, Ryszard Verniere lokował swe fundusze bieżące w banku Lyońskim, ażeby je mieć zawsze gotowe.
— Więc w kasie miewał mało pieniędzy?
— Na to pytanie niepodobna mi odpowiedzieć... Tylko kasyer może nas objaśnić i dlatego oczekuję go z niecierpliwością.
— Fabryka należała do pana Verniere.
— Tak.
— Czy grunt i budowle również?
— Tak.
— Był ubezpieczony?
— Niewątpliwie, ale towarzystwo ubezpieczeń, płacąc wynagrodzenie spadkobierczyni Ryszarda Verniere, to jest córce, nie zwróci jej życia ojca! Katastrofa straszną jest dla biednego dziecka. Drżę na samą myśl, że trzeba będzie zwiastować jej niepowetowane nieszczęście, jakie ją spotkało!
— Co pan zamierza uczynić ze zwłokami pana Verniere?
— Jakkolwiek wiele mnie kosztuje dotknięcie skalpelem szczątek mego przyjaciela, sekcya jest niezbędną. Muszę się przekonać, czy doktór Bordet nie omylił się i czy to kule z dwóch oddzielnych rewolwerów ugodziły Ryszarda i Weronikę.
— Trzeba będzie przedsięwziąć znaczne roboty dla usunięcia gruzów, ażeby odnaleźć ślady kasy...
— A czy pan Verniere ma jeszcze jakich krewnych, oprócz córki? — zapytał naczelnik policyi.
— Tylko brata.
— Brat mieszka w Paryżu?
— Nie, w Niemczech.
— W Niemczech? — powtórzyli obaj urzędnicy zdziwieni.
— Zaślubił Alzatkę, bogatą wdowę, której majątki położone są w zabranych prowincyach, a on zarządza temi dobrami, należącemi do jej syna, jeszcze małoletniego, o tem słyszałem od Ryszarda.
— Czy utrzymywali z sobą ciągłą korespondencyę?
— Nie... bracia byli z sobą w stosunkach bardzo chłodnych... Nie zgadzali się ani pod względem poglądów, ani pod względem charakterów.
— Może jednak należałoby go zawiadomić o śmierci Ryszarda Verniere?
— To konieczne i to uczynię. Wiem, że mieszka w Berlinie. Nie znam jego dokładnego adresu, ale w ambasadzie francuskiej, dokąd zaadresuję mój list, odnajdą go z łatwością. Robert nie jest byle kim, ale tak samo, jak brat, pierwszorzędny z niego inżynier i wynalazca.
— Spodziewam się, że nie pracuje dla Berlina? — odezwał się prokurator.
— Nie... majątek żony pozwala mu być bezczynnym, ale gdyby chciał mógłby wziąć na siebie przedsiębiorstwo Ryszarda i podźwignąć je... posiada wielkie zdolności...
Prokurator spojrzał na zegar.
— Godzina szósta — rzekł — muszę powrócić do Paryża...
Daniel ujął pióro i napisał te wyrazy:
„Natychmiast przyjeżdżaj do mnie, do fabryki Verniera w Saint-Ouen.
— Przepraszam, iż ośmielę się nadużyć pańskiej grzeczności — rzekł, podając telegram prokuratorowi.
— Bardzo mi będzie miło panu usłużyć — odparł urzędnik, ściskając sędziego za rękę. — Za powrotem do Paryża zobaczymy się w sądzie.
Daniel odprowadził prokuratora do dorożki.
Na widowni pożaru sikawki wciąż jeszcze były czynne — ludzie zmęczeni chwiali się na nogach.
Pan Savanne wyjął z portmonetki banknot stufrankowy i rzekł do naczelnika policyi.
— Racz pan oddać te pieniądze brandmajstrowi, niech je podzieli wśród strażaków, a potem niech mi pan przyśle swego inspektora Berthauta.
Daniel głęboko się zamyślił nad niespodziewanem nieszczęściem.
Myślał o Ryszardzie Verniere, o jego córce, jak również i o Robercie, bracie przemysłowca.
Inspektor Berthaut i naczelnik policyi wyrwali Daniela z zadumy.
Berthaut wyszedł po chwili, dla dania rozkazów podwładnym agentom, ażeby zbierali wiadomości w okolicy.
Daniel pozostał sam z naczelnikiem policyi.
— Znam doskonale pańską przenikliwość — rzekł do niego. — Powiedz mi więc pan szczerze, co myślisz o tej sprawie?
— Szczerze mówiąc, tylko same ciemności. Brak nam wszelkich wskazówek... Oby Bóg pozwolił Weronice Sollier odzyskać mowę, bo ona mogłaby nam dać nić przewodnią... Zeznanie kasyera, jakkolwiek zapewne mniej doniosłe, może nam też dopomódz.
W tejże chwili drzwi od izdebki odźwiernej otworzyły się i wszedł jakiś człowiek blady, o rysach zmienionych i oczach błędnych.
Był to Prieur, kasyer Ryszarda Verniere.
Daniel poznał go odrazu.
— Pryncypał zamordowany!.. fabryka spalona!.. Weronika ranna!.. — wyjąkał Prieur głosem, zdławionym od wzruszenia — tylko co dowiedziałem się o tych strasznych nowinach!.. Mój Boże! mój Boże!!. to straszne!.. to potworne!..
— Uspokój się pan — rzekł Daniel — ja oczekiwałem pana z niecierpliwością, ażeby otrzymać od pana różne wiadomości, mogące się przyczynić do wyświetlenia tych wszystkich zbrodni, siadaj pan, proszę.
Kasyer padł na krzesło z płaczem.
— Przedewszystkiem — zapytał sędzia — w jakiem towarzystwie ubezpieczony był pan Verniere? Musimy je zawiadomić o katastrofie...
Prieur wzniósł ręce do sufitu i rzekł jęcząco:
— Niestety!.. nie był już ubezpieczony...
Daniel skoczył z miejsca.
— To niepodobna! — zawołał.
— Niestety! niestety! — powtórzył kasyer.
— Jakto, nieruchomości, warsztaty i machiny nie były ubezpieczone?..
— To fatalność, panie sędzio! Fatalność tak dziwna, tak nieprawdopodobna, że trudno w to uwierzyć... Zupełna ruina dla panny Alicyi, córki mego drogiego pryncypała.
— Wytłomacz mi, panie Prieur... Ja pana nie rozumiem... O jakiej pan mówisz fatalności?..
— Pan Verniere ubezpieczony był na dwakroć pięćdziesiąt tysięcy franków w towarzystwie amerykańskiem. Termin polisy upłynął 31-go grudnia 1893 roku, w ostatnią niedzielę, onegdaj. Pryncypał nie chciał odnawiać kontraktu z tem towarzystwem, uprzedził je w odpowiednim terminie i udał się do towarzystwa jeneralnego, ażeby ubezpieczenie w tem towarzystwie datowało od 1 stycznia 1894 roku.
— Więc?
— Otóż w ostatniej chwili inspektor towarzystwa jeneralnego zaczął robić trudności z powodu ryzykownego sąsiedztwa fabryki farb i lakierów... I dziś dopiero miano przynieść polisę do podpisania.
— Tak więc żadnej polisy niema?
— Żadnej. A czy przynajmniej uratowano kasę, książki rachunkowe?
— Nie..
Twarz kasyera wyrażała niewysłowioną rozpacz.
— Nie — powtórzył głosem tak zdławionym, że zaledwie wyraźnym. — Więc katastrofa jest jeszcze okropniejsza i ruina jeszcze jest większą... Więc kasa ogniotrwała?..
— Pogrzebana w zwaliskach — odpowiedział Daniel Savanne.
— Co za nieszczęście! mój Boże! co za nieszczęście!
— Czy dużo w niej było pieniędzy?
— Cały fundusz pana Verniere, cały majątek!
— Cały majątek?
— Tak... Z wyjątkiem kilkunastu tysięcy franków, pozostałych w banku Lyońskim... Najwyżej dwadzieścia sześć tysięcy.
— A jak wielka była suma w kasie?
— Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące dwieście dwadzieścia siedm franków piętnaście centymów.
— Czy to możliwe?
— To cyfra dokładna... Sam w sobotę wieczorem oddałem te pieniądze panu Verniere... zainkasowanie dało duże wpływy...
— To jesteś pan pewien, że Ryszard Verniere zamknął te wszystkie pieniądze w kasie?
— Przy mnie, panie sędzio.
— O której to było godzinie?
— O siódmej wieczorem.
— Ależ to niedorzecznością było trzymać w fabryce tak znaczną sumę.
— Pan Verniere nie mógł postąpić inaczej, gdyż w niedzielę i poniedziałek, z powodu dwu dni świątecznych, w banku Lyońskim biura były zamknięte. Dziś dopiero zrana pryncypał miał zanieść tam swe pieniądze.
— Prawdziwa fatalność w tym zbiegu okoliczności — wyszeptał naczelnik policyi.
Daniel Savanne namyślał się.
Nagle, po chwili milczenia, zapytał:
— Czy kto mógł wiedzieć, że w kasie znajduje się taka suma w niedzielę i w poniedziałek, dnia 31 grudnia i 1 stycznia?
— Nie, panie — odpowiedział Prieur — wiedział o tem tylko pryncypał i ja.
— Jesteś pan tego pewny?
— O! najzupełniej!.. Sam byłem z panem Verniere, kiedy mu oddałem rachunki zeszłoroczne.
Zacny kasyer zapomniał, że, rozmawiając z Klaudyuszem Grivot, powiedział mu, o inkasie około pół miliona franków.
— Czy pan miałeś drugi klucz od kasy? — podchwycił Daniel Savanne.
— Nie, panie... klucz był tylko jeden u pryncypała... nosił go zawsze przy sobie.
— Czy szukano w kieszeniach pana Verniere? — zapytał sędzia śledczy inspektora policyjnego.
— Nie wiem — odrzekł Berthaut — ale ani mnie, ani moim agentom nie kazano tego uczynić.
— Łatwe zapomnienie wśród takich okoliczności... Idź pan do pokoju, gdzie leży ciało Ryszarda Verniere i, co znajdziesz w jego kieszeniach, przynieś pan tutaj...
Inspektor wyszedł.
Prieur pozostał milczący, zgnębiony.
Pan Savanne i naczelnik policyi rozmawiali z sobą pocichu.
Berthaut powrócił.
Przyniósł pugilares i pęk kluczy, które położył na stole przed sędzią śledczym.
Na zapytanie sędziego, kasyer wskazał klucz od kasy.
— Czy pan nie zanotował numerów wszystkich biletów bankowych? — zapytał sędzia.
— Nie, panie... To robota bardzo długa przy takiej sumie i wydawała się panu Verniere zbyteczną.
— Jeżeli więc przypuścić, że kasa nie została wyłamaną i że ogień w popiół zamienił banknoty — co jest niemożebne — musimy w niej znaleźć bądź w monecie, bądź w kruszcu, sumę, podług pańskich obliczeń, równą około ośmnastu tysięcy franków?
— Tak, panie... bo kasa nie mogła być naruszoną.
— Dlaczego?
— Bo zamek opatrzony jest sekretem...
— Zatem bez znajomości tego sekretu nikt jej nie mógłby ogołocić?
— Chyba musiałby rozsadzić dynamitem.
— Albo przepiłować — zauważył naczelnik policyi. — Szukamy właśnie bandy złoczyńców, która to czyni z zadziwiającą zręcznością...
— A może ta banda tutaj była czynną — rzekł pan Savanne.
Poczem zapytał kasyera:
— Czy pan wiesz, kto wykonał tę kasę ogniotrwałą?
— Zrobiona była tutaj na miejscu, w warsztatach pana Verniere — odpowiedział kasyer.
Urzędnicy drgnęli.
Ta sama myśl jednocześnie przebiegła im przez głowę.
Skoro kasa ogniotrwała pochodziła z warsztatów fabrycznych, czy to niejeden z robotników, poznawszy jej sekret, nie zużytkował tej wiadomości, ażeby ograbić kasę?..
— Ryszard Verniere był znakomitym wynalazcą i pierwszorzędnym mechanikiem — rzekł pan Daniel Savanne. — Czy to podług jego planów została zrobiona kasa?..
Tak sądzę — odparł Prieur. — Ale najlepiej pana objaśni Klaudyusz Grivot, majster...
— Klaudyusz Grivot? — powtórzył Daniel.
— To jemu pan Verniere powierzył wykonanie tej roboty...
Sędzia śledczy i naczelnik policyi zamienili z sobą spojrzenia, poczem pierwszy rzekł do Berthauta:
— Idź pan poszukać Klaudyusza Grivot i natychmiast go tu przyprowadź...
Berthaut wyszedł dla wykonania rozkazu sędziego śledczego.
Doktór -magnetyzer O’Brien złożył we wtorek wizytę swemu bezpośredniemu zwierzchnikowi, ażeby go zapoznać z raportem agenta Schultza, który w ciągu trzech dni czuwał nad wejściem do fabryki w Saint-Ouen, gdy jego kolega również rozpostarł podobny dozór w pobliżu ministeryum wojny.
Przedstawiciel Niemiec przyjmował o godzinie dziesiątej zrana wywiadowców, pozostających na żołdzie pruskim.
Dostojnik niemiecki wstawał bardzo wcześnie i przedewszystkiem przeglądał dzienniki poranne, podkreślając ołówkiem niebieskim każdy fakt, mogący zainteresować jego rząd, zawsze baczny na wszystko, co dotyczy armii i marynarki francuskiej.
Właśnie rozłożył dziennik Petit Journal.
Na pierwszej stronie zwrócił jego uwagę nagłówek, dużemi literami opiewający:
Nazwa Saint-Ouen, gdzie właśnie nakazany był przez niego dozór, zachęciła go do przeczytania dalszych wierszy:
„W ostatniej chwili dowiadujemy się, że wielka fabryka inżyniera Ryszarda Verniere stoi w ogniu. Podobno przemysłowiec ten został zamordowany. Przyczyną zbrodni ma być kradzież. Jutro podamy bliższe szczegóły.“
Dostojnik zmarszczył brwi i wyrzucił gardłowe:
— Godferdum!
Wziął jeszcze inne gazety, ale nie mógł bardziej zaspokoić ciekawości.
Szczególne wszakże podejrzenie powstało w jego umyśle.
Zapukano do drzwi.
— Proszę — rzekł.
Lokaj oznajmił po niemiecku:
— Pan doktór O’Brien... Zapytuje, czy pan baron może go przyjąć w ważnym interesie.
— Proś... Czekam.
Lokaj wprowadził niezwłocznie 0’Briena i drzwi zamknął.
Magnetyzer wydawał się uradowanym.
Dostojnik poprosił gościa, aby usiadł, poczem go zapytał:
— Czy co nowego?
— Tak.
— Co takiego?
— Agent Schultz znalazł ślad Roberta Verniere.
— A! więc to o niego chodzi? — zapytał dostojnik z drżeniem.
— Tak... Ale wiemy bardzo mało.
— Tem gorzej... Ale co wiecie?
— Wczoraj wieczorem około godziny szóstej, nasz agent zobaczył Roberta Verniere, wychodzącego z restauracyi w pobliżu dworca kolei Północnej.
— Więc Schultz nie pilnował fabryki w Saint-Ouen, jak otrzymał rozkaz?
— Fabryka była zamknięta i inżyniera Ryszarda Verniere nie było, więc Schuitz uznał za stosowne powrócić do Paryża, gdyż doglądanie fabryki w Saint-Ouen w tych warunkach nie mogło być użytecznem.
— Potem?
— Człowiek nasz poznał Roberta Verniere odrazu i zaczął go śledzić.
— I dokąd to go zaprowadziło?
— Na stacyę kolei północnej...
— Zkąd zapewne pojechał pociągiem do Saint-Ouen, gdzie Schultz powinien był pozostać.
O’Brien uśmiechnął się zlekka.
— Pan baron pozwoli sobie powiedzieć, że się myli — odparł. — Robert Verniere, niosąc torbę podróżną i walizkę, nie pojechał wcale do Saint-Ouen...
— A dokąd? Czy pan wiedział?
— Gdybym nie wiedział, to Schultz, który go nie tracił z oczu, zasługiwałby na wydalenie ze służby za nieudolność... Ale nasz człowiek doprowadził go do kasy i usłyszał, jak Verniere zażądał biletu pierwszej klasy do Berlina...
— Do Berlina! — powtórzył dostojnik — Robert Verniere wczoraj wieczorem wziął bilet do Berlina?..
— Jak miałem zaszczyt to powiedzieć panu.
— Czy agent Schultz nie oszukał pana?
— W jakim celu?
— I pewien jest Schultz, że Robert Verniere, wziąwszy bilet, wsiadł do pociągu, odchodzącego do Niemiec?
— Tak, Robert, zaopatrzony w bilet, udał się do ekspedycyi bagaży, gdzie oddał za biletem walizkę, poczem poszedł do poczekalni, zkąd drzwi wychodzą na odjazd.
— A potem?
— Potem agent Schultz, jak to było jego obowiązkiem, przyszedł do mnie dla zdania raportu z tego, co się stało?
Dostojnik ambasady niemieckiej wziął ze stołu numer Petit Journal i, wskazując O’Brienowi wiadomość o katastrofie, rzekł:
— Przeczytaj to pan.
Doktor wziął gazetę.
— Co za katastrofa! — wykrzyknął.
— To pana uderza, nieprawdaż?
— Bardzo, ale nie wiem, jaki może istnieć związek między tą wiadomością i odjazdem Roberta Verniere?
Dostojnik rozśmiał się złowrogo.
— A! pan tego nie widzisz, ty, panie doktorze, który uchodzisz za pierwszorzędnego lisa...
— Panie baronie! — zawołał O’Brien urażony — tego trochę za wiele!
— Nie! agent Schultz jest poprostu idyota! Gdyby miał choć trochę sprytu, byłby wszedł do poczekalni wraz z Robertem Verniere i, zamiast przyjść do pana z raportem, byłby go śledził dalej i nie opuściłby go aż do czasu odejścia pociągu.
O’Brien nie pojmował jeszcze myśli swego zwierzchnika.
Ten znowu wskazał na artykuł:
— Wszak czytałeś pan?
— Tak.
— Wielki przemysłowiec, Ryszard Verniere, został zamordowany, a jego fabryka podpalona. Pobudką zbrodni podwójnej ma być kradzież.
— A zatem?
— Przeczytałeś pan i jeszcze nie rozumiesz?
— A dla mnie to jasne, jak dzień! Robert Venuere udał wyjazd i wcale nie odjechał... On jest sprawca główny, kradzieży i morderstwa w Saint-Ouen.
— To tylko domysły, na niczem nie oparte...
— Dowodów!.. Jest ich wiele!.. A najpierw podróż jego do Paryża, pod fałszywem nazwiskiem. Po co przyjechał?.. on, zupełnie zrujnowany, nie pobierający od nas nic i nie mogący nic otrzymać od swej żony?.. Przyjechał, aby prosić brata o pieniądze, których mu brakowało w Berlinie... Sprzedać mu sekrety naszej artyleryi, jakie poznał... Ryszard Verniere, człowiek honoru i niezłomnego sumienia, odmówił traktowania z nim i potraktował go, jak na to zasługiwał. Zawód, gniew, chciwość, popchnęły Roberta do bratobójstwa. Zabił, ażeby ukraść, podpalił, ażeby zniszczyć ślady swej bytności, i trzy te zbrodnie zespalają się z sobą logicznie. Znamy tego człowieka. on jest do wszystkiego zdolny.
— Ja tak samo myślę, jak i pan. A jednak waham się z przyjęciem pańskich warunków aż do końca... Robert, jakkolwiek łotrem jest, niema potrzebnego temperamentu, nie dość ma w sobie stanowczości, ażeby popełnić takie zbrodnie.
— U niego gorączka złota zastąpiła temperament!
— W przystępie nerwowego rozdrażnienia, sprawionego wściekłością, znalazł siłę do działania. Dałby Bóg, ażeby moje przypuszczenia były trafne.
— Jakąż korzyść chcesz pan z tego wyciągnąć — zapytał magnetyzer.
Baron Schultz rzucił nań lodowate spojrzenie i odpowiedział:
— Nie lubię, ażeby mnie wypytywano.
O’Brien zwiesił głowę.
Dostojnik podchwycił:
— Trzeba nam wiedzieć z najmniejszemi szczegółami, co się stało w Saint-Ouen, w jaki sposób popełnione zostało morderstwo... Od dziś wyślij pan swych agentów najczynniejszych i najsprytniejszych i pamiętaj o tem, mój kochany doktorze, że ja się nie zadowolę wiadomościami, zebranemi i ogłoszonemi przez dzienniki.
O’Brien skłonił się aż do ziemi i opuścił swego zwierzchnika.
∗
∗ ∗ |
Powróćmy do Saint-Ouen.
Klaudyusz Grivot, wezwany przez sędziego śledczego, udał się do niego natychmiast.
Śmierć pana Verniere, pożar fabryki, były wypadkami, których majster nie przewidział, gdy obmyślał z Robertem plan wyprawy nocnej, mającej ich obu wzbogacić.
Te wypadki, te zawikłania, zajmowały go naturalnie i niepokoiły wielce.
Przybycie kasyera i badanie, jakiemu miał podledz, zatrwożyły go w sposób szczególny.
Stare przysłowie powiada: „Ostrzeżony człowiek wart jest dwóch.“
On zaś był ostrzeżony, przygotowany na wszystko, i z największym spokojem pozornym stawił się po raz drugi przed sędzią śledczym.
Daniel Savanne, nie starając się ukryć swej myśli przed nieużytecznemi ostrożnościami krasomówczemi, wprost przystąpił do nowego badania.
— To pan — wyrzekł — jak nam powiedział pan Prieur, zbudowałeś, podług wskazówek pana Verniere, w warsztatach, któremi zarządzasz, kasę ogniotrwałą, która się znajdowała w gabinecie pańskiego pryncypała?
Pytanie było niebezpieczne.
Klaudyusz zrozumiał, że podejrzenie zaciężyłoby nad nim, gdy nie odpowiedział dość zręcznie, przeszkadzając wszelkiemu podejrzeniu.
— Tak, panie — odparł — ale się pan myli pod pewnym względem.
— Pod jakim?
— To ja, a nie pan Verniere dałem wskazówki, dla wykonania tej kasy ogniotrwałej.
— Pan?
— Tak, ja, panie. Mówiłem z panem Ryszardem Verniere pewnego dnia o mechanice, powiedziałem mu, że mógłby dodać jeszcze gałąź do swego przemysłu i współzawodniczyć z wielkimi domami, które pod pewnym względem mają monopol, fabrykują kasy ogniotrwałe z sekretami; ja sam byłem w jednej z takich fabryk w Ameryce przez dwa miesiące i wynalazłem też ulepszenia dla tamecznych pomysłów.
— Więc to pan podałeś projekt pryncypałowi?
— Tak, panie, i pochwalił. Wykonaj pan kasę, podług tych danych — rzekł do mnie — a zobaczymy, czy będzie praktycznie eksploatować pański wynalazek... Zabrałem się do pracy, a gdym skończył kasę, pan Verniere był bardzo zadowolony, ponieważ jednak mieliśmy znaczne innego rodzaju obstalunki, uznał chwilę za nieodpowiednią do rzucenia się w nowe przedsiębiorstwo... Odłożył projekt na później i zastąpił moją kasą ogniotrwałą kasę, której używał dotychczas.
— Pańska kasa niezawodnie miała sekret. Czy sekret ten polegał na kombinacyi liter czy cyfr?
— Nie, panie.
— Czy łatwo było odkryć ten sekret?
Pytanie było znów niebezpieczne.
Niewinny mógłby się był złapać.
Klaudyusz odpowiedział bez wahania:
— Nie, panie... Najsprytniejszy nie umiałby sobie poradzić. Ażeby otworzyć kasę, trzeba ją było zupełnie dobrze znać.
— Któż znał ten sekret?
— Pan Verniere i ja tylko.
— Ale czy nie mogli poznać tego sekretu ci robotnicy, którzy pod pańskiemi rozkazy pracowali nad budową tej kasy?
— Nie, panie. Nikogo nie chciałem wtajemniczyć w mój pomysł i sam pracowałem nad systemem zamknięcia, który zabezpieczał kasę w zupełności.
— Sam? — Tak, panie.
Tu na zapytanie sędziego, Klaudyusz szczegółowo opisał ten system.
— Ile pan wykonałeś kluczy dla tej kasy?
— Jeden.
— Zatem twierdzisz pan, że w razie nieposiadania tego klucza i nieznajomości sekretu, daremnie usiłowanoby otworzyć kasę?
— Twierdzę to stanowczo.
— Więc nikt nie mógł okraść pana Verniere.
— Można było, gdyby kto użył sposobu, jaki bardzo zręczni złodzieje amerykańscy praktykowali z powodzeniem w New-Yorku w owym czasie, kiedy tam przebywałem.
— Co to za sposób?
— Piłeczka stalowa cienka, giętka i ostra, włożona w szparę, która pomimo najstaranniejszej roboty, istnieje zawsze między drzwiczkami i ramą, może szybko przepiłować rygle bezpieczeństwa i zamek.
— A mógłbyś pan poznać, czy kto użył tego sposobu?
— Bezwątpienia, byle tylko gwałtowne działanie ognia nie strawiło tych części; które należałoby zbadać.
— Jeżeli kasa nie została naruszona, czy winniśmy ją znaleźć zamkniętą, gdy się ją wydobędzie z pod zgliszczy?
— Nie mogę twierdzić... Pod strasznem działaniem ognia sprężyny mogą ustąpić i wprawić w ruch rygle...
— Czy kasa jest rzeczywiście oporna przeciw płomieniom?
— Niema takich kas, które mogłyby się oprzeć tak gwałtownej pogorzeli.
— Jeżeli jej nie okradziono, to w każdym razie znajdziemy stopione złoto i srebro. Czy pan wiesz, jakiej wysokości suma mieściła się w kasie ogniotrwałej?
— Nie wiem, panie, czy fundusze pryncypała zamknięte były w kasie, ale znam mniej więcej cyfrę wpływów z końcem roku, stanowiących zwykle większą część całego obrotu i majątku pana Verniere.
Urzędnicy drgnęli.
Prieur wmieszał się sam.
— Panie Grivot — odezwał się — mylisz się... ja tylko i pryncypał znaliśmy tę cyfrę...
— Wybacz, panie Prieur — odparł majster — ale i ja wiedziałem...
— W jaki sposób?
— Sam mi pan powiedziałeś.
— Ja?!
— O! tak, pan!.. W sobotę wieczorem, kiedy mi pan wręczyłeś fundusz na listę płacy dla podwładnych mi robotników, bardzo byłeś pan uradowany... Ja zapytałem wtedy pana o powód. Pan zaś odpowiedziałeś mi mniej więcej w ten sposób: Bo, cieszę się bardzo! I jest z czego! Mamy z końcem roku wpływów przeszło na pięćset tysięcy franków.
— To prawda! — wyszeptał Prieur. — Teraz przypominam to sobie.
Odpowiedzi Klaudyusza dla sędziego śledczego były tak jasne, tak stanowcze i tak napozór uczciwe, że go ocaliły.
Rozwiały się mętne podejrzenia, jakie względem niego powstały w umyśle Daniela Savanne i naczelnika policyi.
— Gdyby ten człowiek był winowajcą lub wspólnikiem — pomyśleli obaj urzędnicy — powikłałby się w odpowiedziach i szukałby wybiegów, nie wypowiadałby się tak jasno, tak zrozumiale, a zwłaszcza nie byłby oświadczył, że wie, jak ogromna suma znajdowała się w kasie jego pryncypała.
Odtąd już nie miano co do niego wątpliwości.
— To dobrze — rzekł doń Daniel Savanne — gdy usuną gruzy, zbadamy razem z panem tę kasę.
Klaudyusz Grivot oddalił się.
We drzwiach ukazał się mańkut z małą Martą.
— Chodź, panie Magloire — odezwał się sędzia śledczy — chodź także, moje dziecko — dodał, zwracając się do córki biednej Germany.
Kataryniarz zbliżył się, popychając zlekka przed sobą onieśmieloną Martę.
Daniel ujął rękę dziecka.
Marta podniosła nań oczy, pełne zdziwienia i, patrząc nań, uczuła nagłe wzruszenie.
Pan Savanne poczuł, że jej drobna rączka drży w jego dłoniach.
— Nie trzeba się lękać, moja pieszczotko — rzekł, przyciągając ją do siebie.
— Ja się pana nie boję — odpowiedziała Marta.
— Więc dlaczego tak drżysz?
— Nie wiem, czy drżę, ale wiem dobrze, że się nie boję...
— Oczy twoje zaprzeczają twoim słowom.
— Ależ nie, ja na pana patrzę.
— A dlaczego we mnie się wpatrujesz?
— Ponieważ pan mi bardzo kogoś przypomina... O! bardzo, bardzo.
— Kogo?
— Pana, którego widziałam w sobotę wieczorem u pana Verniere.
Marta mysiała o swym ojcu, do którego Daniel Savanne podobny był rzeczywiście zadziwiająco.
— Pana? — zapytał sędzia śledczy.
— Tak.
— I on był podobny do mnie?
— Zupełnie.
— Jak się nazywał?
— Gabryel.
— Gabryel? — powtórzył pan Savanne ze zdziwieniem.
— Tak, panie.
— Ale jak się ten Gabryel nazywał?
— Nie wiem, panie.
Gabryel — było to imię brata sędziego śledczego, lecz tenże nie mógł pomyśleć, że to dotyczy rzeczywiście kapitana okrętu.
Podług jego wiadomości — jak wiemy — kapitan przybył do Paryża dopiero w niedzielę zrana. Zatem nie mógł się znajdować w sobotę wieczorem w fabryce w Saint-Ouen.
— To tylko podobieństwo imienia — pomyślał Daniel, po namyśle — a podobieństwo istnieje zapewne tylko w wyobraźni dziecka.
Potem wybadał Martę, ażeby dowiedzieć się, czy podczas ostatniej nocy widziała lub słyszała coś takiego, coby mogło kierować sprawiedliwością w jej poszukiwaniach.
Dziewczynka odpowiedziała bardzo ściśle.
Nawpół przebudziwszy się, usłyszała wystrzał. Zerwawszy się z łóżka, zdjęta przestrachem i nie widząc babki, pobiegła ku oknu.
Na widok płomieni, ogarniających fabrykę, z całych sił krzyknęła o ratunek.
Zresztą nie widziała nikogo.
Opowiadanie to nie mogło dostarczyć żadnej wskazówki.
Wciąż panowały zupełne ciemności.
— Tylko pani Sollier mogłaby nam wskazać ślad — powtórzył Daniel i wraz z naczelnikiem policyi udał się na podwórze, gdzie Klaudyusz Grivot stał ciągle, nadsłuchując.
— Panie Grivot — rzekł doń sędzia śledczy — zbierz tutaj cały personel fabryczny. Chcę rozmówić się z tymi dzielnymi ludźmi.
W kilka chwil potem Daniel Savanne otoczony był przez wszystkich robotników i miał do nich następujące przemówienie:
— Przyjaciele moi! wielka katastrofa nas dosięgła; pożar zniszczył fabrykę, a pryncypał, którego kochaliście wszyscy, umarł zamordowany. Musicie szukać pracy w innych warsztatach. Panna Verniere, zupełnie zrujnowana, nie może uczynić nic dla was, ale ja byłem przyjacielem jej ojca i przez pamięć dla niego, rozdam wam jutro, za pośrednictwem pana Prieur i pana Grivot, waszą płacę tygodniową, jako wynagrodzenie.
— W imieniu wszystkich kolegów moich, dziękuję panu — zawołał stary Szymon. — Jesteś pan porządnym człowiekiem!..
I robotnicy rozeszli się.
Sędzia śledczy zwrócił się do kasyera i majstra, pozostałych przy nim.
— Panów prosiłbym pozostać do mego rozporządzenia przez dni kilka jeszcze. Otrzymacie panowie miesięczną pensyę.
— O! co do tego, ani grosza! — odparł żywo Grivot. — Pryncypał był zbyt wspaniałomyślnym dla mnie, ażebym nie miał panu poświęcić, przez pamięć na niego, całego czasu, jaki pan zechcesz...
— Ja tak samo powiem, jak pan Grivot — rzekł kasyer — ani grosza; cały jestem na usługi pańskie.
Daniel Savanne uścisnął ręce obu i bardzo wzruszony wyszeptał:
— W imieniu zmarłego dziękuję panom!..
Potem spojrzał dokoła siebie.
Myślał o synowcu Henryku, do którego telegrafował, i zapytywał sam siebie:
— Dlaczego nie przychodzi?
Właśnie w tejże chwili, gdy zadawał sobie to pytanie z pewnym niepokojem, przybył młodzieniec z twarzą bladą, rysami zmienionemi i wobec dymiących zgliszczy stanął jakby osłupiały.
Daniel postąpił kilka kroków na jego spotkanie.
— Mój Boże! co się to stało? — wyjąkał Henryk Savanne głosem ledwie zrozumiałym.
— Pożar...
— Tak, widzę, ale nie po to, mój stryju, przyjechałeś tej nocy...
— Nasz przyjaciel Ryszard... — zaczął Daniel.
Nie był w stanie dokończyć.
Łzy go dusiły.
— Co? nasz przyjaciel Ryszard? — zapytał młodzieniec — może ranny?
— O! gdyby był ranny, możnaby jeszcze mieć nadzieję...
— Nie żyje?
— Tak.
— Zginął w płomieniach?
— Nie!.. zamordowany...
— Zamordowany! — powtórzył syn Gabryela Savanne, chwiejąc się. — O! mój Boże!.. mój Boże!.. Biedna Alina...
Bliski był omdlenia.
Sędzia śledczy podtrzymał go, a potem pociągnął do pokoju żałobnego, gdzie na łóżku Ryszard Verniere z twarzą spokojną spał ostatnim snem.
Wobec trupa tego człowieka, jeszcze zeszłego wieczora tak pełnego zdrowia i życia, któremu przy pożegnaniu po raz ostatni uścisnął rękę na placu Magdaleny, Henryk pozostał niemy, zgnębiony.
— Umarł... zamordowany! — wyjąkał.
I potoki łez potoczyły się po jego policzkach.
Po tym kryzysie gwałtownego wzruszenia, młodzieniec zdołał zapanować nad sobą.
Upadł na kolana przy łóżku i, ująwszy zlodowaciałą rękę trupa, przyłożył do niej usta.
— Zamordowany! — wyjąkał następnie. — Ty, coś był tak dobry, którego wszyscy kochali i któryś nas tak kochał... O! zdawało mi się nieraz, że jestem synem twoim i jakże byłbym szczęśliwym, gdybym mógł cię nazwać moim ojcem!
Na te ostatnie wyrazy Daniel drgnął.
— Coś powiedział, moje dziecko? — zapytał, pomagając młodzieńcowi podnieść się.
— Prawdę — odpowiedział ze wzrastającem wzruszeniem. — Mojem najdroższem marzeniem było zostać synem tego zacnego człowieka, który jest tu nieżywy, i nie może już mnie słyszeć i nie może już dać mi swej córki!..
— Więc kochasz Alinę?
— Z całego serca, ze wszystkich sił moich i to oddawna.
— Żałoba, która na nią spada, jest bolesna, ależ nie może całkiem zniszczyć twoich marzeń o przyszłości.
— Alboż Alina, która uwielbiała ojca, zdolna będzie przenieść taki cios?.. Czy sama nie umrze, dowiadując się o jego śmierci?..
— Uspokój się, moje dziecko, i nie patrz w przyszłość tak czarno... My będziemy tam, ażeby goić jej straszną ranę... czuwać będziemy nad nią i pocieszać.
— Któż się podejmie powiedzieć jej całą prawdę?
— Ty, moje dziecko.
— Ja?.. — zawołał Henryk z przerażeniem.
— Tak... Dlatego właśnie, że ją kochasz... Porozumiesz się z Matyldą i oboje z całą delikatnością dacie jej poznać nieszczęście...
— Ha! dobrze... — wyrzekł Henryk z wysiłkiem. — Ale czy przynajmniej pomścisz go?..
— O! do tego użyję całej energii...
— Czy znasz, stryju, mordercę?
— Nie. Ani nawet nazwiska. Ale liczę na panią Sollier, że rozświetli te ciemności, gdy będzie mogła mówić.
— Dlaczegóż nie mówi natychmiast?
— I ją uderzyli mordercy.
— Niebezpiecznie?
— Można się obawiać o wszystko...
— I ona również?.. A! biedna kobieta! Ale co się stanie z dziewczynką, córką tej nieszczęśliwej Germany, tak okrutnie oszukanej i opuszczonej przez uwodziciela?
— Zaopiekuje się nią tymczasem zacny człowiek, kataryniarz Magloire.
— O! zawsze on gotów, gdy chodzi o dobry uczynek. Jakiż był prawdopodobny powód zbrodni?
— Kradzież, to niezawodnie!.. Alina jest zrujnowana... bo nawet fabryka nie była ubezpieczona... spóźniono się z odnowieniem asekuracyi...
— Biedna Alina! — wyszeptał młodzieniec, ukrywając twarz w dłoniach.
Poczem dodał po chwili, podnosząc głowę:
— Na szczęście, ja w tem będę, ażeby zapobiedz jej biedzie! — dodał z energią, świadczącą o jego miłości.
Matylda Savanne, córka Daniela, miała lat ośmnaście skończonych.
O kilka miesięcy była starszą od Aliny Verniere, jedynego dziecka nieszczęśliwego Ryszarda.
Obie wychowane były na tej samej pensyi, którą ukończyły w szesnastym roku życia, otrzymawszy odpowiednie wykształcenie, które już tylko pozostawało uzupełnić w domu.
Ryszard Verniere, wdowiec i zupełnie pochłonięty pracą przy swem rozległem przedsiębiorstwie, zrozumiał, iż niepodobna mu się zająć Aliną i ją ostatecznie wykształcić.
Poprosił więc swego najlepszego przyjaciela Daniela Savanne o pomoc, ażeby Alina mogła u niego mieszkać i razem z jego córką brać lekcye od doborowych nauczycieli.
Daniel kochał córkę Ryszarda.
Podjął się tej opieki moralnej.
Obie panienki były dla siebie z wielkiem uczuciem przyjaźni, i kochały się, pomimo różnicy usposobień.
Matylda była żywa, prędka, wesoła.
Alina miała usposobienie spokojniejsze.
Ale u obu przymioty serca i duszy były jednakowe.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Henryk Savanne, po opuszczeniu spalonej fabryki, towarzyszył stryjowi do sądu i czekał nań w powozie.
Daniel, po zdaniu sprawy prokuratorowi z tego, co zaszło, i z małych rezultatów śledztwa, powrócił do synowca i wraz z nim udał się w drogę na bulwar Malesherbes.
Daniel, gdy przybywali na miejsce, powiedział:
— Biedne dziecko powinno jak najprędzej dowiedzieć się o strasznej prawdzie... Ja pójdę do gabinetu swego, gdzie muszę pracować... Tam mnie znajdziesz, po spełnieniu bolesnego posłannictwa.
Przed rozstaniem się ze stryjem, młodzieniec zapytał:
— Czy nie zawiadomisz, stryju, mego ojca depeszą o katastrofie, której stał się ofiarą jego przyjaciel?
— Ojciec twój jest już niezawodnie na morzu — odpowiedział Daniel — i depesza moja jużby go nie zastała, odjechał z myślami ponuremi, trapiony złowrogiemi przeczuciami... po co zwiększać jego smutek, wykazując mu, jak usprawiedliwione były jego przeczucia... Idź uprzedzić Matyldę i oboje postarajcie się złagodzić cios, jaki macie zadać biednej Alinie...
Henryk, nic nie odpowiedziawszy, z schyloną głową, opuścił stryja i skierował się ku części mieszkania, zajmowanej wespół przez Matyldę i Alinę, z których każda miała swój pokój.
Uczynił nadludzki wysiłek, ażeby powściągnąć przygniatające go wzruszenie i zapukał do przedpokoju, prowadzącego do dwóch pokoi i saloniku, służącego za miejsce nauki.
Otworzyła mu Matylda.
— Była sama.
— Gdzie jest Alina? — zapytał młodzieniec.
— Bierzę lekcyę angielskiego języka — odpowiedziała Matylda.
— Gdzie?
— W saloniku...
— Czy ztąd może nas słyszeć?
Matylda spojrzała na kuzyna ze zdziwieniem i niepokojem.
— O! nie — rzekła. — Ale dlaczego mnie o to pytasz?..
Ujęła go za ręce i mówiła:
— Na twarzy twojej taki głęboki smutek... Oczy odwracasz... Czy mi zwiastujesz jakie nieszczęście? Czy się co przytrafiło memu ojcu?
— To nie o niego chodzi...
— Chwała Bogu!.. Ale cóż to takiego?
— Droga Matyldo, posłuchaj mnie... Znam twoją, duszę... pełną delikatności. Znam twoje serce... zdolne do wszelakich poświęceń... Odwołuję się więc do tych uczuć, one ci dodadzą siły i odwagi, jakich nam trzeba, ażeby oznajmić Alinie...
Henryk nie mógł dalej mówić.
Głos gasł mu w gardle... a grube łzy płynęły po policzkach.
Matylda raptownie zbladła.
— Mój Boże!.. przestraszasz mnie... jakąż straszną wiadomość mamy oznajmić Alinie?
— Ojciec jej nie żyje! — wyrzekł Henryk głucho.
Matylda krzyknęła przeraźliwie.
— Umarł? A to jak?
— Zamordowany!..
Dreszcz nerwowy wstrząsnął ciałem Matyldy.
Henryk ciągnął dalej:
— I to jeszcze nie wszystko!... fabryka jest spalona... majątek skradziony!., dla Aliny nie tylko żałoba, ale ruina!..
— Żałoba i ruina!.. — powtórzyło dziewczę głosem zaledwie wyraźnym i jakby bliska omdlenia.
Henryk pochwycił ją za ręce i ścisnął je silnie, jakby chcąc walczyć przeciw słabości, ogarniającej Matyldę.
— Zbierz siły!.. Bo jeżeli my upadamy pod ciosem, czy ona go przeniesie?.. to ją zabije...
Matylda wyprostowała się, jakby pod działaniem prądu elektrycznego.
— To prawda — rzekła — to ją zabije!.. Ona swego ojca kocha, jak ja kocham swego... Może i ona umrzeć przez jego śmierć!..
— Ona żyć musi... a my to winniśmy uczynić.
— O! ja się o nią boję... ona cierpi na serce, a od tej choroby umarła jej matka, i kto wie, czy przeżyje ojca?..
— To mnie pozostaje tylko umrzeć! — wyrzekł Henryk przygnębiony.
— Ty masz umrzeć!.. ty!.. — wyjąkała Matylda, zarzucając ręce dokoła szyi kuzyna.
— Jeżeli Alina umrze i ja umrę, bo wszystko się już skończy dla mnie w życiu...
— Ty ją kochasz!.. — zawołało dziewczę, nareszcie zrozumiawszy.
— O! z całej mojej duszy!..
— Ha! to w twojej miłości dla niej odnajdziemy wybawienie — odparła żywo córka Daniela Savanne. — Alina nie powierzyła mi ani swych uczuć, ani swych marzeń, ale jako kobieta odgadłam oddawna, że Alina cię kocha... I dlatego takie postępowanie dyktuje mi mój instynkt kobiecy... Zanim zwiastować będziemy dziecku piorunującą wiadomość, powiesz jej, że ją kochasz, nie jako przyjaciel, nie jako brat, ale jako narzeczony, i że chcesz, ażeby została twoją żoną... Potem będziemy mogli jej wyznać prawdę, powiedzieć jej, że ojciec umarł, bez obawy, że nie przeniesie tej boleści... Ona zrozumie, że obowiązkiem jej jest żyć dla ciebie.
Zaledwie Matylda wymówiła ostatnie wyrazy, drzwi, oddzielające jej pokój od saloniku, otworzyły się i Alina, blada, jak widmo, trzymając się zaledwie na nogach, ukazała się na progu.
— Wiem wszystko... — wyjąkała złamanym głosem — byłam tam... za temi drzwiami... słyszałam... nie mam już ojca...
Nogi uginały się pod nią... Zachwiała się.
Henryk i Matylda podskoczyli ku niej.
Nie zdążyli.
Padła u nóg ich na dywan.
Henryk, widząc Alinę zemdloną, stracił zupełnie głowę.
Tym razem Matylda przywróciła mu trochę zimnej krwi.
— Bądź spokojny i panuj nad sobą — rzekła doń. — Zanieś ją na łóżko i idź po doktora.
Henryk uczynił to.
W dwadzieścia minut później doktór Arnauld, lekarz domowy rodziny Savanne, znajdował się przy łóżku młodej dziewczyny, którą Matylda przy pomocy pokojówki rozebrała i położyła do łóżka.
Alina wciąż była zemdlona.
Daniel Savanne uprzedzony został o wszystkiem przez synowca.
Doktór uspokoił obecnych.
— Jakkolwiek wstrząśnienie jest gwałtowne — rzekł, po uważnem obejrzeniu — jednak nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo... Za to ręczę.
I zapisał lekarstwo.
Po obiedzie, który, jak można było pomyśleć, minął bardzo smutnie, sędzia śledczy odszedł do swego gabinetu.
Postanowił zawiadomić brata nieboszczyka i napisał list lakoniczny, który wysłał pod adresem ambasadora francuskiego w Berlinie, zalecając odszukanie Roberta Verniere.
Następnie rozesłał notatkę do redakcyj pism, której zakomunikowanie polecił prefekturze policyi. Chodziło mu o to, ażeby i publiczność dowiedziała się o poczynionych krokach przez śledztwo.
Potem chociaż złamany ze zmęczenia, odczytał protokół zeznań jak również raport komisarza i doktora Bordet.
Położył się spać dopiero o godzinie pierwszej.
Kilka godzin snu pokrzepiło jego siły.
O świcie już wstał i gotował się do wyjazdu.
Zeszedł jeszcze do pokoju Aliny, przy której przez całą noc czuwali Matylda i Henryk.
Zaniepokoił go nieco wciąż trwający stan jej odrętwienia.
Henryk go uspokoił.
— Ta senność jest następstwem mikstury opium, przepisanej przez doktora Arnauld. To uspokoi jej nerwy.
Pan Savanne zapytał go.
— Czy idziesz dziś do zajęć?
— Nie, mój stryju, napisałem do ordynatora kliniki. Chcę być przy wizycie doktora Arnaulda.
— Nie czekajcie na mnie ze śniadaniem — podchwycił sędzia śledczy.
— Stryj już odjeżdża?
— Tak. Muszę być najpierw w szpitalu św. Ludwika ażeby się dowiedzieć, w jakim stanie się znajduje Weronika Sollier. Potem zajdę do sądu, a w południe będę w Saint-Ouen.
W szpitalu zobaczył się z naczelnym ordynatorem, doktorem Sormet i zapytał go o zdrowie rannej.
— Mam nadzieję — rzekł doktór — że będzie żyła jeszcze długo.
— Więc rana nie jest tak ciężka?
— I owszem... i wymagać będzie operacji, zawsze niebezpiecznej.
— Jakiej?
— Zdjęcia części czaszki... chcę to uczynić jutro...
— Czy zezwala pan, abym pomówił teraz z chorą?
— O! to niemożebne...
— Chciałbym jej zadać tylko jedno lub dwa pytania.
— Ona pana nie usłyszy, a gdyby nawet usłyszała, nie potrafi odpowiedzieć... W każdym razie jednak doprowadzę pana do chorej.
W pokoju, gdzie leżała chora panowała prawie zupełna ciemność; z polecenia doktora, podniesiono na chwilę rolety.
Ciało rannej leżało jakby bez życia.
Pani Sollier oddychała jeszcze, ale tak słabo, jak gdyby oddech lada chwila miał zagasnąć.
— I sądzi pan doktór, że po operacyi będzie zdrowa? — zapytał Daniel Savanne.
— Jest wielkie prawdopodobieństwo, ale znowu lękam się wielce, czy nie oślepnie.
Sędzia podziękował chirurgowi za uprzejme przyjęcie i wsiadł do dorożki.
— Ślepa! — rozmyślał w drodze, jadąc do sądu. — Biedna kobieta! biedna ofiara. Zresztą ślepota nie przeszkodzi jej ani pamiętać, ani mówić! Trzeba mi teraz czekać na jej wyzdrowienie, ażeby mieć wiadomości, chyba, iż przyjdzie mi z pomocą traf, ten wielki współpracownik sprawiedliwości!..
Na podwórzu fabrycznem wszystko już było gotowe do usunięcia zgliszczy.
Robotnicy znajdowali się zebrani.
Klaudyusz Grivot i Prieur powitali ukłonem przybyłych urzędników.
Kasyer podał sędziemu tygodniową listę płacy, przygotowaną z jego polecenia.
Pan Savanne wszedł do pokoju odźwiernej i, zgodnie z obietnicą, uczynioną dnia poprzedniego, przelał na ręce Prieura sumę, potrzebną do wypłaty.
Kasyer oddalił się.
— Muszę zmienić papiery na drobniejszą monetę, ażeby wam, moje dzieci wypłacić, co na każdego przypada — rzekł do robotników, pokazując im banknoty, które trzymał w ręce. — Dziś po południu o piątej zbierzecie się wszyscy u matki Aubin. To wam nie zrobi różnicy, ponieważ przedsiębiorca zamówił was wszystkich do usuwania zgliszczy.
∗
∗ ∗ |
Około godziny dziewiątej zrana doktór Arnauld przyszedł do młodej chorej.
Henryk i Matylda oczekiwali wizyty doktora z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
Ten był trochę zdziwiony, że sen, jaki wywołał, jeszcze nie ustał.
Zbadał stan chorej i zadał kilka pytań Henrykowi, wiedząc, że odbył poważne studya lekarskie.
Następnie doktór zapisał receptę i oddalił się.
Henryk posłał służącego do apteki i sam, odebrawszy od niego lekarstwo, wszedł do pokoju chorej.
W tejże chwili lekki dreszcz wstrząsnął uśpioną.
Ręce jej, bezwładne od wielu godzin, podniosły się zwolna.
Powieki się poruszyły i głębokie westchnienie wydarło się z piersi.
— Przychodzi do siebie — szepnęła Matylda do ucha kuzynowi, a twarz jego ogarnęła nagła bladość.
— Tak — odpowiedział głosem zdławionym.
Alina otworzyła oczy.
Spojrzenia jej, utkwione najprzód w sufit, schylały się i zatrzymały na tych, którzy byli przy niej, lecz jak gdyby nie widziała ich wcale.
— Lekarstwo... prędko! — wyrzekła Matylda.
Henryk ręką, nieco drżącą, nalał na łyżeczkę odpowiednią ilość mikstury.
Matylda wzięła łyżeczkę i, uniósłszy głowę przyjaciółki, mówiła do niej głosem pieszczotliwym:
— Wypij to, moja droga... Wypij...
Alina nie była już zemdloną, lecz jeszcze nie oprzytomniała.
Dźwięk głosu Matyldy niewyraźnie dochodził do jej uszu.
Oczy jeszcze zasłaniała mgła.
Jednakże otworzyła nawpół usta instynktownie i wypiła odrazu napój, uspokajający i wzmacniający.
Chora, wypiwszy lekarstwo, opuściła głowę, a powieki opadły znów na źrenicę.
Jednocześnie zmarszczka powstała wśród brwi.
Znać było na czole pracę budzących się myśli.
Syn Gabryela Savanne i jego kuzynka śledzili z niepokojem ten postęp obudzenia.
Nagle Alina podniosła się na łóżku.
Oczy się jej otworzyły.
Fala krwi, uderzywszy do lic, zastąpiła siną bladość.
Spojrzała kolejno na Henryka i Matyldę i, wyciągając do niej ręce, zawołała:
— Mój ojcze!.. mój ojcze!..
Matylda objęła ją i przytuliła do serca, sama jednak nie mając mocy, ażeby przemówić, wybuchnęła płaczem.
Alina coraz bardziej odzyskiwała pamięć.
— Ojciec mój umarł!.. ojciec umarł!.. Henryk to ci mówił, a ja słyszałam... Umarł zamordowany... Nędznicy zabili mego ojca!.. Mój ojciec umarł!.. Umarł!..
Przeciągłym jękiem wezbrała pierś sieroty a z oczu jej trysnął strumień łez.
Doktór Arnauld przewidział ten atak nerwowy, ale był on jeszcze gwałtowniejszy, niż przypuszczał.
Wobec rozpaczy przyjaciółki, Matylda nie była w stanie zapanować nad własnem zmartwieniem, i przez kilka chwil dziewczyny młode, łącząc swe płacze i jęki żałosne, przedstawiały widok wzruszający, który rozdzierał, serce Henrykowi Savanne.
Daremnie Matylda szukała słów, zdań, ażeby pocieszyć zrozpaczone dziecko...
Nie znajdowała ich wcale.
Nagle Alina ruchem gwałtownym schwyciła dłoń Matyldy:
— Chcę wiedzieć, kto zabił mego ojca? — rzekła do niej. — Jak się nazywa?.. Czy jest w więzieniu?.. Wszak życiem przypłaci za życie mego ojca!.. Ale mówcie!.. Dlaczego milczycie?!. Mówcie! Odpowiadajcie mi!..
Henryk zabrał głos.
Wyjąkał:
— Droga Alino, stryjowi memu, najlepszemu przyjacielowi twego biednego ojca, sąd powierzył wykrycie winowajców...
— I cóż?
— Czyż potrzebuję mówić, z jaką gorliwością stryj spełnia to zadanie?., on znajdzie nędzników, o tem nie wątpi, ale dotąd nie są jeszcze oni w ręku sprawiedliwości.
— I pozwolą im uciec! — zawołało dziewczę — zbrodnia potworna nie będzie ukaraną!.. Ojciec mój nie będzie pomszczony!.. O! mój Boże!.. mój Boże!..
— Alino, moja droga — odrzekła Matylda, odzyskując zimną krew — uspokój się, błagam cię... Cios straszny, który w ciebie ugodził, jednocześnie ugodził i nas... Wiesz, jak kochaliśmy twego ojca, i nam serce również pęka, na myśl, że go już nie zobaczymy, ale rozsądek musi rozkazywać najstraszniejszej i najsprawiedliwszej rozpaczy... Nie jesteś osamotnioną na tym świecie... my jesteśmy, ażeby pomódz ci w znoszeniu cierpień, które podzielamy wraz z tobą... Przywiązanie mego ojca, nasze uczucie bez granic, to schronienie pewne, na które winnaś polegać... Otoczona jesteś życzliwością serdeczną, jakiej ci nie zabraknie nigdy. Ojciec mój kocha cię jak córkę... ja kocham cię, jak siostrę... a Henryk kocha cię inaczej... kocha cię bardziej, bardziej jeszcze...
Na te ostatnie słowa, sierota drgnęła.
Wielkie jej oczy wilgotne zwróciły się ku młodzieńcowi.
Podała mu rękę.
Henryk ją pochwycił, lecz w okolicznościach bolesnych, w jakich się znajdowano, nie śmiał jej ponieść do ust.
Zapanowała chwila milczenia, poczem Alina podchwyciła głosem powolnym i łagodnym:
— Tak, znam uczucia życzliwe, jakie mnie otaczają, to przywiązanie, które czuwa nademną, i to inne uczucie, odmienne i jeszcze życzliwsze... Bo i to również słyszałam... Jeżeli jednak w przyszłości znajdzie się miejsce dla promyku słońca, teraz przenika mnie tylko ta straszna, dręcząca myśl: Ojciec mój umarł!..
— Alino! droga Alino! — zawołał syn Gabryela Savanne — moja dusza, moje serce, myśl, istnienie całe należy do ciebie i miłość moja będzie słońcem dla twej przyszłości, ale masz słuszność, dziś myślmy tylko o opłakiwaniu naszego przyjaciela, najlepszego z ludzi i najlepszego z ojców, jednocześnie jednak zbierzmy całą odwagę i powiedzmy sobie, że będzie pomszczony...
— Będzie, nieprawdaż?
— O! przysięgam ci... Nabierz więc siłę i spokój... Nie żyje się z umarłym!.. Zachowuj siebie dla tych, którzy cię otaczają i kochają...
— Tak — odpowiedziało dziewczę — żyć będę dla was... żyć będę dla ciebie... Odtąd życie moje do ciebie należy... Powiedziałeś, że jeśli umrę i ty umrzesz. Pojmuję to, bo gdybyś ty umarł, jabym cię nie przeżyła... Pojmuję teraz, dlaczego śmierć mnie nie ugodziła, gdyś oznajmił Matyldzie, że jestem sierotą... Bo obok boleści, która mogła, która powinna była mnie zabić, osłabiłeś gwałtowność ciosu tem niespodziewanem odkryciem, że od mego życia zależy i twoje... Henryku, będę miała całą siłę, jakiej odemnie żądasz, całą odwagę, jakiej wymagasz odemnie, jeżeli mi przysięgniesz, że mnie zawsze będziesz tak kochał, jak mnie w tej chwili kochasz...
— Zawsze! zawsze! moja droga Alino!..
— Cokolwiek się stanie?
— Tak... przysięgam... i ty?..
— Ja jestem twoją narzeczoną i będę twoją żoną... Kochać cię będę aż do śmierci!..
Ta scena nieprzewidziana, w której żałoba i nadzieja zmieszały się dziwnie, wyczerpała młodą chorą.
Nadstawiła czoło Henrykowi i Matyldzie.
Matylda złożyła na nim pocałunek siostry, Henryk pocałunek narzeczonego, ale również zimny, jak pocałunek brata.
— Teraz — wyjąkała Alina głosem słabym — nie mówcie nic do mnie więcej...
— Chcesz spać?
— Nie... ale chcę się pomodlić za mego ojca.
I nowe łzy zalały jej bladą twarz.
Matylda i Henryk opuścili pokój na chwilę.
— Ocalona! — zawołała z głęboką radością córka sędziego śledczego.
Henryk Savanne, ściskając z radością dłoń kuzynki, dodał:
— Ocalona przez moją miłość!.. Ona mnie kocha... My damy jej zapomnieć o zmartwieniach!..
∗
∗ ∗ |
Dzienniki paryskie dlatego też pod datą 9 go stycznia 1894 roku ogłosiły tę wiadomość na widocznem miejscu, a nadany jej tytuł jeszcze większą zwracał uwagę:
Morderstwo. — Kradzież. — Pożar.
„W nocy z dnia 1 na 2 stycznia między godziną dziesiątą i jedenastą wieczorem wielka fabryka pana Ryszarda Verniere, inżyniera-mechanika, położona w Saint-Ouen, stała się pastwą płomieni.
„Gwałtowny wicher i nieco opóźniony ratunek, ze względu na święto noworoczne, nie pozwoliły położyć tamy niszczącemu żywiołowi.
„Pomimo gorliwości i odwagi strażaków z Saint-Ouen i okolicy nic nie zostało uratowane, oprócz małego domku, służącego za mieszkanie dla odźwiernej fabrycznej, który ocalał ze względu na położenie.
„Dom mieszkalny i warsztaty, zajmujące powierzchni przeszło trzy tysiące metrów, przedstawiają tylko stos dymiących zgliszczy.
„Wszystko poszło w perzynę w niespełna godzinę.
„Nic nie ocalało, ani kasa, ani książki handlowe.
„Sąsiednia fabryka farb i lakierów uległa temuż losowi. Nie pozostało z niej nic.
„Na miejsce wypadku przybył prokurator wraz z sędzią śledczym, naczelnikiem policyi i kilku agentami, pod kierunkiem głównego inspektora Berthout.
„Natychmiast rozpoczęte zostało śledztwo co do przyczyn pożaru, który pozostawia bez zarobku przeszło stu pięćdziesięciu robotników.
„Po zebraniu pierwszych wskazówek, niema już żadnej wątpliwości.
„Na podwórzu znaleziono trupa pana Ryszarda Verniere i ciało odźwiernej fabrycznej, ofiary poświęcenia.
„Oboje padli od strzałów z rewolweru.
„Morderstwo i pożar miały kradzież za pobudkę.
„Skutkiem szczególnego zbiegu okoliczności kasa przemysłowca mieściła właśnie tej nocy sumę poważną, przeszło pięćset tysięcy franków — i zapewne dla przywłaszczenia tej sumy złoczyńcy wdarli się do fabryki.
„Mówimy: złoczyńcy, gdyż dowiedzione jest, że dwie ofiary nie zostały ugodzone kulami tego samego kalibru. Kule te więc nie mogły pochodzić z tej samej broni.
„Pan Verniere, gdy go podniesiono, nie dawał znaku życia. Odźwierna fabryki nie została zabitą na miejscu.
„Przeniesiono ją do szpitala św. Ludwika; przytomności nie odzyskała wcale... Wątpliwem jest bardzo, ażeby przeżyła ranę.
„Trzecią ofiarą jest parobek.
„Śpiąc w stajni, zginął wśród płomieni, jak również konie, które były pod jego dozorem.
„Ze względu na miejsce, gdzie znaleziono leżące ciała przemysłowca i odźwiernej, sąd przypuszcza, że złoczyńcy, zaskoczeni na gorącym uczynku przez pana Verniere, przybyłego z Paryża niespodziewanie, bronili się i że jeden z nich zabił Ryszarda Verniere i że odźwierna, obudzona pierwszym strzałem, nadbiegłszy na pomoc swemu panu, została ugodzona przez drugiego mordercę.
„Zgon pana Verniere jest żałobą publiczną.
„Poważany i lubiany był przez wszystkich w Saint-Ouen, to też dowodów przywiązania dlań nie brakło.
„Wśród najbardziej nieustraszonych w tej walce z ogniem wymienić należy głównego majstra fabryki, Klaudyusza Grivot, którego postępowanie godne jest najwyższych pochwał, Szymona, Łupina i Feriola, robotników fabrycznych, Magloire, dawnego żołnierza marynarki, odznaczonego medalem wojskowym, strażaków: Lordure i Breniquela z Saint-Ouen.
„Porządek podczas ratunku był doskonale utrzymany, za staraniem mera, komisarza policyi i żandarmów pieszych.
„Śledztwo prowadzone jest energicznie.
„Pomimo tajemnicy, otaczającej tę potrójną zbrodnię, sprawiedliwość jest na śladzie winowajców.“
Wiadomość ta, zredagowana w stylu administracyjnym — jeżeli się tak można wyrazić, sprawiła wrażenie.
W ministerjum marynarki i w ministerjum wojny, w których Ryszard Verniere podpisał kontrakty na dostawy poważne, zapytywano, czy kradzież była istotnie jedyną pobudką zbrodni i czy mordercy, podpalacze, nie byli podsunięci przez ręce zagraniczne.
W świecie przemysłowym wrażenie niemniej było wielkie.
Nieskazitelna prawość pana Verniere była znana powszechnie, lubiono z nim utrzymywać stosunki w interesach.
Magnetyzer O’Brien, jeden z przywódzców szpiegostwa niemieckiego w Paryżu, przeczytał wiadomość jak i wszyscy, i sądził, że w niej ma dowód, iż baron Schultz mylił się zupełnie, oskarżając o udział w potrójnej zbrodni Roberta Verniere, który wyjechał do Berlina dnia 1 stycznia o wpół do siódmej wieczorem, zatem na kilka godzin przed morderstwem i pożarem.
Nazwisko Klaudyusza Grivot nie uderzyło wcale O’Briena.
Magnetyzer jednakże znajdował się w stosunku z nim w Berlinie, jednocześnie gdy i z Robertem Verniere, lecz nie przypomniał sobie tak mizernej osobistości, a zresztą nazwisko majstra, umieszczone w pierwszym szeregu na liście osób, które się odznaczyły w walce ciężkiej przeciw pożarowi w fabryce w Saint-Ouen, nie mogło żadną miarą obudzić podejrzenia, że dzielny człowiek, którego chwalono odwagę i gorliwość, jest jednym z morderców przemysłowca i odźwiernej, jednym ze sprawców pożaru, wreszcie wspólnikiem Roberta, którego O’Brien stanowczo nie chciał podejrzewać.
— Znam ja dobrze Roberta — mówił do siebie. — To łotrzyk, zdolny do wszystkich podłości, ale tchórz z niego.. Onby miał chwycić za nóż... lub rewolwer...narazić się na rusztowanie... on, nigdy.
Naczelnik szpiegostwa pruskiego, baron Schultz czuł się zbitym z tropu, czytając wiadomości, ogłoszone w dziennikach rannych. I po dojrzałym namyśle zapytał sam siebie, czy nie popełnił grubej omyłki, oskarżając brata Ryszarda Verniere.
Mówiono o kilku mordercach, a przynajmniej dwóch.
Owo Schultz zadawał sobie pytanie:
— Jakich wspólników mógłby był Robert znaleźć tak prędko w Paryżu, który opuścił od tak dawna i nie utrzymywał żadnych tu stosunków.
Gdyby był działał, byłby działał sam, korzystając ze sposobności nastręczającej się przypadkiem.
Ależ, gdyby doktór O’Brien był znał Klaudyusza Grivot, to widząc jego nazwisko, wymienione jako głównego majstra fabryki w Saint-Ouen, przypuściłby możność porozumienia się między nim i Robertem, coby go było utwierdziło w pierwszych domysłach.
Ale Grivot, jakkolwiek ogołocony z wszelkich skrupułów, nie czuł się usposobionym do pozostania szpiegiem pruskim, i nazwisko jego nie było zapisane wśród bezkrajowców, którzy zwiedzali Francyę.
Baron więc nie mógł niczem związać ze sprawą w Saint-Ouen i za wspólnika Roberta poczytywać, tego Klaudyusza Grivot, który przeszło od dwóch lat obmyślał nie zabójstwo Ryszarda Verniere i pożar fabryki, lecz okradzenie kasy.
Morderstwo i pożar — jak wiemy — wynikły z przyczyn zupełnie przypadkowych.
Pomimo to dygnitarz niemiecki jeszcze niezupełnie wyrzekł się swoich przypuszczeń.
Mówił do siebie:
— Skoro Robert Verniere wyjechał z Paryża dnia 1 stycznia wieczorem — jeżeli rzeczywiście wyjechał — musi być w Berlinie wieczorem dnia 2 stycznia i według mych zleceń natychmiast stwierdzę jego obecność.
Jeżeli wrócił do siebie wieczorem dnia 2 stycznia, to znaczy, że omyliłem się od A do Z.
Jutro otrzymam depeszę i będę wiedział, czego mam się trzymać... Zaczekajmy do jutra...
∗
∗ ∗ |
Wieczorem Daniel Savanne, po naradzie z prokuratorem kazał się zawieźć do morgi, dokąd przewieziono dla sekcyi trupa jego nieszczęśliwego przyjaciela.
Lekarz sądowy dokonał tego zadania.
Wydobył z ciała kulę, która zadała śmierć, i przygotował się do sporządzenia raportu, dla poczynienia porównań z kulą, którą również wyjęto z rany odźwiernej po dokonaniu operacyi w szpitalu; okazało się, że obie kule były odmienne, a zatem stwierdzoną było rzeczą, iż mordu dopuściło się dwóch zabójców.
Pogrzeb mógł już nastąpić i urzędnik wydał rozkazy, ażeby nazajutrz dnia 4 stycznia szczątki śmiertelne Ryszarda Verniere, przeniesione zostały do Saint-Ouen, gdzie spisany był akt zejścia.
Daniel Savanne, działając tak, chciał zaoszczędzić córce przyjaciela swego cierpienia z pogrzebu w Paryżu.
Henrykowi powierzył załatwienie wszelkich koniecznych formalności.
Po powrocie do domu, ucieszył się wiadomością, że Alina miewa się lepiej i że jej życie nie znajduje się już w niebezpieczeństwie.
Już w ciągu dnia przyszła do przytomności i przywołała do siebie Matyldę i Henryka.
Chciała się podnieść, jakkolwiek jeszcze złamana następstwami strasznego wzruszenia raptownego i zapragnęła poznać szczegóły dramatu, jakiego ofiarą stał się jej ojciec.
Henryk musiał ustąpić temu życzeniu.
Zniosła mężnie zgrozę tego opowiadania, i Daniel zastał ją spokojną i zrezygnowaną.
— Dowiedziałam się o wszystkiem — rzekła doń, nie mogąc się jednakże powstrzymać od łez. — Ale nie odmówi mi pan jednej łaski?...
— Jakiej, drogie dziecię?
— Ze raz jeszcze ucałuję tego, którego już nie zobaczę żywego. Dlaczego pan jakby się waha?..
— Rzeczywiście waham się — odpowiedział Daniel głosem jaknajłagodniejszym. — Uważam cię za silną, ale są obrazy tak bolesne, iż wobec nich wola staje się bezsilną.
— Moja wola nie osłabnie... W imię więc życzliwości, jaką pan ma dla mnie, w imię przyjaźni, jaką pan miałeś dla mego biednego ojca, pozwól mi go zobaczyć po raz ostatni...
Matylda wtrąciła się do rozmowy.
— Ojcze — rzekła z głębokiem wzruszeniem — i ja chciałabym zobaczyć po raz ostatni twarz naszego tak drogiego przyjaciela. Będę towarzyszyła Alinie... Obie będziemy sobie dodawały sił...
— Niech i tak będzie — wyszeptał Daniel Savanne. — Henryk zawiezie was do Saint-Ouen, kiedy zwłoki naszego biednego przyjaciela będą tam przewiezione.
Powróćmy do Saint-Ouen.
Nasz sympatyczny przyjaciel, Magloire, mańkut, od nocy pożaru wszystkiemu się przyglądał, wszystkiemu się przysłuchiwał, usiłował zdać sobie sprawę z najdrobniejszych faktów, ażeby z nich zrobić użytek dla swej protegowanej małej Marty.
Od sędziego śledczego odprowadził dziecko do pani Aubin.
Przeświadczony, że córka Germany była pod dobrą opieką, posilił się naprędce i powrócił do siebie na wieś Saint-Ouen.
Tam, przy ulicy Sekwany, zajmował mieszkanko, które utrzymywał z wielką troskliwością i czystością.
— Jakkolwiek wielce znużony, zanim się rzucił na łóżko, chciał umieścić w pewnem miejscu dwa przedmioty, które zabrał z fabryki i które miały wielkie znaczenie.
Mówimy tu o kłębku bawełnianym, oddanym mu przez Martę i o klejnociku, który wyjął z zaciśniętej ręki zemdlonej Weroniki Sollier.
Najprzód zajął się kłębkiem.
Rozwinął go i dostał się do papieru, o który były okręcone nici.
Rozwinął papier i przedewszystkiem spojrzał na podpis.
Lekkie drżenie nerwowe poruszyło mu usta.
— Podpis Ryszarda Verniere! — zawołał — spodziewałem się tego!..
Chociaż w pokoju było chłodno, krople potu wystąpiły mu na czoło i skronie.
— To więc Marta jest zrujnowana! — ciągnął dalej z pewnem przerażeniem, — przecież pan Verniere umarł, a wszystko co posiadał, już nie istnieje!.. Marta nie może już niczego się spodziewać, biedna droga pieszczoszka... niczego!..
No, zobaczmy.
I przeczytał treść listu, który już znają czytelnicy:
„Otrzymałem od osoby, pragnącej pozostać nieznaną, sumę trzykroć sto tysięcy franków, złożonych w moim domu na rzecz panny Marty Sollier, córki Germany Sollier, zmarłej, i będę jej od dnia dzisiejszego płacił procent w stosunku czterech rocznie.
„Obowiązuję się zwrócić powyższą sumę pannie Marcie Sollier lub tym którym przekaże, za prostem okazaniem tego listu.
„Saint-Ouen, 31 Grudnia 1893 r.
— To zupełnie jasne i zrozumiałe. Wszystko napisane w jaknajwiększym porządku — wyszeptał Magloire — a jednak wszystko stracone!.. Nieruchomość, ma chiny, materyały, nic nie było ubezpieczone... banknoty i pieniądze w kasie spaliły się lub zostały skradzione i cały majątek pana Verniere — jak oświadczył kasyer — składa się zaledwie z jakich dwudziestu tysięcy franków... ani myśleć o odzyskaniu pieniędzy z tego kwitu.
A pieniądze te zapewne złożył jej ojciec, niema pod tym względem wcale wątpliwości; ojciec, na którego niema już co liczyć, jak mi powiedziała pani Sollier, i jego nazwisko ma pozostać w tajemnicy... Zapewne on jest żonaty i ma inne dzieci...
Biedna Marta, co się z nią stanie, jeżeli jej poczciwa babka umrze?..
Magloire zamyślił się, poczem podchwycił:
— Co się z nią stanie? będzie z niej uczciwa dziewczyna... uczciwa kobieta... Bo ja ją wychowam sam.
Mogę zarabiać na swe życie, mogę utrzymywać starą matkę, mogę nadto pomagać biedakom... Ha! w razie konieczności, będę im dawał trochę mniej, ale Marta mnie nie opuści... Będzie moją córką, a ja z niej uczynię dziecko, godne swego ojca, Magloira.
No, w każdym razie trzeba schować ten kwit... A teraz pomyślmy o... breloku...
To mówiąc, kataryniarz wziął brelok, pochodzący od łańcuszka zegarkowego Roberta Verniere a pozostały w ręku pani Sollier, gdy walczyła z mordercą.
Przyjrzał mu się z większą niż przedtem uwagą.
— To cacko musi mieć sporą wartość — rzekł następnie — to niezawodnie majstersztyk... Ja się na tem znam, jako dawny grawer... a ten szmaragd wart jest dużo pieniędzy... Ładna z niego pamiątka... z wyrytemi cyframi... Taką rzecz nosić może nie złodziej z profesyi. W zbrodni w Saint-Ouen musi się kryć straszna tajemnica...
Niejeden może utrzymywałby, że powinienem był to cacko doręczyć sędziemu śledczemu... ale czyniąc to, może popełniłbym wielką niezręczność na szkodę Marty i Weroniki...
Tylko Weronika, jeżeli wyzdrowieje, będzie mi mogła powiedzieć, co mam uczynić, a jeżeli nie wyzdrowieje, zawsze jeszcze będzie czas. Tak, tymczasem schowam ten przedmiot wraz z kwitem do mej kasy... Tej chyba ogień nie zniszczy!
Magloire wyjął z komody maleńką skrzynkę dębową i otworzył.
Przed umieszczeniem w niej kwitu Ryszarda Verniere i cennego breloku, wziął papier jakiś.
Był to bilet na loteryę, który Vide-Gourret, mechanik-pijak, dał mu w dniu składek za franka, to jest za tyle, ile kosztował bilet.
— A! — rzekł z uśmiechem — gdyby przynajmniej wyszedł na to główny los! mała Marta miałaby swą część. Ale gdzie to tam... Ja ze dwadzieścia razy sam próbowałem loteryi i zawsze figa!
Schował do komody skrzynkę z wszystkimi przedmiotami, a w trzy minuty spał już snem twardym.
Nędzny bezkrajowiec, nikczemny morderca, Robert Verniere — jak wiadomo — przybył na dworzec Suerviliere, na kilka minut przed nadejściem pociągu, który go zawieźć miał do Brukselli.
Pociąg stanął na stacyi o oznaczonej godzinie.
Robert wsiadł do przedziału pierwszej klasy, gdzie znalazł się sam.
Straszny dramat, który się tylko co odegrał w fabryce w Saint-Ouen i którego był głównym aktorem, jakeśmy to widzieli, przerażał go tylko względnie.
Przeświadczony o swej bezkarności, myśleć mógł tylko o majątku, skradzionym we krwi, przy blaskach pożaru, i zawartym w torbie, gdzie go schował po rabunku.
Ciekawość go męczyła, pomimo jednak gorącej chęci rozłożenia przed oczyma tej kupy banknotów i przeliczenia ich, tyle umiał panować nad sobą, iż powstrzymał się, aż pociąg przebył kilka stacyi i utworzył szeroką przestrzeń, między nim i trupem brata.
Dopiero przejechawszy za Compiègne i znajdując się ciągle sam w przedziale, zdecydował się na obejrzenie swych bogactw.
Otworzył torbę.
Drżącemi palcami wyjął pugilares, w którym kasyer Prieur umieścił banknoty tysiąco-frankowe w paczkach po dziesięć tysięcy franków.
Wzrok mu zabłysł, gdy przy świetle lampy u sufitu, policzył rulony złota.
Cyfra, zapowiedziana przez Klaudyusza Grivot, była zupełnie dokładną.
Pięćset pięćdziesiąt dwa tysiące i kilkaset franków.
Sprawdził wszystko, wszystko obliczył i dodał.
Pakiet, noszący na kopercie napis: Depozyt Gabryela Savanne ściągnął jego uwagę.
Dotąd nie przywiązywał doń wielkiego znaczenia.
Mogły to być papiery cenne dla deponującego, lecz bez wartości dla niego.
Wreszcie otworzył kopertę.
Radość jego wyrównała zdziwieniu.
Banknoty jeszcze, jeszcze!
Przeliczył trzydzieści paczek, po dziesięć każda.
Trzykroć stotysięcy franków!
Z pieniędzmi Ryszarda Verniere stanowiło to ogółem przeszło ośmkroć sto tysięcy franków. Prawie milion.
W ciągu kilku sekund doznał zawrotu.
Wszystko to należało do niego.
Klaudyusz Grivot był w tej chwili daleko od jego myśli.
Ale przypomniał mu się niebawem.
Miał wspólnika!
Wspólnika, który zgłosi się wkrótce, upominając się o część skradzionego majątku! Wspólnika, na którego łasce znajduje się, który jednem słowem może go zgubić i któryby się nie zawahał tego uczynić, gdyby mu się sprzeniewierzył.
Jak przypuszczał był majster na chwilę, przyszła mu myśl nie wracać do Berlina, lecz uciekać do Londynu, potem do Ameryki, jednem słowem zniknąć.
Lecz myśl ta tylko przebiegła przez jego umysł.
Znał on dobrze siłę woli, niezachwianą wytrwałość majstra... Wiedział, że Klaudyusz Grivot ścigałby go wszędzie; bez przerwy, bez zniechęcenia, i wkrótceby go dogonił.
Zdecydował się też natychmiast.
— A więc — rzekł, chowając wszystkie paczki i rulony złota do torby — skoro trzeba, dam mu jego część, ale moja będzie większą... Klaudyusz nie wie z pewnością o depozycie trzykroć stu tysięcy franków, złożonym przez Gabryela Savanne, a ja nie będę o tyle głupim, ażebym mu to wyjaśnił?
Wkrótce myśli jego przybrały inny kierunek.
Myślał o przebyciu granicy.
Ażeby uniknąć tego niebezpiecznego przejścia, dałby był wiele, ale wysiąść na przedostatniej stacyi francuskiej, ażeby pieszo przedostać się do stacyi belgijskiej, toby go zanadto opóźniło. Chciałby pojechać do Berlina, o ile można najwcześniej, umieścić swój majątek w miejscu pewnem i schować go, aż do dnia, kiedyby mógł zużytkować go, bez obawy obudzenia podejrzeń.
— Jeżeli pojadę z Brukselli do Hamburga — rzekł do siebie nędznik — stracę blisko dwanaście godzin... Nie będę się więc trzymał marszruty, skreślonej przez Klaudyusza... W Brukselli wsiądę na kuryer, który mnie zawiezie do Kolonii, a ztamtąd do Berlina. W ten sposób zaledwie w dwadzieścia minut przybędę później po pociągu, którym powinienem był jechać z Paryża wczoraj wieczorem i który wiezie moje walizy...
Te rozmyślania uspokoiły na kilka chwil trawiącą go gorączkę.
Do Brukselli przybył kilka minut po dziesiątej, w dziesięć zaś minut później jechał do stolicy Niemiec, gdzie stanął przed ósmą wieczorem, rzeczywiście, w dwadzieścia minut po nadejściu pociągu, który odszedł z Paryża w przeddzień wieczorem o godzinie 6 minut 35.
Wysiadłszy z wagonu, natychmiast udał się do ekspedycyi, dla odebrania swych waliz, wysłanych ze stacyi w Paryżu.
Kartki kolejowe, naklejone na walizach, nosiły adres: Paryż — Berlin.
Obiecał sobie, że je natychmiast weźmie, skoro przybędzie do domu.
Robert przybył do Berlina, właśnie w tej chwili, kiedy depesza cyfrowana barona Schultza, dotycząca go, dostawała się kupcowi Schwartzowi, dla przesłania do biura wywiadowczego naczelnego sztabu.
Tego się ani domyślał bratobójca i, jak wiadomo, nie w tym celu ułożył zmianę podróży.
Robert Verniere mieszkał w bardzo ładnym pałacu przy ulicy Fryderyka wraz z żoną, pasierbem i dość liczną służbą.
Pałac ten należał do wdowy po panu M. de Nayle, która po raz drugi wyszła za Verniera.
Była to jedna z własności, które zdołała jak i inne, położone w Alzacyi, zabezpieczyć przed szalonem marnotrawstwem Roberta, i które stanowiły dla jej syna Filipa, spadek po ojcu...
W intercyzie przyznała mężowi dwakroć stotysięcy franków, lecz, gdy je strwonił, zamknęła przed nim swą kasę.
Żywo zraniona w żoninej miłości własnej, rozpustnem życiem męża, skandalicznie ujawnionem, skupiła się w sobie i odtąd pogarda zastąpiła miłość, jaką przy zamążpójściu miała dla swego drugiego męża.
W stanowczy sposób oświadczyła Robertowi, że nie może już liczyć na nią i że odtąd sama zarządzać będzie majątkiem, który po niej odziedziczy kiedyś jej syn. Dodała, iż mąż otrzymywać będzie miesięczne utrzymanie z sumy wystarczającej, ponieważ korzystać będzie w pałacu z komfortów życia wspólnego.
Od tego czasu stosunki były bardzo natężone, pomiędzy mężem i żoną, którzy się widywali tylko przy stole.
Rodziny francuskie, które skutkiem zaboru, stały się niemieckiemi, wbrew własnej woli, szanowały wielce i przyjmowały u siebie z wielką przyjemnością panią Robertową Verniere, którą znały dawniej jako hrabinę de Nayle.
Tu musimy pokrótce przedstawić życiorys tej nowej osoby, która odegra w naszem opowiadaniu rolę szerszej doniosłości.
Aurelia Dyoniza Parodon, urodzona w roku 1850, w chwili, gdy ją wyprowadzamy na scenę, miała lat 43.
Córką była jedyną wielkiego przemysłowca z departamentu Niższego Renu, człowieka bardzo bogatego.
Tak sądzono powszechnie.
Młoda i piękna Aurelia uważaną była za świetną partyę.
Tymczasem skutkiem nieszczęśliwych waranów handlowych i bankructw wśród dłużników, ruina zagroziła przemysłowcowi.
Parodon czuł się zgubionym.
Wtedy ratunek dla przemysłowca przedstawił się w postaci młodego trzydziestoletniego człowieka, zamieszkałego w okolicy, hrabiego Henryka de Nayles.
Oświadczył się on o Aurelię i złożył jej w ofierze nietylko swe serce ale i półtrzecia miliona majątku.
Przy jego pomocy podźwignęła się fabryka teścia, Parodona.
Aurelia wyszła za mąż nie z miłości, ale z poświęcenia dla ojca.
Mąż jednak ujął ją szlachetnością, z jaką okazał pomoc dla jej zagrożonego ojca.
Henryk de Nayle miał w Savernie i w okolicy, oprócz pałacu, w którym mieszkał, wielkie lasy i kilka folwarków. W Strasburgu — dom dochodowy. W Berlinie trzy domy, które mu się dostały po matce, niemce. Pod Nancy zamek, w którym bawił od czasu do czasu. Tu Henryk przyszedł na świat.
Z pochodzenia więc był Francuzem jak i z serca.
Po ślubie Henryk zaproponował żonie, ażeby pojechali w podróż, na co się zgodziła z radością.
Nieobecność ich trwała blizko rok.
Kiedy powrócili do Saverny, fabryka Ludwika Parodona była już znów najzupełniej czynną.
Aurelia poznała dobrze swego męża, który ją uwielbiał i kochał niezmiernie; dobry był, sprawiedliwy i prawy, ale natury nieco miękkiej. Powzięła nad nim władzę zupełną; za nic w świecie nie przedsięwziął nic, wprzód jej się nie poradziwszy.
Do szczęścia młodej kobiety brakowało tylko macierzyństwa.
Pomimo dwuletniego pożycia, nic nie zapowiadało spełnienia jej życzeń.
Na wiosnę w roku 1870 puścili się małżonkowie w nową podróż.
Znajdowali się w Anglii, kiedy w miesiącu lutym dowiedzieli się, że wojna wybuchła między Francyą i Niemcami.
Aurelia pomyślała o ojcu. Chciałaby była powrócić do Francyi niezwłocznie. Tymczasem Henryk sprzeciwił się stanowczo, myślał o groźnych niebezpieczeństwach przestraszających, lękał się ich nie dla siebie, ale dla niej.
Zresztą na co mogłaby się była przydać ich obecność w Suverne.
Młodzi małżonkowie pozostali w Londynie, dokąd ich dobiegły wieści o strasznym pogromie.
Bito się w Alzacyi i w Lotaryngii, wszystko było spustoszone, zniszczone.
Komunikacye były przerwane, wiadomości miejscowe przestały nadchodzić, i dopiero w trzy miesiące później Aurelia dowiedziała się, że jej najposępniejsze przeczucia przewyższyły rzeczywistość.
Ludwik Poradon, który pomimo późnego wieku mężnie schwytał za broń, w obronie kraju przed najeźdźcą, rozstrzelany został jako wolny strzelec na ruinach swej fabryki, spalonej przez prusaków.
Aurelia, ugodzona w serce, rozchorowała się i o mało nie umarła. Ocaliły ją młodość, silny organizm, a zwłaszcza pieczołowitość mężowska.
Kiedy Henryk i żona, wyleczona, ale jeszcze bardzo słaba, powrócili do Francyi — po podpisaniu traktatu pokoju, część Lotaryngii i Alzacyi stały się posiadłościami niemieckiemi. I Saverna znalazła się na zabranem terytoryum.
Posiadłości hrabiego de Nayles pozostały nietknięte. Żaden z jego domów nie ucierpiał.
Aurelia prosiła męża, ażeby z nią osiadł w zameczku pod Nancy, dla spędzenia przynajmniej pierwszych miesięcy jej żałoby.
— Tam będziemy we Francyi, w naszej kochanej Francyi — rzekła — nie powrócę nigdy do Saverne, gdzie prusacy zamordowali mego ojca. Ty jesteś francuzem, ponieważ urodziłeś się w Nancy, a Nancy pozostało miastem francuskiem. Obierz sobie administratora dla majętności swych w Alzacyi-Lotaryngii i w Berlinie — a w razie potrzeby sprzedaj je. — Zrealizuj swój majątek i pozostańmy we Francyi.
Henryk z pewną trudnością zdołał ją przekonać, że to wykonanie jej życzeń byłoby bardzo szkodliwem dla ich interesów i równałaby się prawie ruinie, ponieważ sprzedaż posiadłości, których wartość obniżyła się skutkiem wojny, dałaby rezultaty opłakane; zresztą miał w Berlinie krewnych swej matki, wysoko położonych, krewnych bogatych, po których był domniemanym spadkobiercą. Trzeba się było z nimi liczyć, nie przyznając się do głębokej nienawiści jaką ich przejmowały Prusy.
— Możemy mieć jeszcze dzieci, moja ukochana żono — dodał na zakończenie — — dla nich zachowajmy nasz majątek.
Ten ostatni argument nie mógł nie wzruszyć Aurelii.
Poddała się woli mężowskiej.
Po siedmiu latach małżeństwa bezdzietnego, w roku 1875 młoda kobieta powiła w Nancy syna, który otrzymał imię Filipa i którego pochodzenie francuskie nie uległo zaprzeczeniu.
Odkąd syn się narodził, miłość macierzyńska w sercu Aurelii wzięła górę po nad wszelkimi innymi względami, i w interesie dziecka nie odmówiła wcale osiedlenia się w pałacu w Berlinie, ażeby sobie zjednać życzliwość krewnych, przyszłych spadkodawców, którym, pośpieszamy dodać, spodobała się wielce.
Filip miał dwa lata zaledwie, kiedy wielkie nieszczęście spotkało jego matkę.
Henryk umarł w ciągu dni kilku na zapalenie płuc.
Boleść pani de Nayles była wielka.
Darowizna między żywymi, uczyniona jej w kilka dni po ślubie, zapewniała jej posiadanie wszystkich majątków.
Spis inwentarza, sporządzony po śmierci męża, dał jej poznać cyfrę dokładną tego majątku. Nieruchomości i kapitały stanowiły sumę, po nad dwa miliony sięgającą.
Filip więc będzie bogatym kiedyś.
Jemu postanowiła się poświęcić zupełnie.
Czas biegł.
Powoli, jakkolwiek zachowała zawsze w głębi duszy czułe wspomnienie dla tego, który był dla niej tak dobry i tkliwy, wspomnienie to już nie wywołało łez.
Kiedy Filip skończył lat siedm, Aurelia zawiozła go do Nancy i powierzyła go dyrektorowi zakładu bardzo szanowanego.
Chciała, ażeby otrzymał edukacyę czysto francuską, zdolną rozwinąć w nim miłość dla matki ojczyzny i szlachetne uczucia patryotyczne.
Następnie sama powróciła do Berlina.
Trzynaście lat upłynęło od roku strasznego.
Aurelia, mając lat trzydzieści trzy, pozostała zachwycająco piękną i wydawała się jeszcze młodszą, niż była w rzeczywistości.
Lubiła życie światowe.
Salon jej był otwarty dla przedstawicieli ambasady francuskiej i dla członków kolonii francuskiej, których liczebność wzrosła wielce.
Pomiędzy Francuzami, przyjmowanymi u niej, znajdował się Robert Verniere, który się jej bardzo spodobał.
Nikt podejrzewać nie mógł, jaką rolę nikczemną odgrywał ten człowiek, który wmieszał się wśród swych ziomków, tylko w nadziei zdradzania ich i sprzedawania drogo swej zdrady.
Powabny wielce, umiejący olśniewać, potrafił sympatyę wszystkich zdobyć.
Zrujnowany najzupełniej i zachowujący tylko pozory bogactwa, dzięki zapomogom od rządu niemieckiego, powiedział sobie, że przez zaślubienie hrabiny de Nayle, mógłby wypłynąć na wierzch i zaczął też z zadziwiającym taktem nadskakiwać jej w sposób pełen szacunku.
Łotr zręczny był, a kołatał do serca, spragnionego uczucia.
Wdowie od lat siedmiu zaczęło to wdowieństwo ciężyć.
Pewnego dnia musiała przyznać sobie samej, że doświadczała dla Roberta Verniere uczucia w niczem niepodobnego do przywiązania, jakie miała dla nieboszczyka Henryka.
W trzydziestym trzecim roku życia kochała miłością po raz pierwszy.
Robert zbyt miał doświadczenia, ażeby pod tym względem zachować jakąkolwiek wątpliwość.
Nadzieje jego miały się ziścić.
Oświadczył się wreszcie Aurelii i został przyjęty.
Dwa pierwsze lata upłynęły spokojnie.
Robert, chcąc pozyskać pewną i trwałą władzę nad żoną, grał doskonale komedyę miłości.
Aurelia nie doświadczała żadnego rozczarowania i, wierząc w szczęście nieskończone, żyła jakby we śnie.
Trzeciego roku nastąpiło przebudzenie.
Robert, niezdolny panować dłużej nad sobą, zrzucił maskę.
To już mówi o wszystkiem.
Czytelnicy nasi wiedzą, jakie były stosunki pomiędzy żoną i mężem, w chwili, gdy bezkrajowiec, po napisaniu do Klaudyusza Grivot, znanego nam listu, przybył do Francyi i popełnił szereg ohydnych zbrodni.
Na tem poprzestajemy w naszych objaśnieniach przeszłości i wracamy do naszego opowiadania w chwili, kiedy bratobójca przybywał do Berlina z pieniędzmi, skradzionemi z kasy Ryszarda.
Odebrał z ekspedycyi walizę, wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do pałacu, w którym mieszkał z żoną przy ulicy Fryderyka.
Zadzwonił i wtedy lokaj otworzył mu drzwi, a zobaczywszy go, zawołał:
— A! to pan... a pan nie uprzedził o przyjeździe i dlatego nie spodziewano się pana dziś.
— Zanieś walizę do mego mieszkania — rozkazał przyjezdny.
Służący posłuszny i, poprzedzając swego pana, pośpieszył zapalić światło w gabinecie, pokoju i w sypialni mieszkania oddzielnego Roberta, gdyż tenże oddawna nie miał wspólnego mieszkania z żoną.
— Uprzedź panią o moim przyjeździe — rzekł bratobójca.
— Pani niema w pałacu.
— A wiesz, gdzie jest?
— Pani jest na obiedzie u pani baronowej Keller.
I, spojrzawszy na zegar, lokaj dodał:
— Pani pojechała o siódmej z panem Filipem.
— A! więc pan Filip jest w Berlinie?
— Tak, panie... Przyjechał z Francyi właśnie we dwa dni po wyjeździe pańskim.
— Pani zapewne wróci późno.
— Pani kazała po siebie przyjechać o jedenastej.
— Nie będę czekał na jej powrót, jestem zbity ze zmęczenia. Jutro zrana wejdziesz do mego pokoju, dopiero gdy zadzwonię.
— Dobrze, panie. A teraz wieczorem, czy pan nie potrzebuje czego?
— Nic zgoła. Pościel mi tylko czemprędzej i pozostaw mnie samego.
Podczas gdy lokaj słał łóżko i rozpalił ogień na kominku, Robert uwolnił się od ciężkiej torby i złożył ją, na fotelu, zdjął surdut i powyjmował z kieszeni drobne przedmioty.
Służący wziął to ubranie do oczyszczenia i odszedł.
Gabinet pracy i pokój sypialny, przybrane były starodawnymi meblami wielkiej wartości artystycznej, zebranemi w sposób troskliwy wielce przez przodków Henryka de Nayle.
Dopiero teraz Robert otworzył kluczem, z którym się nie rozstawał nigdy, szafeczkę z szesnastego stulecia, cudnej roboty i w jednej z szuflad złożył torbę zawierającą pieniądze ze zbrodni.
— Te pieniądze — wyszeptał — nie wyjdą ztąd, aż będę mógł ich użytkować, bez obudzenia podejrzeń...
Potem zamknął szafkę i, wziąwszy serwetę, umaczał róg jej w wodzie, zwilgocił kartki, przyklejone na walizie, co mu pozwoliło je odlepić po chwili, bez żadnego śladu.
To uczyniwszy, rozebrał się prędko, zagasił świecę, położył się i zasnął snem twardym, niezakłóconym przez żadne przykre sny.
Nędznik niezdolny, był nawet do wyrzutów sumienia.
O godzinie wpół do dwunastej Aurelia, powróciła do pałacu z synem Filipem de Nayle.
Pokojówka czekała na nią i oznajmiła jej na wstępie o powrocie pana.
Aurelia przyjęła tę wiadomość bez żadnej oznaki ździwienia lub radości.
Doznawała dla męża tylko lodowatej obojętności, która nie była jeszcze nienawiścią, ale mogła się nią stać z łatwością.
— Do jutra — rzekła do Filipa i udała się do swego mieszkania, podczas gdy młodzieniec poszedł do swego pokoju, który zajmował w czasie rzadkich odwiedzin Berlina.
∗
∗ ∗ |
Depesza cyfrowana barona Schultza, wysłana z Paryża dnia 2 stycznia, przybyła do Berlina do sztabu naczelnego tegoż wieczora, po przejściu przez ręce kupca Schmidta!
Natychmiast zapoznano się z treścią telegramu.
Było wpół do ósmej wieczorem.
Baron Schultz żądał, ażeby miano dozór w Berlinie, nad przybyciem Ryszarda Verniere.
Nie tracąc ani chwili, jeden z agentów, znający dobrze byłego pomocnika biura wywiadowczego, udał się na stacyę, gdzie winien był wysiąść Robert Verniere w przyjeździe z Paryża.
Rozkaz miał nie opuszczać stacyi i natychmiast dać wiadomość o przyjeździe śledzonego.
O ósmej wieczorem spostrzegł Roberta, wchodzącego do sali pakunków po walizę.
Nie było żadnej wątpliwości. Kartki przylepione na walizie, które odczytał agent w przejściu, miały napis: Paryż — Berlin.
Oczywiście agent nie pomyślał o kuryerze, który z Londynu przez Bruksellę, Kolonię, Berlin, dążył do Petersburga, punktu krańcowego.
Zadanie agenta było już krótkie.
Udał się też do głównego sztabu.
Wiadomości jego nie mogły budzić żadnej wątpliwości.
Aż nadto dostarczały dowodu, że baron Schultz omylił się w swoich domysłach.
Nazajutrz przesłano mu list prawie drwiący, z wykazaniem bezzasadności jego podejrzeń.
Słowem bezbronność wydawała się zapewnioną Robertowi Verniere.
A jednak, pomimo wszelkich ostrożności, przedsięwziętych przez niego i przez Klaudyusza Grivot, niezręczność przecie o mało go nie zdradziła i uczyniła go więcej niż podejrzanym w oczach jego żony.
W przeddzień wieczora, powracając do pałacu przy ulicy Fryderyka, Robert, jakeśmy powiedzieli, wyjął z kieszeni surduta papiery i różne przedmioty, które się w nich znajdowały. Lokaj powiesił ten surdut w przedpokoju na pierwszem piętrze, który oddzielał mieszkanie Roberta od mieszkania jego żony.
Nazajutrz zrana tenże służący wytrzepał i oczyścił ubranie swego pana.
Wtedy z bocznej kieszonki bezwiednie wyrzucił bilet kolejowy i papierek, tak dobrze złożony, ażeby mógł zajmować jak najmniej miejsca.
Położył te przedmioty, nawet nie spojrzawszy na nie, na stoliczku w przedpokoju.
Po wytrzepaniu i oczyszczeniu surduta, zawiesił go na krześle, zapominając o schowaniu do kieszeni przedmiotów, które z niej wypadły.
To uczyniwszy, poszedł do roboty w innej części pałacu, ponieważ według rozkazu miał dopiero wtedy przyjść do swego pana, gdy tenże zadzwoni.
Pani Robertowa Verniere przyzwyczajona była z młodych lat wstawać zarówno w zimie jak i w lecie bardzo wcześnie i pilnowała, ażeby służba nie próżnowała.
Tego dnia wstała również wcześnie, wyszła ze swego pokoju i, chcąc zejść do pokoi na parterze, przechodziła przez przedpokój, gdzie znajdował się surdut jej męża.
Uwagę jej zwróciły, nie ubranie, lecz dwa przedmioty, umieszczone na stoliku.
Zbliżyła się do stolika i przyjrzała im się bliżej.
— Bilet kolejowy — wyszeptała, biorąc go, na którym wydrukowane były wyrazy: Paryż — Berlin. — Jakim sposobem Robert nie oddał tego biletu konduktorowi, przy wysiadaniu z pociągu i dlaczego nie zażądano biletu od niego — widocznie przez nieuwagę.
Następnie wzięła do ręki papier zwinięty i rozwinęła go w trzech czwartych, ale nie dokończyła tej roboty, uważając ją za zbyteczną, i rzuciła papier wraz z biletem na tacę, postawioną do biletów na stoliku.
Potem zeszła na dół.
W pałacu przy ulicy Fryderyka jadano śniadanie w południe, po wypiciu kawy lub czekolady zrana.
Robert, znużony, wstał późno i dopiero w kilka minut po dwunastej przyszedł do pokoju jadalnego, gdzie się znajdowała już Aurelia z synem, oczekując go.
Nędznik ukazał się z uśmiechem na ustach i spojrzeniem pieszczotliwem.
Młodzieniec zbliży! się ku niemu.
— Dzień dobry, drogi mój Filipie — rzekł doń ojczym, wyciągając rękę — nie spodziewałem się zastać cię tu za moim powrotem i jestem bardzo rad, że cię widzę...
Dodał, zwracając się do żony głosem, układnie miodowym:
— Ty jesteś tak dobrą i pobłażliwą, że mi wybaczysz, Aurelio, nieprawdaż, iż nie zaczekałem na twój powrót wczoraj wieczorem, ażeby ci oznajmić o mojem przybyciu, ale takem zziąbł w wagonie i znużonym się czułem podróżą.
— Dobrześ uczynił, i wcale nie potrzebujesz mej pobłażliwości — odpowiedziała poprostu Aurelia.
Filip de Nayle skończył lat ośmnaście.
Był to przystojny chłopiec, bardzo duży, jak na swój wiek, a po ojcu odziedziczył znaczną siłę fizyczną.
Wyglądał na lat dwadzieścia dwa.
Jak Henryk de Nayle, miał rysy pełne szlachetności i cała jego postawa znamionowała dystynkcyę bez zarzutu.
Oczy niebieskie, czyste, o wejrzeniu głębokiem, podobne do matczynych, wyrażały zarówno energię jak i łagodność.
Inteligencya promieniała na wyniosłem czole, uwieńczonem bujnemi włosami ciemnemi.
Z ojca miał naturę uczciwą, ale bez tej słabości charakteru, jaką Aurelia musiała często stwierdzać u swego męża.
— On potrafi mieć wolę! — mówiła do siebie, patrząc na niego z dumą.
Bo dumną była z tego syna; zdawało się jej, że w nim ożył towarzysz jej lat młodości, który nie sprawiał jej nigdy zmartwienia, zawodu, nigdy nie wycisnął z oczu jej łzy, o którym straciła pamięć w chwili zaślepienia, gdy się połączyła z człowiekiem, niezasługującym na jej uczucie.
O! jakże teraz żałowała, że ustąpiła popędowi, który wydał się jej naówczas nieprzepartym, a przeciw któremu powinna była walczyć.
Powtórne zamęźcie przyniosło jej tylko rozczarowanie i wyrzuty, a kto wie, co jej zachowywała przyszłość?
Aurelia nie chciała, ażeby jej syn był nieużytkiem.
Bogatym będzie, to prawda.
Lecz to nie wystarczało w oczach przewidującej matki.
Widziała sama, że majątek choćby najznaczniejszy, może zniknąć w jednej chwili.
Zależało więc jej na tem, ażeby Filip — gdyby ruina majątkowa nastąpiła kiedy — był w stanie utrzymać się sam.
W szesnastym roku życia, odebrawszy go z pensyonatu w Nancy, gdzie otrzymał gruntowne wykształcenie, posłała go szkoły sztuki i rzemiosł w Châlons, gdzie młodzieniec uczył się mechaniki, w zastosowaniu do przemysłu.
Nadto uzupełniał swe wykształcenie i przysposabiał się do szkoły politechnicznej.
Praca była ciężka, robota nieustająca, lecz Filip pozostawał niestrudzonym.
Zresztą pojmując i podzielając myśl matki, w poczuciu miłości własnej, bardzo usprawiedliwionej, postanowił stworzyć sobie przyszłość, którą miałby do zawdzięczenia samemu sobie, bez oglądania się na majątek, który należałby doń kiedyś — i to jak najpóźniej — mówił do siebie, bo ubóstwiał matkę.
Postępy jego w szkole Châlons, dzięki gorliwości i pracy i wrodzonym zdolnościom były bardzo szybkie.
Z teoryą naukową łączył i praktykę i rękami arystokratycznemi władał pilnikiem i młotkiem, jak najzręczniejszy robotnik.
Lubił z poczuciem artystycznem wykonywać jak najdokładniej roboty z żelaza i stali.
Marzeniem jego było zostać w przyszłości wynalazcą i połączyć nazwisko swe z jakim pięknym wynalazkiem.
Studya jego przygotowawcze dla wstąpienia do szkoły politechnicznej były prawie ukończone i nie ulegało wątpliwości, że złoży pomyślnie egzaminy i zostanie przyjęty do tego zakładu naukowego.
Z tymi przymiotami łączył jeszcze prawdziwy talent rysowniczy, i malował akwarelą lepiej, niż większość amatorów, i prawie tak dobrze jak wybitni fachowcy.
Siedziano już przy stole, a lokaj usługiwał do śniadania.
Wobec niego Aurelia nie chciała wcale wypytywać męża o rezultaty podróży do Paryża.
Czekała, aż po podaniu kawy, oddali się służący.
W ciągu śniadania rozmawiano więc wyłącznie o Filipie, którego obecności w Berlinie nie mógł sobie Robert wytłomaczyć.
— Nie powiedziałaś mi, kiedy wyjeżdżałem — rzekł, zwracając się do żony — że masz zamiar zabrać Filipa do siebie.
— Nadeszły wakacye noworoczne — odpowiedziała Aurelia — chciałam z nich skorzystać.
— I uczyniłaś dobrze.
Potem wypytywał Filipa co do jego nauk.
Sam specyalista, i to wielce wykształcony, zadał mu kilka pytań, na które niełatwo było odpowiedzieć, jeśli się nie posiadało wiadomości technicznych i praktycznych bardzo rozległych.
Robert chciał sobie zdać sprawę ze stopnia uzdolnienia młodzieńca i przypuszczał, że go nabawi kłopotu.
Zdziwienie jego było wielkie, gdy usłyszał, jak Filip odpowiada bez najmniejszego wahania na wszystkie jego pytania, nie jak uczeń, czytający lekcyę, wyuczoną na pamięć, lecz jak człowiek, gruntownie obeznany z tem, o czem mówią i zdolny odręcznie rozwiązywać najzawilsze zagadnienia mechaniki.
Aurelia, słuchając syna z uwagą, badała twarz męża, spodziewając się wyczytać na niej wrażenie podziwu, jaki winnyby sprawić odpowiedzi Filipa.
Lecz Robert pozostał niewzruszonym, nie okazując ani zadowolenia, ani krytyka.
— Zatem — rzekł, po ukończeniu tego egzaminu ustnego — chciałbyś zostać wynalazcą?
— To moje marzenie, wyznaję.
— Urzeczywistnienie tego marzenia jest bardzo trudne.
— Wiem o tem, ale przy pracy i silnej woli można pokonać trudności.
— Ja tak samo marzyłem, jak i ty, pracowałem wiele. Miałem dość wiedzy i doszedłem do czego?.. Do ruiny.
— Boś przyniósł wiedzę i zdolności swe do kraju, gdzie największym szkopułem dla powodzenia była twoja narodowość francuska. Niemcy zawsze za jakąbądź cenę zrujnują przemysłowca francuskiego, osiadającego w ich kraju... Mają w sercu nienawiść do tak zwanego wroga dziedzicznego i nie tracą żadnej sposobności, ażeby tego dowieść.
Filip nie lubił Niemiec i jakkolwiek nie był jeszcze na świecie w strasznym roku pogromu, nie przebaczał słusznie ich sposobu pojmowania i prowadzenia wojny.
Słynna zasada: Siła przed prawem! wydawała mu się potwornością, godną wieków barbarzyństwa.
— Nie masz słuszności — odpowiedział Robert spokojnie — ale wróćmy do ciebie. Zdziwiony jestem twojemi postępami, zdziwiony i zachwycony... Mocniejszy jesteś, o wiele mocniejszy, niż przypuszczałem, i gdyby mi dane było kiedykolwiek znaleźć się na czele wielkiej fabryki techniczno-budowlanej, nie zawahałbym się wziąć cię za współpracownika do mych robót... To winno ci dowodzić, jakie mam zaufanie do twego uzdolnienia.
Aurelia promieniała!
Serce jej macierzyńskie biło radośnie, gdy słyszała pochwały dla swego syna od człowieka, któremu, pomimo występków i wad, niepodobna było odmówić gruntownej wiedzy.
Śniadanie miało się ku końcowi.
Podano kawę.
Lokaj oddalił się.
Filip miał kilka wizyt złożyć przyjaciołom matki.
Prędko wypił kawę, ucałował matkę, uścisnął rękę ojczymowi i opuści pokój jadalny.
Robert i Aurelia pozostali sami.
Milczenie zapanowało w ciągu kilku minut.
Przerwała je Aurelia.
— Oddawna już — rzekła — nie zajmuję się twymi interesami, ani tem, jakie życie pędzisz po za domem, ponieważ jednak mówiłeś mi o celu twej podróży do Paryża, mianowicie, że chcesz się zobaczyć z bratem, ażeby spróbować pogodzenia się z nim i wyproszenia u niego w fabryce miejsca, które pozwoliłoby ci się odrobić i odzyskać szacunek w świecie, więc może zechcesz mi powiedzieć, czy ci się udało?
Robert zmarszczył brwi.
Pytanie żony widocznie go zakłopotało.
— Nie widziałem s:ę z bratem — odpowiedział.
Aurelia spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Więc nie pojechałeś do Paryża? — zapytała.
— Pojechałem.
— I cóż?
— Powtarzam ci, że się nie widziałem z Ryszardem.
— Niema go, czy co?
— Nie wiem.
— Jakto?
— Gdym jechał do Paryża, miałem wciąż ten sam zamiar, z jakim ci się zwierzyłem przed wyjazdem, ale gdym wysiadł z wagonu, nie czułem w sobie odwagi stanąć przed bratem, z którym się nie widziałem od tak dawna. Wstyd mi było wyznać mu, w jakim stanie poniżenia i zależności żyję przy żonie bogatej, nawet bardzo bogatej, której majątek powinienby mi nie pozwalać na wypraszanie sobie posady, jakby jakiej jałmużny. Pójść do Ryszarda i wynurzyć mu prośbę byłoby to wyjawić mu tajemnicę naszego pożycia domowego i tem samem zwiększyć wzgardę, jaką ma dla mnie. Brat zaś nie wie o niczem. Odpowiedziałby mi też z pewnością: Spółka z tobą zubożyłaby mnie, gdyż w tej spółce ja tylko daję wkład! Otóż ja mam córkę! Ja myślę o tej córce, jak żona twoja myśli o swym synu, i nie chcę w niczem zmniejszać jej majątku, dla poprawienia twego losu.
Aurelia odparła:
— O wszystkiem tem trzeba było pomyśleć przed wyjazdem...
— Myślałem, ale uważałem się za silniejszego, niźli nim jestem rzeczywiście, i powtarzam ci, że w ostatniej chwili zbrakło mi odwagi.
— A może brat twój byłby do ciebie zgoła mniej uprzedzony, niż sobie wyobrażasz... Czas łagodzi rozjątrzenia, nawet usprawiedliwione.
— Widać zaraz, że nie znasz wcale Ryszarda...
— To prawda! Prosiłam, ażebyś mnie z nim zapoznał po naszym ślubie... Nie uczyniłeś tego.
— Obawiałem się dla ciebie chłodnego przyjęcia...
— Brat twój, nie mając do mnie żadnej urazy, nie mógł mnie źle przyjąć...
— Brutal...
— Może, ale człowiek z sercem.
— Nie chciałem ryzykować.
— Nie miałeś racyi... ale te wspomnienia do niczego nie służą... Co zamierzasz robić teraz?.. Jesteś w sile wieku.. Możesz pracą odkupić swe winy...
— Pomóż mi — odpowiedział zimno Robert.
— Z mej kieszeni, czy tak?
— Tak... Cóż mogę przedsięwziąć bez pieniędzy?
— O co mnie prosisz dziś, uczyniłam to niegdyś, wiesz o tem dobrze... oddałam ci do rozporządzenia znaczne sumy... majątek... Miałeś, jak mówiłeś, powrócić do Francyi i założyć fabrykę, której zdolności twoje zapewniłyby powodzenie, w której urzeczywistnione wynalazki twe przyniosłyby bogactwo i sławę... Marzyłam, że kiedyś syn mój zajmie obok ciebie stanowisko, które mu przygotujesz. Ty natomiast zostałeś w Berlinie, gdzie me interesa zatrzymywały mnie nakoniec, i rumienię się, na wspomnienie, jaki użytek skandaliczny uczyniłeś z pieniędzy, pochodzących odemnie, twojej żony, która opłacała kochanki twoje... Majątek, który mi pozostał, jest dla mego syna, i ja nie wydam z niego na co innego ani centyma.
Robert ukłonił się ironicznie.
— Winszuję ci — rzekł — mówisz tak, jakby mówił mój brat.
— Bo cię zna, jak i ja cię poznałam, niestety. Nie licz już na mnie, uczyniłam dla ciebie więcej, niżbym była powinna...
Robert zbladł.
— Rzeczywiście jesteś wspaniałomyślna! — wyrzekł głosem, z gniewu drżącym — mam u ciebie stół i mieszkanie i, co więcej otrzymuję od twego bankiera sumę, wystarczającą dla zapłacenia krawca i na kupno cygar...
Wiem, pani, że to bardzo pięknie, względem człowieka, którego nosisz nazwisko!.. Zresztą, jak powiedziałaś przed chwilą, wszelkie spory są zbyteczne! Zamknij swe pieniądze... ja wkrótce i bez twojej pomocy, potrafię sobie wytworzyć stanowisko niezależne.
— Doprawdy?
— Nie masz potrzeby wątpić memu słowu, ponieważ nie żądam od ciebie niczego...
— Byłeś całe cztery dni w Paryżu, nieprawdaż?
— Po co to pytanie?
— Bo dziwię się, że, wyrzekłszy się zobaczenia z bratem, nie powróciłeś natychmiast do Berlina.
Robert nadstawił uszu.
W jego położeniu wszystko go niepokoiło.
— Jeździłem do Londynu — wyrzekł.
— Do Londynu? — powtórzyła Aurelia.
— Tak...
— Cóżeś tam robił?
— Proponowano mi dyrektorstwo w wielkiej fabryce z udziałem w zyskach... Chciałem sam osobiście traktować w tym interesie, przypuszczając, iż te układy odniosą jaki skutek.
To kłamstwo przecięło dalsze uwagi pani Verniere.
Nie wypytywała już więcej, wstała od stołu i poszła do swych pokoi.
Robert spojrzał ze złym uśmiechem za odchodzącą.
— Za parę miesięcy — wyszeptał — przestanę żyć na twej łasce, pani hrabino... Nie zupełnie skłamałem., bo ja i Grivot urządzimy się w Londynie.
Poszedł do siebie, ubrał się elegancko i wyszedł na przechadzkę po mieście, snując plany o przyszłości.
∗
∗ ∗ |
Od rana 3 stycznia Daniel Savanne obecny był przy usuwaniu reszty szczątek pawilonu, w którym mieszkał Ryszard Verniere, gdy jednocześnie Henryk Savanne czynił przygotowania do pogrzebu.
Berthout i jego agenci czuwali przez całą noc, ażeby się nikt nie zbliżył do zgliszczy.
Klaudyusz Grivot przyniósł panu Savanne plan zupełny i szczegółowy fabryki, o który go prosił sędzia śledczy.
Daniel, mając go przed oczyma, mógł zupełnie odtworzyć scenę zbrodni.
Dwa punkty, zaznaczone ołówkiem czerwonym — kolor krwi — wskazywały nawet miejsca, gdzie leżały: trup pana Verniere i ciało Weroniki Sollier.
Pan Savanne podziękował Grivotowi.
Pierwsze poszukiwania w zgliszczach nie dały żadnego rezultatu.
Wreszcie zabrano się do odgrzebywania części, gdzie winnaby się znajdować kasa ogniotrwała, cała lub jej szczątki.
Dwa wozy już gruzów odjechały, a nic nie wykryto.
Wtem łopatą wydobyto dwa krążki metalowe i kawałek stopionego szkła.
Berthout pobiegł do sędziego i pokazał mu te przedmioty.
Ten poznał, że to resztki lampy naftowej, która stała w gabinecie Ryszarda Verniere.
— Ta lampa może posłużyła do wzniecenia pożaru — zauważył Berthout; i jak wiemy, nie mylił się wcale.
Odkrycia następowały po sobie.
— Jeszcze coś — zawołał stary Szymon. — Proszę zobaczyć.
To, co Szymon odkrył, był to szczątek rewolweru.
Kolby spalonej brakowało i tylko pozostała lufa stalowa, uszkodzona pod działaniem ognia. — Nie ruszajcie go z miejsca — rozkazał Daniel Savanne. — Wpierw przy pomocy pana Grivot muszę oznaczyć na planie, gdzie się ta broń znalazła.
Grivot nadbiegł.
Zbrodniarz nabrał jeszcze więcej cynicznej odwagi.
Obejrzał broń, wskazaną mu przez sędziego.
— Rewolwer ten — rzekł — zapewne posłużył do zabicia pana Verniere i nie należał do mordercy.
— Na czem opierasz pan to przekonanie?
— Na biurku u pryncypała, co nieraz zauważyłem, gdym do niego przychodził, leżała broń lego samego modelu i kalibru. Wydaje mi się więc widocznem, że złodziej, który zapewne należy do bandy, o jakiej mówił wczoraj pan naczelnik policyi, zaskoczony został na gorącym uczynku, przez niespodziewany powrót pana Ryszarda Verniere, chciał mu nie pozwolić wołania na pomoc i, schwyciwszy broń, znajdującą się pod jego ręką, przy kasie, użył jej dla spełnienia zbrodni... Na tem zasadza się moje przekonanie.
Śmiałość nędznika była bez granic, ale właśnie ta śmiałość była dlań potężną obroną.
— Rozumowania pańskie wydają mi się logicznemi — odrzekł Daniel Savanne.
Usunięcie szczątek prowadzone było szybko.
Ściana, przy której była przybita kasa ogniotrwała, została całkowicie odsłonięta i nareszcie ukazała się kasa.
Widok jej był opłakany.
Rozlutowana, otwarta na rozcież i pochylona naprzód, jakby lada chwila miała upaść, czyniła niemożebnem, a przynajmniej bardzo trudnem sprawdzenie wszelkie.
Klaudyusz Grivot, zobaczywszy ją w takim stanie, doświadczył żywej radości.
Urzędnicy zbliżyli się do kasy ze zniechęceniem.
Grivot podążył za nimi i od jednego rzutu oka spostrzegł, że mechanizm sekretny, obmyślony przez niego, nie istniał już wcale.
Sprężyny rozpadły się pod działaniem ognia i pociągnęły za sobą wewnętrzne rygle.
Zamek wisiał bezkształtny.
Grivot mógł teraz twierdzić, co mu się spodoba, i żaden biegły, wybrany z najdoświadczeńszych, nie byłby w stanie mu przeczyć.
Poszukano sprężyn, rygli, obejrzano zamek. Kawałki żelaza i stali zardzewiałe, pokrzywione, nie zachowały wcale pierwotnego kształtu.
Zapytano Grivota.
— Nie jestem w stanie panów objaśnić — odpowiedział — zapytujecie mnie, panowie, czy kasa została wyłamaną? Czy przepiłowano ją? Nie wiem. Niema na to śladów teraz, i wszystko, coby się powiedziało, byłoby tylko blagą.
— Jest jednak sposób dla przekonania się w tym względzie — rzekł naczelnik policyi.
— Jaki? — zapytał pan Savanne.
— Trzeba poszukać stopionego kruszcu, jaki powinienby powstać z monety złotej i srebrnej, która się mieściła w kasie, podług objaśnienia kasyera.
— To słuszne.
I sędzia wydał rozkazy.
Szukano, szperano, ale daremnie.
Monety złote i srebrne były już w Berlinie, w torbie podróżnej Roberta Verniere.
Od kilku chwil nasz przyjaciel Magloire, przyszedłszy do fabryki, obecny był przy tej scenie.
Daniel Savanne spostrzegł mańkuta.
— Jakże się miewa Marta? — zapytał go.
— Dobrze, panie sędzio — odrzekł Magloire. — Dzieci zapominają prędzej niż my, starsi... To rzecz wieku i to ich szczęście... Ona jednak ma naturę wyjątkową... Przyszedłem poprosić pana, panie sędzio, czy nie mógłbym z mieszkania pani Sollier zabrać trochę bielizny i rzeczy, należących do małej...
— Upoważniam cię do tego, mój przyjacielu — podchwycił sędzia.
W tejże chwili nadszedł Henryk Savanne.
Ukończył już wszystkie przygotowania do pogrzebu i przyszedł o tem oznajmić stryjowi.
W godzinę później pokój na dole został powleczony kirem.
Pośrodku stanął katafalk, na którym spocząć miała trumna, otoczony świecami w wielkich lichtarzach srebrnych.
Wybiła godzina jedenasta.
Robotnicy odłożyli narzędzia robocze i poszli na śniadanie.
Daniel Savanne, jego synowiec i naczelnik policyi udali się do małej restauracyi w pobliżu, gdzie się posilili.
Klaudyusz Grivot podążył za tłumem robotników.
Fabryka — a raczej pawilon odźwiernej i ruiny — pozostały pod dozorem ajentów.
W południe wszyscy powrócili i roboty znów przedsięwzięte zostały czynnie.
Szczątki domu mieszkalnego były zupełnie usunięte, pozostał plac oczyszczony i poczerniały.
Teraz zajęto się uprzątaniem stajen.
Znaleziono zwęglone trupy koni, również jak i kości ludzkie, z czego się przekonano, iż parobek, doglądający koni, rzeczywiście zginął w pożarze.
Wydane zostały rozkazy, ażeby smutne szczątki nieszczęśliwego biedaka mogły być pochowane w ziemi świętej.
Po tych spostrzeżeniach i śledztwie, tymczasowo ukończonem, Daniel Savanne już tylko oczekiwał na przybycie zwłok Ryszarda Verniere.
Magloire i Klaudyusz Grivot powrócili, a ten ostatni zachowywał wciąż twarz spokojną i postawę pewną siebie, bez wrażenia ukrywał w sobie niepokój, jaki go trapił bezustannie.
Na podwórze fabryki wjechał furgon z Morgi.
Przywiózł do Saint-Ouen szczątki człowieka, który był szczęśliwym właścicielem kwitnącej fabryki.
W Mordze, z rozkazu pana Savanne i jego kosztem, dopełniono zabalsamowania.
Trumnę wyjęto z furgonu.
Sędzia śledczy kazał ją przenieść do pokoju żałobnego.
Grivot, Magloire i dwaj robotnicy, wzięli na barki trumnę i położyli ją na katafalk.
I nikczemny łotr, zawsze panując nad sobą, nie drżał wcale, czując ciężar trumny tego, którego tak podle uknuł ruinę; tego, którego zamordował, bo, jako wspólnik Roberta Verniere, był również jak on odpowiedzialny za spełnioną; zbrodnię.
Wieko trumny zostało zdjęte.
Na piersiach Ryszarda postawiono krucyfiks, wodę święconą u nóg i zapalono świeco.
Ukazała się twarz zmarłego, skąpana w świetle, skupiającem się na niej...
Rysy tego oblicza nie zmieniły się wcale.
Dusza zacna i prawa, która ożywiała była to biedne ciało, zdawała się odbijać wciąż jeszcze na tej szlachetnej postaci spokojnej i bladej.
W tejże chwili poraz pierwszy Grivot nie mógł się powstrzymać od drgnięcia.
Szalona myśl przebiegła mu przez głowę, że ten nieboszczyk za chwilę otworzy oczy, podniesie rękę z całunu i zawoła, wskazując na niego:
— Oto jeden z morderców moich!..
Zbladł i zachwiał się.
Magloire widział, że blednie i chwieje się na nogach.
Ale zacny mańkut uważał to za bolesne wzruszenie, co było mimowolną oznaką przestrachu.
Gdyby najmniejsze podejrzenie było ciążyło na Grivocie, a zmieszanie, sprawione na nim tą niespodzianą konfrontacyą, wystarczyłoby ażeby go zgubić.
Wiemy jednak, że, dzięki przedsiębranym ostrożnościom, żadne podejrzenie nie mogło go dosięgnąć.
— Przyjaciele moi — odezwał się pan Savanne do otaczających go osób — pogrzeb odbędzie się dopiero pojutrze... Nie możemy pozostawić trumny samotnej... Trzeba przy niej czuwać. Czy kto z was chce wziąć udział w tym dobrym uczynku?
Magloire zbliżył się.
— Ja, proszę pana — rzekł.
— Ja także, proszę pana — wyrzekł głosem pewnym Grivot, który już znów panował nad sobą.
Dwaj robotnicy fabryczni również się zaofiarowali i zostali przyjęci.
Mańkut podchwycił:
— We czterech będziemy mogli się zmieniać, i zmęczenie nie będzie wielkie. Kto rozpocznie czuwanie?
— Ja, jeżeli można — odparł majster.
— Dobrze... Za dwie godziny przyjdę pana zluzować.
Potem Magloire dodał, zwracając się do robotników:
— A następnie jeden z was przyjdzie mnie zluzować.
W tejże chwili wszedł Henryk Savanne.
Z kasyerem Prieur ułożył listę osób, którym miano posłać zaproszenie na pogrzeb.
— Wyślę teraz listy te — rzekł do stryja. — Czy za trumną pójdzie tylko Alicya, jako córka nieboszczyka?
— To byłoby nie słusznie — odparł sędzia śledczy — nie, należy prosić brata. Zatem Alicya i Robert Verniere... Nasz biedny przyjaciel Ryszard nie miał innych krewnych.
Klaudyusz, słysząc wymówione imię Roberta, znów zadrżał.
— Morderca bierze udział w ostatniej posłudze i zaprasza na pogrzeb swej ofiary... Byleby tylko nie chciał przybyć... Ale nie! ja go znam... zbraknie mu odwagi!... Niema się więc czego obawiać.
Wszyscy obecni jeden po drugim opuścili kilka kropel wody święconej na zwłoki i oddalili się z wyjątkiem Klaudyusza Grivot, który pozostał sam przy trupie.
∗
∗ ∗ |
Listy i dzienniki z Paryża, wysyłane pociągiem nocnym, przybywają do stolicy Niemiec dopiero nazajutrz wieczorem około godziny siódmej.
List, pisany do Roberta Verniere przez Daniela Savanne i adresowany do ambasady francuskiej, winien był doręczonym być 3 stycznia wieczorem.
Pani Verniere otrzymywała kilka gazet francuskich, niezakazanych przez rząd niemiecki.
W pałacu przy ulicy Fryderyka jadano obiad o siódmej, a pani domu pilnowała ściśle tej pory.
Dnia tego po śniadaniu Filip, jakeśmy powiedzieli, poszedł złożyć kilka wizyt przyjaciółkom swej matki. Robert opuścił pałac, dla przechadzki po mieście. Aurelia zaś powróciła do swego mieszkania.
Bratobójca wróciwszy do domu o szóstej, zamknął się w swym gabinecie.
Filip wkrótce potem nadszedł do matki, ażeby opowiedzieć jej o swych wizytach.
Godzina obiadowa zebrała naszych troje osób w pokoju jadalnym.
Obiad był krótki i prawie milczący.
Robert wydawał się zamyślonym.
Pierwszy wstał od stołu, tłómacząc się zmęczeniem, i wrócił do siebie.
Za chwilę potem lokaj przyniósł pani Verniere kilka listów i dzienniki z Francyi.
Podczas gdy Aurelia przeglądała korespondencyę, Filip wziął dziennik, zerwał opaskę i rozłożył go.
Wzrok jego, błąkając się po rubrykach artykułów z pierwszej strony, zatrzymał się nagle na tych wyrazach:
Morderstwo, — Kradzież. — Pożar.
Artykuł był powtórzeniem noty, zakomunikowanej dziennikom przez prefekta policyi po południu 2 stycznia.
Młody hrabia de Nayle czytał skwapliwie artykuł, zatytułowany tak sensacyjnie.
Zaledwie przeczytał pierwsze wiersze, przerwał sobie i, zwracając się do pani Verniere, rzekł do niej bardzo niespokojny, bardzo wzruszony.
— Mamo, czy ja się mylę? — wszak brat mego ojczyma mieszkał w Saint-Ouen pod Paryżem.
— Nie mylisz się, moje drogie dziecko... rzeczywiście mieszka w Saint-Ouen, gdzie stoi na czele wielkiej fabryki pod jego firmą.
— Pod firmą Ryszarda Verniere?
— Tak... Ale dlaczego ty o to pytasz? Dlaczego drżysz i zkąd ta trwoga na twojej twarzy i w twoim wzroku?
Filip podał dziennik matce i wskazał jej palcem artykuł, który rozpoczął czytać.
— Przeczytaj mamo, — rzekł. — Nie wiem, co zawierają ostatnie wiersze tego opowiadania, ale pierwsze przejęły mnie zgrozą...
Aurelia, zdjęta przestrachem, widząc trwogę syna, przebiegła gazetę, podaną jej przez Filipa, i również przeczytała najprzód tytuł artykułu, potem gorączkowo ciąg dalszy.
Boleść niewysłowiona ogarnęła całą jej istotę, krople potu wystąpiły na skronie pod włosami.
Filip czytał przez jej ramię jednocześnie z nią.
Wkrótce doszli do tego zdania:
„Trup zamordowanego właścicela fabryki i ciało odźwiernej podnieśli dzielni ludzie, którzy nadbiegli śpiesznie na pomoc swemu pryncypałowi.“
Podwójny okrzyk wydarł się jednocześnie z ust matki i syna.
Aurelia, blada i drżąca, ciągnęła dalej:
„Morderstwo i pożar miały za pobudkę kradzież.
„Kasa ogniotrwała przemysłowca, skutkiem zbiegu okoliczności, zawierała dnia tego sumę przeszło pięć kroć stotysięcy franków.“
Biednej kobiecie wydało się, że ciemna chmura przesłoniła jej wydrukowane wiersze dziennika.
Bo im bardziej posuwała się w czytaniu, tem bardziej wzmagało się w niej podejrzenie.
Gdy skończyła, straszliwy niepokój nastąpił w niej po gorączkowem wzruszeniu.
— Idź do siebie, moje dziecko — rzekła do syna głosem, który usiłowała spokojnym uczynić — ja pójdę do twego ojczyma, któremu niezwłocznie muszę oznajmić okropną nowinę... chodzi o jego brata.
Filip posłuszny odszedł, ucałowawszy matkę.
Ta zwinęła dziennik, włożyła go do kieszeni sukni, poszła do przedpokoju na pierwszem piętrze i, zbliżywszy się do wielkiego wazonu japońskiego, do którego wrzuciła była obojętnie drobne przedmioty, znalezione na stoliku, poszukała teraz ich i wydobyła.
Najprzód rozwinęła papier, złożony w ośmioro, któremu przypatrzeć się uznała zrana za zbyteczne.
Papier ten był rachunkiem z Hotelu Nowego.
Było to wyliczenie spędzonych nocy i jedzenia spożytego w hotelu przez podróżnego.
Bladość Aurelii wzmogła się, a jednocześnie usta jej drgać poczęły.
Drugim przedmiotem był bilet kolejowy.
Schowała za gorset rachunek i bilet i ze stanowczością, zdobywając się na energię, zapukała do pokoju Roberta.
Ten, postanowiwszy wkrótce opuścić Berlin, wybierał właśnie papiery kompromitujące, których nie chciał z sobą wziąć, ani też tutaj pozostawić.
Jeden po drugim wrzucił wszystkie do ognia na kominku.
Dla palenia papierów Robert zamknął się przezornie.
Na odgłos pukania we drzwi, żywo podniósł głowę.
Kto o tej godzinie mógł do niego przychodzić.
Wstał z fotelu i podszedł ku drzwiom.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja — odpowiedziała Aurelia.
— Ty, droga przyjaciółko!.. co się stało?
— Racz mi otworzyć... Chcę pomówić z tobą...
— Bo chciałem się już położyć do łóżka...
— Położysz się później... Otwórz mi.
Niepokój ogarnął Roberta, którego sumienie spokojnem być nie mogło.
Wistocie musiało zajść coś nieprzewidzianego.
Wszelkie wahanie było niemożliwe.
Otworzył.
Weszła Aurelia.
Wydawała się bardzo spokojną, i spokój ten omylił Roberta.
— Zamknij drzwi — rzekła natychmiast, skoro przestąpiła próg i zasuń zasuwkę.
Robert machinalnie spełnił to polecenie i powrócił do żony, która stanęła, zwrócona tyłem do kominka.
— Odwiedziny twoje nieoczekiwane dziwią mnie mocno, choć mi są przyjemne — wyrzekł. — Zapewne nie są bez powodu...
— Tak.
— Pragnąłbym go poznać.
— Mam ci zadać kilka pytań.
Robert nadstawił uszu.
— Pytań? — powtórzył.
— Tak.
— To wypytuj, moja droga przyjaciółko, a ja ci chętnie odpowiem.
— Wszak, jadąc do Paryża, miałeś na celu widzenie się z bratem, Ryszardem Verniere, w Sain-Ouen?
Pomimo panowania nad sobą nędznik nie mógł powściągnąć drżenia prawie niedostrzegalnego.
Ale miał się na baczności i tonem najnaturalniejszym odpowiedział:
— Tak to był mój cel, jak wiesz o tem wybornie, lecz dziś zrana wyłuszczyłem ci powody, które mi przeszkodziły w wykonaniu mego projektu. Zapewne nie zapomniałaś objaśnień moich i nie rozumiem, dlaczego wracasz znów wieczorem do tego przedmiotu, dla mnie osobiście niemiłego.
— Zrozumiesz wkrótce.
— Bardzo będę rad, zapewniam cię.
Aurelia zatopiła wzrok w oczach męża.
Ani się zmarszczył.
— Wytłomacz mi — podchwyciła — jakim sposobem ten bilet do pierwszej klasy, pozostał w twem ręku.
Jednocześnie wyciągnęła z za gorsetu bilet kolei północnej i pokazała go Robertowi, a jemu powieki zadrgały, co było oznaką wielkiego niepokoju.
Bo, jak wytłomaczyć logicznie zachowanie przezeń biletu, wydanego w Paryżu 1-go stycznia na pociąg, odchodzący o godzinie szóstej i, pół do Berlina, gdy on wcale nie użytkował, jak wiemy, z tego biletu?
Ale prędko obmyślił tłomaczenie.
— Przez nieuwagę — odparł — zapomniałem oddać bilet konduktorowi, który też zapomniał go odemnie zażądać.
— Niech i tak będzie — rzekła Aurelia oschle — to zresztą jest małej wagi.
— A! więc jest jeszcze co innego?
— Tak. Z Paryża, jak powiadasz, pojechałeś do Londynu?
— Tak, i wiesz już dlaczego.
— Przyjechałeś do Paryża 28 grudnia wieczorem, którego dnia odjechałeś do Londynu?
Tym razem pytanie owo mogło oczywiście zaniepokoić bardzo Roberta.
W jakim celu zapytywała go o to żona?
Czy podejrzewała kłamstwo?
W każdym razie, jeżeli go podejrzewała, nie mogła mieć żadnego dowodu.
To przeświadczenie uspokoiło bratobójcę.
Odpowiedział:
— Dwudziestego dziewiątego grudnia.
— A powróciłeś do Paryża?
— Pierwszego stycznia i wsiadłem do pociągu, który mnie przywiózł tutaj wczoraj wieczorem.
— Kłamiesz! — wykrzyknęła drżącym głosem pani Verniere.
Robert skoczył.
— Ja! ja kłamię? — powtórzył z uniesieniem. — Strzeż się, co mówisz?
— Mówię, że kłamiesz! — podchwyciła Aurelia. — Przybywszy do Paryża 28 stycznia wieczorem, stanąłeś w hotelu Nowym, gdzie pozostałeś do 1 stycznia, włącznie i stołowałeś się tam bez przerwy. Zatem nie jeździłeś wcale do Londynu.
— To nieprawda!
— To prawda. A o oto dowód!..
Aurelia rozwinęła szybko rachunek hotelowy. Podsunęła go przed oczy mężowi, dodając:
— Na co te kłamstwa?..
Po raz pierwszy od początku badania tego Robert zrozumiał, że musi być związek bezpośredni między pytaniami Aurelii i śmiercią jego brata.
{{tab} Bądź cobądź należało postępować jak najostrożniej i najostrożniej odpowiadać.
— Jaka jest pobudka mego kłamstwa, bo istotnie skłamałem? — podchwycił. — Pobudka jest bardzo prosta!.. Pytania twoje mnie rozdrażniały. Chciałem je odrazu przerwać w jakibądź sposób i wymyśliłem tę podróż!..
— To wcale nie odpowiedź! — odrzekła pani Verniere, a gniew ją ogarniał coraz większy.
— Musisz się nią wszakże zadowolić.
— Ja się nią jednak nie zadowolę, bo celem tego kłamstwa było nie zmylenie mej ciekawości, lecz ukrycie przedemną prawdziwego zużytkowania twego czasu w Paryżu.
— Myśl, jak ci się tylko podoba...
Wobec tej zimnej krwi zagotowała się wszystka krew w Aureli.
— Zatem — rzekła syczącym głosem — obstajesz przy twierdzeniu, żeś wcale się nie widział z bratem?
— Obstaję przy tem, bo tak jest.
— Więc będziesz utrzymywał również, że nie wiesz, kto jest jego mordercą?
Od kilku sekund Robert spodziewał się prawie tego ataku.
Nie zapytywał już siebie, jakim sposobem żona mogła być powiadomioną, gdyż pomyślał o dziennikach francuskich, które niezawodnie przynosiły wieczorem wiadomości do Berlina.
Nastała dla nędznika chwila odegrania komedyi zdumienia i przerażenia.
Głuchy okrzyk wyrwał się z jego ust:
— Zamordowany!.. Ryszard!.. Mój brat!..
Wykrzyknął następnie głosem, jakby złamanym z najboleśniejszego wzruszenia:
— Czy to prawda?.. Czy to możebne?..
— Ja ci ją oznajmiam, skoro nie wiesz!.. Czytaj, czytaj!..
I pani Verniere, wyciągnąwszy dziennik z kieszeni sukni, wskazała palcem artykuł, który zwrócił był uwagę jej syna.
— Czytaj! — powtórzyła.
Dreszcz wstrząsnął członkami Roberta.
Ręką drżącą wziął gazetę, podaną mu przez panią Vernierę.
— Czytaj głośno! — rozkazała Aurelia.
Robert był posłuszny, i powoli, jakby przygnieciony ciężkiem zmartwieniem, zaczął.
Kilkakrotnie bratobójca przerywał czytanie, jakby mu ze wzruszenia zabrakło siły.
Ale za każdym razem Aurelia z oczyma, utkwionemi w jego twarzy, mówiła doń rozkazująco:
— Czytaj dalej!..
I powracał do czytania.
Doszedł tego ustępu:
„Trup zamordowanego przemysłowca i ciało odźwiernej fabrycznej, ofiary swego przywiązania, ugodzone kulą rewolwerową, podniesione zostały na podwórzu przez dzielnych ludzi, nadbiegłych spiesznie na pomoc swemu pryncypałowi.“
— Mój Boże! mój Boże! — zawołał Robert z pewnym wybuchem prawdziwej rozpaczy. — Zamordowany!.. Mój brat!.. Mój biedny brat!..
— Tak, zamordowany nikczemnie!.. Czytaj dalej!
Robert czytał dalej, rąbiąc każde zdanie i, że tak powiedzieć, każdy wyraz,.
„Morderstwo i pożar miały za pobudkę kradzież.
„Kasa ogniotrwała przemysłowca, skutkiem zbiegu okoliczności, zawierała dnia tego sumę przeszło pięć kroć stotysięcy franków?“
Tym razem przerwała pani Verniere.
— Dobrześ przeczytał, nieprawdaż? — spytała — wszak pięćset tysięcy tam napisano?
— Tak, pięćset tysięcy franków — odpowiedział Robert, patrząc na żonę z miną zdumioną.
Potem, nie czekając nowego rozkazu, czytał dalej aż do słów, kończących artykuł:
„Śledztwo prowadzone jest czynnie.
„Pomimo tajemnicy, otaczającej tę potrójną zbrodnię, sprawiedliwość jest na śladzie winowajców.“
Jakby pod działaniem gwałtownego wstrząśnienia elektrycznego, Robert, czytając te ostatnie wiersze, wstał, z potem na czole.
Nie mógł zapanować nad przestrachem, który go opanował.
— Sprawiedliwość jest na śladzie winowajców! — powtórzyła Aurelia głosem złowrogim — wszak cię to przeraża, nieprawdaż?.. lękasz się, ażeby sprawiedliwość nie przyszła aż do tego domu, szukając bratobójcy?..
Robert już odzyskał panowanie nad sobą.
Nadając twarzy swej wyraz oburzenia, postąpił dwa kroki ku Aureli, skrzyżował jej spojrzenie ze swojem i tonem groźnym rzekł:
— A! zdaje mi się, że mnie oskarżasz ty, moja żona?..
— Tak, ja, żona twoja, oskarżam cię! — odparła chłodno pani Verniere.
— I masz tę śmiałość?
— Mam.
— Jesteś szaloną!
— Nie, ja nie jestem szaloną... tylko nie jestem już ślepą... i wiem, żeś do wszystkiego zdolny, i znam cię zbyt dobrze, ażebym mogła zachować choć cień wątpliwości. Pojechałeś do Paryża dla popełnienia tej zbrodni i spełniłeś ją!..
Robert widział przed oczyma czerwono w tej chwili, jak to się mu wydarzyło już w gabinecie brata, gdy tenże wyrzucał mu nikczemną przeszłość.
W ciągu sekund kilku pani Verniere znajdowała się w niebezpieczeństwie śmiertelnem.
Ale zastanowienie powstrzymało nędznika.
Zabić żonę byłoby to się zgubić, nie zachowując dla siebie ani odrobiny ocalenia.
Miał siłę powstrzymać się i, skrzyżowawszy ręce na piersi w postawie wzgardliwej, wzruszył ramionami.
Aurelia ciągnęła dalej:
— Odgaduję, co zaszło... Poszłeś do brata, ażeby odegrać przed nim komedyę żalu i skruchy, do jakiej jesteś przyzwyczajony... On, widząc, że go chcesz oszukać, odepchnął cię, jak na to zasłużyłeś... zdemaskował cię... Wtedy ciebie opanował wściekły gniew... Tam, przed oczyma twojemi, stała kasa, a wiedziałeś, że pełna. Nie mając pieniędzy, nie mogąc liczyć na moją słabość, powiedziałeś sobie, że, zabijając Ryszarda i okradając go, będziesz miał zarazem zemstę i bogactwo... Myśl o morderstwie weszła w ciebie i już cię nie opuściła... Nie mogłeś działać sam... potrzeba ci było wspólnika, tego wspólnika poszukałeś i znalazłeś go... bez wątpienia, w domu twego brata... Wespół z nim spełniłeś dzieło nikczemne. Zamordowałeś, okradłeś, i w nadziei, że ślady znikną, podpaliłeś fabrykę’.. Zbyteczna ostrożność, ponieważ ślady nie znikły i sprawiedliwość jest na śladzie winowajców!..
Robert, biały jak bielizna, tyle gwałtu musiał zadać sobie, wysłuchał tej długiej tyrady z pozornym spokojem niewzruszonym.
— Cóż na to odpowiesz? — zapytała Aurelia, po chwili milczenia.
— To, co już odpowiedziałem! Jesteś szaloną!
— Więc uważasz się za niewinnego?
— Naturalnie!..
— To usprawiedliw się.
— Po co?.. Nie będę czynił takiego zaszczytu niedorzecznemu oskarżeniu, aby się przeciw niemu bronić!..
— Wszystkie pozory są przeciw tobie!
— Najprzód, to nieprawda! a nawet gdyby tak było, jaki możnaby z tego wyprowadzić wniosek. Pozory nie są jeszcze dowodem. Iluż ludzi, skazanych na podstawie pozorów i straconych, potem zostało uznanych za męczenników... niestety już zapóźno, a niewinność ich stawała się tak jasną jak słońce... Tu jest tylko jeden winowajca... i to ty!..
— Ja! — powtórzyła Aurelia zdumiona.
— Tak, pani, i gdybym nie zapanował nad sobą, byłbym pani wymierzył karę zasłużoną! Byłbym panią zgniótł... Mam ja wady, przyznaję, i mogłaś się pani na nie często żalić. Jestem graczem, rozrzutnikiem, mężem złym, ale dla tych błędów narzucić mi oskarżenie potwornej. najpotworniejszej zbrodni, to przekracza już wszelkie granice, to postępek ohydny, który dla wybaczenia ma tylko jedno tłomaczenie, szaleństwo. Po raz więc trzeci powtarzam, jesteś pani szaloną!
Aurelia pozostała niemą.
Pomimo jej woli, sprawiła na niej wrażenie ta zimna krew męża, w tak wysokim stopniu.
Czuła, jak jej przeświadczenie maleje, i już zaczynała zapytywać siebie, czy doprawdy nie spotwarzyła niewinnego.
Robert spostrzegł, co się dzieje w jej umyśle i pośpieszył mówić dalej:
— Gdybyś patrzyła spokojnie na wszystko, gdybyś nie straciła rozsądku, byłabyś się namyśliła przed rzuceniem na mnie tak potworne oskarżenie, trzeba ci było przynajmniej upewnić się, że to oskarżenie może się oprzeć na jakiejbądź podstawie... A ty, pani, miałaś w ręku swem dowód materyalny, niezaprzeczalny, mej niewinności...
— Dowód... — wyjąkała pani Verniere — ja miałam ten dowód w swem ręku?..
— Tak, pani..
— Nie rozumiem...
— Bo nie chcesz zrozumieć, a przynajmniej umysł twój jest chwilowo osłabiony... Oto ten dowód...
Wspólnik Klaudyusza Grivot wziął bilet kolejowy, rzucony na biurko przez Aurelię przed chwilą, i mówił dalej z zadziwiającą zręcznością:
— Spójrz, pani, i zaprzeczaj, jeżeli możesz, temu, co jest oczywistem. Bilet ten wydany mi został na dworcu kolei Północnej w Paryżu 1-go stycznia o godzinie kwadrans na siódmą wieczorem... i pozwolił mi zająć miejsce w pociągu, odchodzącym o godzinie szóstej minut trzydzieści pięć, z którego wysiadłem w Berlinie nazajutrz wieczorem o godzinie siódmej... Może zgodzisz się na to, że byłoby mi bardzo trudno znaleźć się w Saint-Ouen o godzinie dziesiątej wieczorem, dla popełnienia zbrodni, ponieważ w tym czasie już od trzech godzin kuryer wiózł mnie do Niemiec!.. Może więc przyznasz, pani, że się nie wzbogaciłem, zabijając brata!
Wiesz pani, że ten bilet zachowałem przez zapomnienie. Gdybym był go oddał przy wysiadaniu, tak jak byłbym był powinien, nie pozostałby rai żaden sposób do usprawiedliwienia się w oczach uprzedzonych, jak pani, i jutro zapewne rozgłosiłabyś po całym Berlinie nikczemne oskarżenie, które mi dziś wieczorem rzuciłaś w twarz!.. Nieprawdaż, pani?
I Robert utkwił w oczach żony wzrok magnetyzera, chcącego zapanować nad czyjąś wolą.
Alibi jego było oczywiste.
Bratobójca stawał się nietykalnym.
— Wszak to prawdą jest? — powtórzył.
— Tak... — wyjąkała pani Verniere, wybuchając płaczem — byłam zbyt nierozważną i winną... straciłam głowę... po waryacku czepiłam się pozorów... upokarzam się przed tobą... i żałuję!.. Nie potępiaj mnie... Przebacz...
Nastąpiło długie milczenie, przerywane tylko szlochaniem Aurelii.
Wreszcie odezwał się Robert:
— Przebaczyć ci! — powtórzył. — Żądasz, ażebym ci przebaczył! Po co, do czegoby to posłużyło. Znowu któregokolwiek dnia, jutro może, pod wpływem nowego ataku szaleństwa, oskarżysz mnie o jaką inną zbrodnię!..Niegdyś tyś mnie kochała... Teraz przejmuję cię nienawiścią, a skutkiem tej nienawiści skłonna jesteś uwierzyć, żem popełnił wszelkie zbrodnie, żem się dopuścił wszelkich czynów haniebnych.
Aurelia padła na kolana przed mężem.
— Raz jeszcze, nie potępiaj mnie! — rzekła głosem błagalnym, wyciągając ku niemu dłonie — niech twoja wspaniałomyślność wyrówna stopniowi obrazy. Ja cię znieważyłam... Przebacz mi!.. Przebacz mi, błagam cię!..
Robert uczuł, że nadeszła stosowna chwila, ażeby pokazać się wielkim i wspaniałomyślnym, o co go prosiła Aurelia.
Powstał.
— Przebaczam ci! — rzekł — i postaram się zapomnieć... Teraz pozostaw mnie... Potrzebuję być samym..
— Po co?
— Ażeby opłakiwać mego brata... Ryszard był dla mnie zbyt surowym... może być zanadto... ale był przecie moim bratem i śmierć jego tragiczna sprawiła mi głęboką boleść.
Nędznik mówił to głosem, z udanego wzruszenia drżącym, a z oczu, jak się zdawało, gotowe były popłynąć łzy.
Przez kilka chwil trzymał chustkę przy oczach nąj zupełniej suchych.
Aurelia dała się oszukać tą komedyą, odegraną z niezwykłą zręcznością.
— Pojmuję tę potrzebę samotności, mój przyjacielu — rzekła — i opuszczę cię... Ale pozwól mi zadać jedno pytanie...
— Jakie?
— Czy zbrodnia okropna, której ofiarą padł twój brat nieszczęśliwy, nie czyni potrzebną obecność twą w Saint-Ouen?
Robert pomimowoli drgnął.
— Moją obecność w Saint-Ouen? — odparł. — A do czego mogłaby się ona przydać?
— Najprzód, ażeby oddać ostatnią posługę bratu, będąc na jego pogrzebie.
— Przybędę zapóźno... pogrzeb pewnie już się odbył...
— Będziesz mógł przynajmniej pomodlić się na jego grobie.
— To uczynię później...
— Brat miał córkę..
— Więc?
— Kradzież, następnie morderstwo, a suma skradziona stanowiła majątek... Pożar zniszczył fabrykę... To ruina dla biednego dziecka. Ona jest twoją synowicą...Winieneś jej pomoc i opiekę.
— Ja nie posiadam nic... Na co więc mogłaby się jej przydać pomoc i opieka moja?
— Nie pozwoliłbyś jej przynajmniej żyć z jałmużny obcych.
— Czyż mogę jej ofiarować podzielenie się majątkiem, którego nie mam?
— Ja jestem twoją żoną i oddaję do rozporządzenia sieroty część tego, co do mnie należy, ażeby ją ocalić od upokorzeń, których mogłaby doświadczyć, ażeby oddalić od niej niedostatek i ażeby nauczyć ją, aby cię polubiła.
— Ja jej nie znam...
— Ale ją poznasz.. Obowiązkiem twoim zastąpić jej ojca, którego pozbawiła ją zbrodnia... Nie możesz opuścić córki brata, ty będziesz odtąd jej jedynym krewnym... Z Ryszardem Verniere byłeś poróżniony, ale śmierć zaciera wszelkie urazy... Choć raz w życiu pozwól, że tobą pokieruję... Wyjdziesz na tem dobrze... Pojedziesz do Paryża, dokąd będę ci towarzyszyła... Zobaczymy się z twą synowicą i powiemy jej:
— Kochane dziecko, nie płacz, a przynajmniej niechaj łzy twoje mniej będą gorzkie... Ufaj w przyszłość. U nas będziesz miała rodzinę, na którą możesz liczyć... Dlaczego mi nie odpowiadasz? — dodała pani Verniere, widząc, że Robert milczy. — Czy inaczej się na to patrzysz?.. O czem myślisz?
— O twoim synu — odparł łotr, którego widoki podróży do Paryża, a zatem i do Saint-Ouen, teatru jego zbrodni, przejmowały wielkim przestrachem.
— Mój syn, gdyby tu był, pierwszy podzieliłby moje zdanie i nie zrozumiałby twoich wahań...
Przedłużyć w tej chwili rozmowę wydało się rzeczą niebezpieczną bratobójcy.
Czuł potrzebę odzyskania zimnej krwi.
— Noc przynosi radę — odezwał się do żony. — W każdym razie, cokolwiekbyśmy postanowili, niepodobna mi jechać tejże nocy. Straszne wzruszenia, których doznałem, złamały mnie... Daj mi czas, abym przyszedł do siebie.
Aurelia podała mu rękę.
— Spodziewam się, że noc przyniesie ci dobrą radę — rzekła. — Wielce tego wieczora zawiniłam względem ciebie... Niechaj wszystko będzie zapomniane i niech dusze nasze połączą się w jednej myśli i miłości dla dobra córki po twoim nieszczęśliwym bracie... Do jutra, mój przyjacielu...
— Do jutra — powtórzył Robert, lekko ściskając rękę, podaną mu przez żonę.
Potem odprowadził ją do progu.
Gdy został sam, padł na fotel, pod wpływem najzupełniejszego wyczerpania, zarówno fizycznego jak i moralnego.
Jednakże w pół godziny później był już w stanie rozważać i jechać do Paryża.
Gdyby jednak odźwierna fabryczna, Weronika Sollier, przeżyła swą ranę — co zresztą możliwe jest — znalazłby się fatalnie w obecności kobiety, która się go uczepiła, w chwili, gdy wychodził z gabinetu Ryszarda Verniere zamordowanego i mogłaby go poznać.
Udać się do Francyi byłoby to narażać się dobrowolnie na niebezpieczeństwo. Z drugiej strony jednak pozostać w Berlinie, nie chcieć pomodlić się na grobie brata, nie zajmować się wcale córką Ryszarda, synowicą, czyżby w ten sposób nie wzbudził na nowo podejrzenia żony?
Wziął do ręki dziennik, który podawał wiadomości o potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, i odczytał od początku do końca, spokojnie, ważąc doniosłość każdego zdania, każdego wyrazu.
Dwa główne punkty uderzyły go i dodały mu trochę energii.
Najprzód rzekome zapewnienie, że odźwierna fabryczna, przeniesiona w nocy do szpitala św. Ludwika, mogła być uważaną za straconą.
Następnie stwierdzenie odwagi i poświęcenia niepospolitego, których złożył dowody Klaudyusz Grivot, pierwszy majster fabryczny.
Zatem Klaudyusz, jego wspólnik, nietylko nie ściągnął na siebie podejrzenia, ale nadto znalazł sposób do odznaczenia się wśród najdzielniejszych ratowników i widocznie zasłużył na pochwały, jakiemi go obsypywano.
W ten sposób mechanik pokrywał sobą swego wspólnika.
Co do Weroniki Sollier, zapewne już nie żyje, a zresztą gdyby nawet żyła, to pobyt jej w szpitalu niezawodnie będzie tak długi, iż uczyni niemożebnem spotkanie się z nią.
Robert rozważał to wszystko za i przeciw, gdy znów zapukano do jego pokoju.
Nowy go ogarnął niepokój.
— Co tam znów? — zapytał sam siebie, idąc otworzyć.
Na progu stała Aurelia z listem w ręku.
— Przyniesiono to do ciebie z ambasady francuskiej — rzekła. — Przeczytaj prędko... zapewne piszą do ciebie z zawiadomieniem śmierci brata...
Ręką drżącą ze wzruszenia, Robert rozdarł kopertę, noszącą na sobie pieczęć ambasady.
Zawierała dwa listy.
Pierwszy, bardzo krótki, opiewał:
„Pośpieszam przesłać Panu ten list, który zapewne jest bardzo ważny...
„Proszę przyjąć, etc...“
Następował podpis sekretarza ambasadora.
Otworzył drugi list. Był on następującej osnowy:
„Nie znając pańskiego adresu w Berlinie, przesyłam panu ten list za pośrednictwem naszego ambasadora. Przynosi on straszną wiadomość...
„W nocy z 1-go na 2 stycznia brat pański, Ryszard, najlepszy przyjaciel mój, zamordowany został, a w tymże czasie pożar zniszczył jego fabrykę.
„Czy nie uważasz pan tak, jak ja, że obecność pańska w Paryżu wobec tak smutnych okoliczności, jest niezbędną? Pomyśl pan o swej synowicy i biednym bracie.
„Przyjedź pan, ażeby pomódz nam w ocaleniu jej i pomszczeniu jego.
— Jużem się zdecydował.
— Więc co?
— Jadę jutro zrana.
— Będę ci towarzyszyła.
— Bardzo mi przyjemnie, jeżeli tylko nie lękasz się zmęczenia...
— Jestem silną, a zresztą co znaczy zmęczenie, gdy chodzi o pocieszenie biednego dziecka, które zbrodnia uczyniła sierotą!
— Masz serce anielskie.
— Nie... mam tylko serce kobiety i matki.
— Czy pozostawisz Filipa w Berlinie?
— Wolę, ażeby jechał z nami... Nieprawdaż?
— I owszem.
— O której godzinie jedziemy?
Robert zajrzał do rozkładu jazdy.
— O jedenastej minut 53 zrana — odpowiedział — jutro mamy 4-go, będziemy w Paryżu 5-go o godzinie ósmej minut trzydzieści dziewięć zrana.
— Zapewne uprzedzisz telegraficznie pana Savanne o naszym przyjeździe?
— Tak.
— Gdzie staniemy?
— W hotelu Wielkim, w sąsiedztwie bulwaru Malesherbes.
— Zapewne potrzebujesz pieniędzy?
— Tego możesz być pewną.
— Jutro dam ci sumę, której mi oznaczysz wysokość.. Zajmę się zaraz pakowaniem rzeczy... pomyśl o swoich.
— Radzę ci niewiele brać z sobą, gdyż w Paryżu kupimy ubiór żałobny... Zamiast się męczyć, odpocznij.
Aurelia odeszła.
Gdyby w umyśle jej pozostał jeszcze choć cień podejrzenia, postanowienie, przez Roberta powzięte, byłoby go do reszty rozproszyło.
Zamiast pomyśleć o spaniu, bratobójca przygotował walizę i umieścił znów w torbie podróżnej, która go nie miała opuszczać, majątek, skradziony Ryszardowi.
Następnie napisał depesze, z których jedna, nazajutrz wyprawioną być miała do pana Savanne, druga do zarządu hotelu.
Skoro się tylko dowiedziano, że ciało Ryszarda Verniere zostało przewiezione do Saint-Ouen i że tu ma się odbyć pogrzeb, nieskończona procesya ciągnęła się do pawilonu, gdzie wystawione były zwłoki.
Zewsząd przynoszono wieńce.
Klaudyusz Grivot, który czuwał przy trupie w zaimprowizowanej kaplicy żałobnej, nie doświadczał wcale wzruszenia, nawet lekkiego wstrząśnienia systemu nerwowego; co prawda, przychodzili ciągle odwiedzający nieboszczyka.
Po upływie dwóch godzin, podług umowy, Magloire przyszedł, ażeby go zluzować.
Była godzina czwarta wieczorem.
Ciemność następowała po zmierzchu.
— Trzeba nam się porozumieć co do czuwania w nocy — rzekł mańkut do majstra. — Mamy podzielić między sobą dwanaście godzin. Ażeby zaś każdy mógł trochę wypocząć, lepiej będziemy się zmieniali co cztery godziny... Ja zaczynam o godzinie czwartej, zluzowany będę o ósmej, a ten, który mnie zastąpi, siedzieć będzie do północy. Więc pan wrócisz dopiero o godzinie 4-ej zrana... Ja zaś jutro o godzinie 8 ej zrana zajmę znów pańskie miejsce.
Grivot oddalił się, mówiąc:
— Będę o godzinie 4-ej w nocy.
Mańkut usiadł przy katafalku i zaczął półgłosem odmawiać wszystkie modlitwy, które umiał.
O ósmej wieczorem jeden z dwóch robotników fabrycznych, którzy ofiarowali swoje usługi, przyszedł zastąpić kataryniarza, a znów z kolei zastąpiony został o północy przez swego kolegę.
O czwartej majster wracał do posępnego czuwania.
Twarz jego nacechowana była zmęczeniem, doznanem od trzech dni.
Kiedy się znalazł sam, w zupełnej ciszy nocnej, przy trumnie, gdzie spoczywała jedna z ofiar jego kombinacyj szatańskich, dreszcz przebiegł mu po skórze.
Twarz Ryszarda Verniere, ta twarz blada, z oczyma zamkniętemi, sama tylko wynurzająca się z całunu, którego obszerne fałdy otaczały ciało, sprawiała mu niewysłowioną trwogę.
Uczynił wysiłek przeciw ogarniającemu go wzruszeniu i, odwróciwszy się od katafalku, osunął się na krzesło.
Wtedy jak stado ptaków nocnych, opadły go myśli ponure.
Czyż to budziły się w nim wyrzuty sumienia.
Nie, była to trwoga szalona z orszakiem widziadeł majaczących.
Wobec urzędników, którzy go badali, odegrał z niezamąconą pewnością siebie i z zupełnem powodzeniem, komedyę, pełną niebezpieczeństw.
Czuł się był silnym, lecz nazwisko Roberta Verniere, wyrzeczone przez sędziego śledczego, obudziło w nim niewysłowiony niepokój.
Czy Daniel Savanne telegrafował do Roberta, ażeby go zawiadomić o wypadkach, zaszłych w Saint-Ouen?
Czy wezwał go do Paryża?
Co uczyni Robert?
Czy będzie mógł odmówić temu wezwaniu, tak wielce natarczywemu?
A jeżeli odmowa wyda mu się niemożebną, jeżeli przyjedzie, to czy się nie zdradzi?
Czy będzie miał siłę, on przy naturze słabej, nie poddać się okolicznościom, czy nie zgubi wszystkiego, w chwili gdy powodzenie wydawało się zapewnionem?
I wtedy, zamiast majątku nastąpiłby upadek, aresztowanie, sąd przysięgłych, rusztowanie.
Zahypnotyzowany poniekąd temi groźnemi rozmyślaniami, Klaudyusz Grivot wreszcie nie miał już świadomości samego siebie.
Powieki jego opuściły się na oczy zmęczone i usnął snem ciężkim, który podobny był do omdlenia.
W wielkich lichtarzach srebrnych świece paliły się wciąż dokoła trumny.
Głęboka cisza, cisza śmierci, wciąż ogarniała mieszkanie ponure, przerywana tylko słabym odgłosem oddechu śpiącego.
Wtedy Klaudyusz miał sen.
Zdawało mu się, że, nagle się obudziwszy, wstał z krzesła i nachylił się ku trumnie Ryszarda Verniere, utkwiwszy oczy w zamknięte oczy nieboszczyka.
Nagle podniosły się powieki trupa.
Usta się otworzyły.
Ręce, złożone na piersiach, odsunęły się od całunu.
Trup, ożywiony nagle, podniósł się okryty całunem, jak płaszczem, wyszedł z trumny i, ręką prawą schwyciwszy majstra za włosy, pociągnął na plac, otoczony jakiemiś budynkami kształtów fantastycznych i skąpany w cieniu złowrogim.
Na środku tego placu wznosiło się rusztowanie, pokryte czarnem suknem.
Na rusztowaniu tem widniała gilotyna.
Nieboszczyk zmusił majstra do wejścia na schody rusztowania i doprowadził go do gilotyny.
Wtedy trójkątne ostrze gilotyny podniosło się z szybkością błyskawiczną, a Klaudyusz uczuł na szyi przejmujące zimno bolesne i obudził się z głośnym krzykiem.
Przez kilka sekund tak dalece pozostawał jeszcze pod okropnem wrażeniem, że brał je za rzeczywistość, i zdawało mu się, że głowa jego spadła na rusztowaniu.
Nędznik borykał się jeszcze z widzeniem uporczywem, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Magloire.
Przychodził ażeby zastąpić Klaudyusza, i usłyszał jego krzyk.
— Co to? Co panu jest? — zapytał. — Czyś pan chory?
Grivot zwrócił się ku trumnie.
— Nieboszczyk... nieboszczyk... — wyjąkał.
— Co?.. wydało się panu, że się poruszył?
— Tak... tak... widziałem...
— Niestety, śniło się tylko panu! Pan Verniere śpi snem, z którego się nikt nie budzi!.. Ale ja miałem pana za człowieka silnego, a wyglądasz mi teraz na babę!.. Czyż sam na sam z nieboszczykiem powinno uczciwego człowieka wprowadzić w stan taki?.. Wyglądasz pan, jakbyś uciekł ze szpitala obłąkanych!
Słysząc głos mańkuta, widząc trupa wciąż nieruchomego, majster trochę przyszedł do siebie.
Zrozumiał, jak dalece znaczącym był jego przestrach, jak mógł go skompromitować.
— Byłem złamany ze zmęczenia — rzekł, drżąc jeszcze — zasnąłem mimowoli i... i...
— I miałeś pan jakąś zmorę — dokończył kataryniarz. — No, to połóż się pan do łóżka.. Pańskie cztery godziny już się skończyły... Staraj się spać spokojnie... To ci zrobi dobrze... Do jutra...
— Do jutra...
Klaudyusz opuścił pawilon.
Magloire usiadł.
— Co to mogą te nerwy! — wyszeptał. — Grivot jest uczciwym chłopcem, to pewna!.. A jednak widząc jego drżączkę, możnaby pomyśleć, że to on popełnił zbrodnię i że go nurtują wyrzuty sumienia!..
∗
∗ ∗ |
Robert Verniere, jak wiemy, wraz z żoną przygotowywali się do wyjazdu!
Aurelia już u świcie wezwała Filipa i oznajmiła mu o podróży wspólnej, nie zwierzyła mu się jednak ani trochę w podejrzeniu, jakie powzięła na chwilę.
Depesza, zaadresowana do sędziego śledczego, była następująca:
„Złamany boleścią. Jadę dziś rano. Będę w Paryżu jutro 5-go, o 8 godz. 39 m. z żoną i pasierbem. Stanę w hotelu Wielkim.
W południe nasze trzy osoby opuściły Berlin pociągiem kuryerskim.
Nie będziemy im towarzyszyli w podróży, a poprosimy natomiast czytelników wprost do Daniela Savanne.
Ten był przy stole ze swym synowcem, córką i córką Ryszarda, w chwili gdy mu oddano depeszę Roberta.
Przeczytał ją głośno i dodał:
— W naszym głębokim smutku to pociecha dla mnie, że Robert wraz z żoną obecny będzie razem ze swą synowicą na pogrzebie brata.
Alina nie znała stryja.
Ojciec mówił jej o nim, bez żadnych zarzutów, nie chcąc wtajemniczać młodej dziewczyny w rzeczywiste przyczyny zerwania, jakie nastąpiło między jego bratem a nim.
Sierota czuła się szczęśliwą z tego przyjazdu.
Wszak brat jej ojca był tem samem już czemś z jej ojca?..
Towarzyszy mu pani Verniere z synem.
Otoczona będzie więc sercami bijącemi podobnemi jak jej serce uczuciami.
— Ojcze — zapytała Matylda — czy nie wypadałoby, ażeby Henryk znajdował się na kolei na powitanie państwa Verniere?
— To zbyteczne — odpowiedział Daniel Savanne. — Ale Henryk jutro zrana uda się do hotelu Wielkiego i zabierze państwa Verniere na śniadanie tutaj... potem wszyscy pojedziemy do Saint-Ouen.
∗
∗ ∗ |
Czytelnicy mają prawo zadać nam dwa pytania:
Z jednej strony, dlaczego Gabryel Savanne, kapitan okrętu, dowiedziawszy się, o śmierci Ryszarda Verniere, nie pisał niezwłocznie lub telegrafował?
Z drugiej strony, czy Nestor Wiewiórka był zawiadomiony, że Germana Sollier, której miał wyszukać, została odnalezioną, i czy wiedział o śmierci Ryszarda Verniere, z którego rąk miał otrzymać nagrodę, przynosząc mu rezultat swych poszukiwań.
Odpowiedzi nasze w tych dwóch kwestyach będą krótkie.
Gabryel Savanne, przybywszy do Tulonu, natychmiast musiał wrócić na okręt, który podniósł kotwicę gdy jeszcze nie nadeszły z Paryża gazety, donoszące o potrójnej zbrodni.
Czasu więc dużo musiało upłynąć, zanim go mogła dojść wiadomość o śmierci przyjaciela.
A teraz pomówimy o Nestorze Wiewiórce.
W dniu swego odjazdu Gabryel Savanne, uszczęśliwiony z odnalezienia córki, kazał się zawieźć na przedmieście św. Honorego, gdzie znajdowała się agencya ogólna i kontrola.
Tam dowiedział się, że biuro agencyi zamknięte jest z powodu Nowego roku, a nadto że Nestor Wiewiórka, wychodząc zrana od siebie, rażony został apopleksyą i stan jego budzi wielkie obawy w lekarzach, natychmiast wezwanych.
Fakt był prawdziwy.
Lekarze nie lękali się już o życie dyrektora, lecz obawiali się paraliżu częściowego.
Kapitan okrętu odszedł, obiecując sobie, że napisze później do Nestora Wiewiórki.
Dodajmy, że nazajutrz administracya agencyi powierzoną została wice-dyrektorowi, który, chociaż wiedział o poszukiwaniach, zalecanych przez Gabryela Savanne, nie był wtajemniczony, że nagroda ma być wypłaconą w fabryce Saint-Ouen przez Roberta Verniere i dlatego nie zainteresował się szczególnie morderstwem tego przemysłowca.
Po wyświetlenia tych punktów, wracamy do naszego opowiadania.
Dnia 4-go stycznia od rana rozlepiono plakaty z ogłoszeniami o godzinie pogrzebu Ryszarda Verniere.
Do kaplicy żałobnej napływało wciąż wiele osób.
Składano wieńce.
Przy trumnie czuwano kolejno, ale Klaudyusz Grivot, nauczony doświadczeniem i wezwawszy na pomoc całą energię, już strzegł się snu.
— Wkrótce wszystko to skończy się dobrze — mówił do siebie — i zająć się będę mógł swymi interesami.
Nadszedł ranek 5 go stycznia.
Już o godzinie ósmej zrana Henryk Savanne udał się do hotelu Wielkiego.
Państwo Verniere jeszcze nie przyjechali, lecz zarządzający hotelem objaśnił go, że telegrafowali już o zatrzymanie dla nich mieszkania.
Henryk postanowił zaczekać.
Wkrótce na dziedziniec hotelowy zajechał powóz obszerny, z pakunkami na wierzchu.
Z powozu wysiadł mężczyzna z twarzą smutną i zmęczoną, mając na kapeluszu szeroką krepę a na ramieniu torbę podróżną, a za nim dama, a potem młodzieniec lat dziewiętnastu do dwudziestu.
Henryk już nie miał żadnej wątpliwości i kiedy podróżny, zapłaciwszy stangretowi, skierował się do hotelu, zaczepił go odrazo:
— Wszak z panem Robertem Verniere mam przyjemność? — zapytał, kłaniając się.
Robert, którego wszystko niepokoiło, i nie bez powodu, rzucił spojrzenie, prawie niespokojne na nieznajomego i odpowiedział:
— Tak, panie.
— Oczekiwałem pana — podchwycił — i to pana nie zadziwi wcale, gdy się pan dowie, że jestem synowcem pana Daniela Savanne, który do pana pisał.
Bratobójca odetchnął.
Podał rękę młodzieńcowi, który ją uścisnął.
— Dziękuję panu, żeś przybył na spotkanie nasze — rzekł — i wyrażę wdzięczność pańskiemu stryjowi. Ale bądź pan łaskaw objaśnić mnie jednem słowem... Pogrzeb mego biednego brata?..
— Odbędzie się dopiero dziś; opóźniono ceremonię, o ile było możebne, ażeby dać czas panu przyjechać... Wyprowadzenie zwłok nastąpi o godzinie drugiej punktualnie.
Aurelia z synem zbliżyli się do mówiących.
— Chwała Bogu! — rzekła pani Verniere, usłyszawszy Henryka — przyjechaliśmy na czas.
Synowiec Daniela skłonił się Aurelii i podchwycił:
— Mój stryj gorąco pragnie się z państwem zobaczyć przed godziną żałobnego obrzędu i polecił mi wyrazić w imieniu jego prośbę, aby państwo raczyli usiąść przy jego stole... Śniadanie będzie o jedenastej... Państwo będą mieli czas otworzyć swe walizy i przebrać się.
— Z ochotą przyjmuję tak uprzejme zaprosiny pana Savanne — pośpieszył odpowiedzieć Robert. — Pilno mi wynurzyć mu wdzięczność za jego postępowanie.
— Opuszczam więc państwa i pośpieszam uprzedzić stryja, że może na państwa liczyć.
Henryk się oddalił.
Robert, pozostawiwszy żonę i jej syna w ich numerach hotelowych, objął w posiadanie swój pokój, zamknął do komody torbę, zawierającą paczki banknotów, skradzionych bratu, i przywdział ubiór grubej żałoby, mówiąc do siebie:
— Niepotrzebnie bałem się... Przyjęcie tak wyraźnie sympatyczne, jakiegośmy doznali, dowodzi oczywiście, że wszystko idzie dobrze. Naturalnie, podróż dziś po południu do Saint-Ouen będzie jedną z najmniej przyjemnych wypraw, ale dla sumy 850000 franków będę umiał w ciągu godziny lub dwóch nakazać milczenie nerwom i odegrać komedyę boleści. Mam najzupełniejszą pewność, że się nie zetknę z odźwierną Weroniką, umarłą lub konającą w szpitalu św. Ludwika. Dla mnie to punkt najgłówniejszy... Nikt, prócz niej, nie może mnie poznać, zatem niema się czego obawiać!
Podczas gdy Robert tak monologował, żona jego przygotowywała się i ubierała w suknię żałobną, przywiezioną z Berlina.
Filip, jakkolwiek nie łączył go żaden węzeł z nieboszczykiem, jednak również przywdział żałobę dla przyzwoitości.
O godzinie jedenastej Vernierowie przybyli do Daniela Savanne.
Uprzedzony przez synowca, sędzia śledczy czekał na nich.
Lokaj natychmiast ich wprowadził, stawiając w ten sposób mordercę wobec urzędnika, któremu powierzono sprawę morderstwa.
Daniel wyciągnął ręce ku Robertowi, który je ujął i uścisnął bez najmniejszego niepokoju.
A jednak wiedział dobrze, że jedna z tych rąk mogłaby podpisać rozkaz aresztowania go natychmiast.
Twarz jego, doskonale ułożona, wyrażała zmartwienie głębokie, ale powściągane... Oczy zaczerwienione przez silne tarcie zdawały się nosić ślady łez.
— Spotykamy się dziś po raz pierwszy — odezwał się doń Daniel Savanne czule — jakkolwiek uszczęśliwiony jestem poznaniem pana, cierpię wielce, iż stosunki nasze zaczynają się wśród okoliczności tak bolesnych...
— Rzeczywiście, bardzo bolesnych — odpowiedział Robert głosem zbolałym. — Jedyna to moja pociecha, że widzę, jak mój nieszczęśliwy brat był szanowany i kochany przez wszystkich... Dziękuję panu za to przywiązanie, jakie mu okazywałeś, gdy żył, i jakie jeszcze okazujesz pan, chociaż go już niema... Wiem, jakie węzły żywej przyjaźni łączyły pana z Ryszardem, i wiem, jakiemi staraniami otacza pan jego córkę, wychowywaną w pańskim domu... Wierzaj mi pan, że jestem i będę zawsze głęboko dla pana wdzięczny.
Następnie, przedstawiwszy żonę, potem Filipa, dodał:
— Pani Verniere, której boleść wyrównywa mojej, i która sercem kobiety i matki pragnie pocieszać biedne dziecko sierotę... Mój pasierb, hrabia de Nayle, uczeń szkoły sztuk i rzemiosł w Châlons.
Daniel skłonił się głęboko Aurelii i uścisnął rękę Filipowi.
— Nasza kochana Alina — rzekł następnie — potrzebuje rzeczywiście pociechy i otuchy... Córka moja nie podoła temu zadaniu... Bądź pani dla niej matką...Pokochaj ją... ona na to zasługuje...
Robert miał zadać kilka pytań Danielowi, gdy Henryk Savanne wszedł.
— Oto Alina — rzekł do stryja — dowiedziawszy się, że pan Verniere przyjechał, chciała się z nim zobaczyć natychmiast.
Zaledwie dokończył tych słów, gdy ukazała się córka Ryszarda, podtrzymywana przez Matyldę, blada, prawie jak umarła w długiej odzieży czarnej.
Zbliżyła się do Roberta, który wyciągnął ku niej ramiona i wybuchając płaczem, osunęła mu się na piersi.
— Mój ojciec... Mój biedny ojciec! — wyjąkała wśród łez.
Nędznik przycisnął ją do serca i, jak drugi Judasz, zdobył się na nikczemną odwagę, aby przycisnąć usta do czoła dziecka, któremu zabił ojca!..
— Moja ukochana — rzekł głosem, jakby ze wzruszenia złamanym — nieszczęścia, które cię spotkało, niepodobna przeboleć, ale my tu jesteśmy, ażebyśmy przynajmniej starali się złagodzić.
Pani Verniere ujęła Alinę w swe ramiona.
— Dla ciebie, moje biedne dziecko — rzekła — chcę być matką... Matką pełną uczucia!.. Pomówimy następnie o tym, którego już niema i którego opłakujemy razem...
Alina płakała rzewnio.
Filip, nieruchomy i niemy, patrzył na tę młodą dziewczynę, której przed pięciu minutami jeszcze nie znał, i czuł, jak go ogarnia dziwny, niewytłomaczony niepokój.
Bo pomimo płaczu, od którego oczy były zaczerwienione, pomimo zmartwienia, od którego pobladły jej rysy zmęczone, Alina w tym stroju czarnym pozostawała idealnie piękną i nawet jeszcze bardziej teraz, gdy cierpienie poetyzowało jej urodę.
Filip znajdował się jakby w zachwycie wobec tej twarzy dziewicy męczennicy, wobec tych wielkich oczu wilgotnych, których spojrzenie, skąpane w łzach, nie zatrzymało się wcale, na nim.
Pomału, pod wpływem pieszczot pani Verniere, uspokoiła się nieco. Jakaś nić sympatyi zawiązała się odrazu między temi obiema kobietami.
Lokaj oznajmił, że podano śniadanie.
— Nie możemy pomówić w tej chwili — rzekł Daniel Savanne do Roberta — ale podczas naszej bolesnej podróży do Saint-Ouen, dam panu o zbrodni, okrywającej nas żałobą, objaśnienia, których pan oczekujesz niezawodnie z niecierpliwością.
— Będę czekał — odpowiedział Robert. — Ale pozwoli mi pan przedewszystkiem zadać sobie jedno pytanie...
— Jakie?
— Czytałem w Berlinie w jednej z gazet francuskich sprawozdanie z katastrofy...
— Więc?..
— Pisano o kobiecie, ofierze swego poświęcenia...
— Odźwiernej fabrycznej, tak...
— Czy ta biedna kobieta żyje?
— Żyje.
— Czy jest nadzieja ocalenia jej?
— Nietylko nadzieja.. ale pewność.
Robert czuł dreszcz, przebiegający mu po skórze.
Daniel Savanne ciągnął dalej:
— Niestety jednak wyzdrowienie jej będzie zawsze niezupełne...
— Dlaczego?
— Otrzymałem wczoraj raport od chirurga głównego w szpitalu św. Ludwika, z wiadomością o przedsięwziętej przezeń operacyi u rannej. Operacya powiodła się doskonale, ale kula, ugodziwszy nieszczęśliwą, zrządziła wielkie zaburzenia w organach wzroku. Weronika Sollier wyjdzie ze szpitala tak silną, jak była przedtem, ale dotknięta ślepotą na całe życie.
— Niewidoma! — wykrzyknął Robert tonem głębokiego ubolewania, ale z uczuciem wewnętrznem niezmiernej radości.
— Tak, niestety... nieuleczalną, jak się zdaje na zawsze...
Weszli do sali jadalnej i rozmowa z konieczności została przerwaną.
Lecz bratobójca pozbył się już ostatniej obawy.
Teraz mało go już obchodziło, czy Weronika Sollier żyć będzie.
Jest i pozostanie ślepą. Zatem nie będzie mogła poznać go, w razie gdyby traf nieprawdopodobny zetknął ich z sobą.
Nie zadziwimy nikogo, twierdząc, że śniadanie było bardzo smutne, jakkolwiek wobec Aliny unikano wymówienia choćby jednego słowa dotyczącego zbrodni, która ją pozbawiła ojca.
Nadeszła godzina dla udania się do Saint-Ouen.
Dwa powozy, przysłane przez przedsiębiorstwo pogrzebowe, zatrzymały się przed mieszkaniem sędziego śledczego.
Pojechano.
Im bardziej zbliżała się straszna chwila, tem bardziej Alina traciła tę trochę odwagi, którą czerpała w swej woli.
Wsiadła do jednego z powozów wraz z Matyldą, Henrykiem Savanne i Filipem de Nayles, w drugim zaś zajęli miejsca Daniel, Robert i pani Verniere.
Skoro tylko powozy opuściły bulwar Malesherbes, kierując się ku Saint-Ouen, zawiązała się znów rozmowa między Robertem i sędzią śledczym, przerwana w sali jadalnej.
— Teraz gdy możemy mówić zupełnie swobodnie — rzekł bratobójca do urzędnika — raczy mi pan dać o zbrodni w Saint-Ouen obszerniejsze szczegóły, niż zamieszczone w dziennikach.
Daniel spełnił życzenie.
Drobiazgowo opowiedział wszystko, co wiadomo już jest naszym czytelnikom.
Opowiadanie, jakkolwiek zwięzłe, było bardzo długie.
Aurelia drżała ze zgrozy.
Robert chwilami nie mógł powstrzymać się od głuchych wykrzykników.
— I cóż pan powziął za wniosek? — zapytał sędziego, gdy skończył opowiadanie — z tych poszukiwań, tak zręcznie prowadzonych? Czy jakie przeświadczenie powstało już w umyśle pańskim? Czy jesteś pan już na śladzie zbrodniarzy?
— Muszę się przyznać — odparł smutnie urzędnik — nie jestem na żadnym śladzie... ja nie mogę ani nikogo wskazać, ani nawet podejrzewać...
— Nikogo! — powtórzył Robert z nowym dreszczem radości.
Sędzia śledczy ciągnę! dalej:
— Czy mamy do czynienia z ludźmi, którzy oddawna knuli zbrodnię, spełniając ją w chwili, kiedy wiedzieli, że kasa jest bardzo obfita, czy też znajdujemy się wobec fachowców, należących do bandy złoczyńców, grasujących teraz w Paryżu i w okolicy...
Co do mnie przechylić się gotów jestem na stronę ostatniego przypuszczenia.
Zresztą dość będzie aresztować jednego z członków bandy, ażeby pewnym być w tym przedmiocie, aresztowanie zaś to nieomieszka nastąpić, gdyż cała policya została wprawiona w ruch.
Robert podchwycił:
— Przed chwilą, odtwarzając szczegóły zbrodni z zadziwiającem jasnowidzeniem, utrzymywał pan, panie sędzio, że odźwierna fabryczna, nadbiegłszy na pomoc swemu panu, musiała się zetknąć przynajmniej z jednym z morderców... zatem widziała tego człowieka... Czyż nie mogła dać panu opisu, któryby dopomógł w poszukiwaniach?
Daniel Savanne potrząsnął głową.
— Stan Weroniki Sollier nie pozwolił mi jeszcze jej zbadać — odparł. — Będę to mógł uczynić dopiero wtedy, gdy chirurg, który ją leczy, oświadczy mi, że jest ona w stanie rozumieć mnie i odpowiadać..
— O! to fatalne opóźnianie! — wyszeptała pani Verniere.
Robert zagadnął:
— Kto to jest ten Klaudyusz Grivot, którego nazwisko wymieniłeś pan z pochwałami?
— To główny majster fabryki. Uczciwy i zacny chłopiec, w którym biedny brat pański pokładał zupełne zaufanie. To on, przedostawszy się jeden z pierwszych na dziedziniec płonącej fabryki i pobiegłszy ku pawilonowi, gdzie spodziewał się uratować księgi rachunkowe, podniósł trupa swego pryncypała... Od niego, jak i od kasyera mamy wiadomości i wskazówki, które będą dla nas zapewne później wielce użyteczne...
Powozy żałobne zatrzymały się.
Daniel wyjrzał przez drzwiczki.
— Jesteśmy na miejscu — wyrzekł:
Wielka brama, urządzona w parkanie fabryki zniknęła pod długiemi obiciami czarnemi z frendzlami srebrnemi.
Na tym kirze żałobnym widniały wielkie cyfry nieboszczyka:
Tłum, zwarty, milczący, cisnął się na ulicy Hordouin.
Wszyscy obnażyli głowy z uszanowaniem, gdy członkowie rodziny wysiedli z powozów żałobnych.
W kaplicy pogrzebowej znajdowało się tylko dwóch ludzi, Klaudyusz Grivot i mańkut Magloire.
Razem przepędzili ostatnie godziny czuwania przy zwłokach Ryszarda Verniere.
Gdy Robert przechodził pod draperyami żałobnemi, które czyniły bramę fabryczną podobną do bramy grobowca, sądził przez sekundę lub dwie, że serca mu zabraknie i że sił mu nie starczy iść dalej.
Zrozumiał jednak, że taka słabość byłaby nie wytłomaczoną, a zatem niebezpieczną, i w tem przeświadczeniu czerpał siły.
Kierowany przez Daniela Savanne, przebył kilka stopni, prowadzących do pokoju na dole w pawilonie, przekształconym na kaplicę żałobną.
Przestąpił próg.
W tejże chwili Klaudyusz Grivot podniósł głowę i spojrzał na przychodzących.
Kiedy spostrzegł Roberta, idącego obok sędziego śledczego, wydało mu się, że jest igraszką snu, podobnego do tego, jaki miał nocy poprzedniej.
Nogi ugięły się pod. nim, zbladł i zachwiał się.
Robert, udając najzupełniejszy spokój, utkwił wzrok w mieniących się oczach wspólnika.
Ten wzrok mówił z niemą wymową:
— Miej baczność na siebie. Uspokój się! Nie mamy się czego lękać.
Klaudyusz, wciąż wystraszony, cofnął się w tył i jakby miał upaść.
Magloire go podtrzymał, szepcząc do ucha:
— Ależ bądźże silniejszym!.. Do licha!.. Co za baba!..
— To nie moja wina — odpowiedział Grivot pocichu. — Serce mi się ściska... Słabo mi...
Robert zbliżył się do katafalku.
Przez chwilę miał śmiałość przyglądać się twarzy swej ofiary, potem osunął się na kolana, zasłonił twarz oburącz, jakby dla ukrycia łez.
Weszła Alina, podtrzymywana przez Matyldę i panią Aurelię.
Wyprostowana, sztywna, idąc krokiem lunatyczki, jakby w śnie magnetycznym, zbliżyła się do trumny.
Zatrzymała się nagle.
Wargi jej drżały, całe ciało trzęsło się od drgania bolesnego, oddech spazmatyczny podnosił pierś, ręce jej wpiły się w ramiona Matyldy i pani Verniere.
Odległość zaledwie jednego metra oddzielała ją od katafalku.
Znów zaczęła iść, przebyła tę przestrzeń i, nachyliwszy się raptownie, dotknęła ustami czoła nieboszczyka.
Dotknięcie ciała zlodowaciałego wyrwało jej okrzyk przerażający, wyprostowała się, rękami wyrzuciła przed siebie i padła nieprzytomna w ramiona, które ją podtrzymały.
Henryk i Filip wynieśli ją na świeże powietrze.
Podczas gdy Aurelia i Matylda otaczały ją staraniami, oficyaliści przedsiębiorstwa pogrzebowego zabili wieko trumny, wynieśli ją z pawilonu i ustawili na karawanie, gdzie znikła wkrótce pod kwiatami i wieńcami! Jeden z wieńców nosił te wyrazy z pereł czarnych:
Przysłany był zrana do Saint-Ouen przez Roberta Verniere, bratobójcę.
I nikt, z wyjątkiem Klaudyusza Grivot, jego wspólnika, podejrzewać nie mógł potwornej obłudy nędznika.
Alina przyszła do przytomności, ale nie miała już sił, i niepodobna jej było, jak pragnęła, iść pieszo na cmentarz, za trumną biednego ojca.
Wsadzono ją do powozu, gdzie pani Verniere i Matylda zajęły miejsce obok niej, usiłując uspokoić jej rozpacz łagodnemi tkliwemi słowy.
Orszak ruszył pod eskortą plutonu piechoty, gdyż Ryszard Verniere był kawalerem legii honorowej.
Sznury karawanowe trzymali: Daniel Savanne, Filip de Nayles, Klaudyusz Grivot, majster i kasyer Prieur.
Robert Verniere szedł na czele za trumną.
W pierwszym szeregu za nim postępował Magloire, trzymając za rękę małą Martę, potem następował tłum, wszyscy robotnicy fabryczni, cała ludność z Saint-Ouen i okolicy, wreszcie karety żałobne.
Elegancki ekwipaż posuwał się na samym końcu.
W powozie tym znajdował się tylko jeden człowiek.
Był to baron Wilhelm Schwartz, urzędnik do szczególnych poruczeń przy ambasadzie niemieckiej.
Co na pogrzebie wielkiego przemysłowca porabiał naczelnik szpiegów w Paryżu?
Z depeszy, przysłanej mu z Berlina, dowiedział się o przyśpieszonym wyjeździe Roberta z rodziną; w telegramie tym zalecano mu powziąć wiadomość o przyczynie tej nagłej i nowej podróży do Francyi.
Nie chcąc się tym razem zdawać na nikogo, przyjechał do Saint-Ouen, a rezultat jego spostrzeżeń osobistych dał mu do myślenia, że był na mylnej drodze w pierwszych domysłach.
Jakże przypuścić, że Robert tak śpieszący do Paryża z żoną i pasierbem i idący teraz z twarzą, skrzywioną z bólu, po za karawanem brata, był mordercą tego brata.
Nic w świecie nie mogłoby się wydać nieprawdopodobnem. Niemniej jednak w głowie tego Niemca powstała niejaka wątpliwość, a raczej cień wątpliwości.
— Wszystko jest możebne — mówił do siebie — nawet to, co jest nieprawdopodobne... nawet niemożebność...
Wiemy, że się nie mylił.
Matylda i Aurelia postanowiły nie pozwolić Alinie, by wysiadła na cmentarz.
Obawiały się dla biednego dziecka nowego ataku, którego skutki mogłyby być niebezpieczne.
Córka Ryszarda, zaślepiona łzami, dała się przekonać, i po za miejscem spoczynku oczekiwała końca ceremonii.
Pokropiono trumnę wodą święconą i tłum rozszedł się bardzo wzruszony.
Karety żałobne odwiozły Roberta z rodziną do Daniela Savanne.
Alina tak była złamana i rozgorączkowana, że musiano ją położyć do łóżka.
Czemprędzej wezwano do niej doktora.
Po raz drugi oświadczył, że stan młodej dziewczyny, jakkolwiek wymagający wielkich starań, nie jest żadną miarą niebezpieczny i chyba tylko niespodziewane jakieś komplikacye mogłyby wzbudzić obawę.
Sędzia śledczy zatrzymał rodzinę Verniere na obiedzie.
Przez ten czas sędzia mógłby wyłuszczyć bratu Ryszarda projekty o przyszłości, które nastręczyły mu się w myśli, a których urzeczywistnienie, gdyby było możliwe, przedstawiałoby wielkie korzyści.
Daniel Savanne rad był, że i Aurelia obecną jest rozmowie, którą pragnął mówić z jej mężem i zaczął mówić w te słowa:
— Obecnie, gdyśmy ukończyli nasze bolesne zadanie, gdy mogiła na zawsze się zamknęła nad bratem pańskim, nad moim przyjacielem, musimy pamiętać o nim, i z miłości dla niego zająć się jego córką, biednem dzieckiem, które pozostaje sierotą i do tego zrujnowaną... Nieprawdaż?..
Na to odpowiedział Robert:
— Gdybyś pan, drogi panie Savanne, nie poruszył tej kwesty i, ja nieomieszkałbym jej poruszyć, co niech będzie dowodem, że pojmuję jej doniosłość.
— To chcę wytłomaczyć ci jasno i krótko położenie Aliny.
— Powiedziałeś pan, że jest zrujnowaną? — zauważyła Aurelia.
Sędzia śledczy podchwycił:
— Cały jej majątek składa się dziś z trzydziestu tysięcy franków, złożonych przez jej ojca w banku lyońskim. Do tej sumy trzeba dodać drugą prawie równą, przedstawiającą wartość placów w Saint-Ouen, na których wznosiła się spalona fabryka... Ogółem sześćdziesiąt tysięcy franków, z czego trzeba potrącić koszta uregulowania spadku i t. p., pozostanie więc Alinie około pięćdziesiąt pięć tysięcy franków... Otóż w naszych czasach przy trzech procentach, jakie dają pieniądze, dochód jej będzie nędzny.
— Alinę zabierzemy z sobą — rzekła żywo pani Verniere — nie trzeba jej nic, ja potrafię przypuścić ją do części majątku, którym rozporządzam.
Robert wtrącił się:
— Tę kwestyę trzeba odłożyć na później, jakkolwiek zgadzam się na twój zamiar zupełnie — odezwał się do żony.
Poczem, zwracając się do Daniela Savanne, dodał:
— Ale nie nadmieniasz pan nic o wynagrodzeniach, przynależnych od towarzystw, w których mój biedny brat był ubezpieczony...
— Ryszard Verniere nie był ubezpieczony! — odparł urzędnik.
— Nie był ubezpieczony! — zawołał Robert — to trudne do uwierzenia i nieprzebaczalne... Ależ to prawie szaleństwo!
— Tak, byłoby to szaleństwo, gdyby nie okoliczności, w jakich to nastąpiło.
I Daniel opowiedział, skutkiem czego ubezpieczenie nie zostało odnowione.
— A! to fatalność! — wyszeptał Robert.
— Tem bardziej — podchwyciła Aurelia — należy urzeczywistnić projekt, który poruszyłam...
— Ja — odezwał się Daniel — nie wątpiłem nigdy w dobroć serca państwa obojga... byłem zgóry pewny, że ofiarujecie opiekę biednej Alinie, ale nie o tem ja marzyłem...
— A o czem? — zapytał bratobójca.
— Wiem, bo mi Ryszard o tem mówił, żeście niegdyś uczyli się razem mechaniki, stosowanej do przemysłu, potrzeb wojskowych, marynarki, i że pańska wiedza i zdolności w niczem nie ustępowały, posiadanym przez niego, i że niegdyś myślał o przypuszczenie pana do współki, lecz zaszła między panami różnica poglądów nagle was poróżniła... Czy tak?..
— Najzupełniej.
— A więc dlaczegobyś pan dziś nie poprowadził dalszego ciągu jego interesów, tak fatalnie przerwanych, a coraz więcej się rozwijających z każdym dniem?..
Pani Verniere, uderzona ostatniemi słowy Daniela Savanne, słuchała z natężoną uwagą.
— Tak pan sądzisz — rzekł Robert po chwili milczenia. — Przyjąć interesa brata! Interesa przedsiębiorstwa, które nie istnieje.
— Czemu nie? — odparł urzędnik. — Alina, pańska synowicą, wniosłaby place i dwadzieścia pięć tysięcy franków dla rozpoczęcia odbudowy starej fabryki.
— Co to znaczy dwadzieścia pięć tysięcy franków — zawołał Robert. — Budynki kosztować będą przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy franków, a machiny dwieście tysięcy. Dla odbudowania fabryki i wprowadzenia jej w ruch, tak jak była czynna, potrzeba byłoby co najmniej pięćset tysięcy franków, włączając w to kapitał obrotowy. Otóż wyznaję przed panem, panie sędzio, że jeśli żona jest bogatą, ja jestem biedny i nie mogę rozporządzać żadnym kapitałem. Żałuję tego bardzo, gdyż z radością przyjąłbym kombinacyę, pozwalającą zapewnić przyszłość mej synowicy i utrzymać firmę, którą brat mój potrafił wyróżnić zaszczytnie wśród największych przemysłowców... Ale to kwestya pieniędzy, a w tem położeniu przyznaje pan, że jest ona niemożebną..
Daniel Savanne spoglądał na Aurelię, a spojrzenie jego zdawało się mówić:
— No, pani... Pani, co jesteś bogatą, co przed chwilą okazywałaś taką życzliwość dla swej synowicy... czy nie przetniesz tej kwestyi?..
Aurelia zrozumiała wybornie błaganie, zawarte w tem spojrzeniu.
— Dasz pan mężowi memu dwadzieścia cztery godzin do namysłu — rzekła z uśmiechem.
— I owszem, pani — zawołał Daniel, pomyślawszy, że wygrana jest rzecz, skoro pani Verniere widocznie się nią zajęła.
— Ona się do tego weźmie — rzekł do siebie Robert Verniere.
Projekt, podany przez sędziego śledczego, nęcił go wielce i chętnie by go przyjął na swoją korzyść.
Ale strzegł się popełnić tę nieostrożność.
Użyć na odbudowanie fabryki pieniędzy, skradzionych bratu, czyż nie byłoby to niezawodnie obudzić podejrzeń żony i wzniecić ich w umysłach innych?
Tysiąckroć lepiej byłoby wyznać swe ubóstwo i pozostawić Aurelii czynienie wkładów.
Przytem był to sposób dostania się do pieniędzy żony, których dotąd potrafiła tak skutecznie bronić przeciw niemu.
Daniel Savanne zabrał głos.
— Alina ma dopiero lat ośmnaście — rzekł. — Musimy zwołać radę familijną, dla pilnowania jej interesów.
— Będę pana prosił o zajęcie się tem — odparł Robert — bo ja, jak panu wiadomo, nie mam żadnych stosunków w Paryżu.
— Niech pan będzie spokojny, ja się wszystkiem zajmę.
Zbliżała się godzina obiadu.
Daniel Savanne poprosił gości, aby wrócili do salonu, gdzie mieli się znajdować Filip de Nayle i Henryk.
Rzeczywiście, młodzi ludzie byli już w salonie.
Filip i Henryk zawarli z sobą szybko znajomość i dziś byli już dla siebie jakby dawni koledzy.
Henryk, starszy od Filipa, delikatnie go wybadał i przekonał się z otrzymanych odpowiedzi, że pasierb Roberta Verniere posiada umysł prawy i inteligencyę świetną, i natychmiast uczuł się ku niemu pociągnięty bardzo żywą sympatyą.
Filip również doznawał dla Henryka podobnego uczucia.
W ten sposób zawiązała się między nimi trwała przyjaźń.
Dość było pani Verniere spojrzeć, aby się o tem przekonać, i ucieszyła się z tego wielce.
Oznajmiono, że obiad został podany.
Matylda, opuściwszy pokój Aliny, którą pozostawiła w śnie wzmacniającym, przybyła do pokoju równocześnie z ojcem i jego gośćmi, i pośpieszyła ich uspokoić co do zdrowia swej przyjaciółki.
Szybka podróż, odbyta przez Roberta i jego rodzinę, oraz wzruszenia dnia, czyniły dla wszystkich niezbędnem prędki odpoczynek.
O godzinie dziewiątej Aurelia dała znak do odjazdu i powróciła do hotelu z mężem i synem.
Pomimo zmęczenia spała źle, snem gorączkowym i niespokojnym.
Filip również spędzał noc bezsennie.
Słodka i smutna twarz Aliny zapełniła jego myśl i stała się miłem widziadłem.
Wstał o świcie.
Matka, usłyszawszy, że chodzi w sąsiednim pokoju, wstała również, ubrała się śpiesznie i przyszła do niego.
— Moje drogie dziecko — odezwała się doń — chciałabym z tobą porozmawiać poważnie.
— Jestem na twoje rozkazy, mamo — odrzekł młodzieniec, nieco zdziwiony. — Ale wyznąję, że mnie trochę zaintrygowałaś.
— Zrozumiesz mnie zaraz... Usiądź tu przy mnie i przygotuj się do odpowiedzenia mi wprost szczerze i rozważnie, jak przystoi mężczyźnie.
— Więc chodzi o coś bardzo poważnego, moja mamo? — zapytał.
— Tak, chodzi o twoją przyszłość.
— O moją przyszłość! — powtórzył młodzieniec.
— Bo twoja odpowiedź albo mnie utrwali w powziętym projekcie, albo każę mi go się wyrzec..
— Cóż to za projekt?
— Dowiesz się, ale odpowiedz mi najpierw...
— To zapytaj mnie, mamo, czemprędzej.
— Twoje studya w szkole sztuk i rzemiosł w Châlons uważasz jako prawie już ukończone?
— O! ukończone zupełnie.. Przez połączenie praktyki z teoryą, otrzymałem już wykształcenie gruntowne... jako rysownik i mechanik znam wszystko, co można umieć.
— Jesteś tego pewien?
— Tak i moje przekonanie podzielają profesorowie, którzy powiedzieli mi w chwili mego wyjścia ze szkoły, że, gdybym zechciał objąć kierownictwo jakiego przedsiębiorstwa technicznego, mógłbym to śmiało uczynić...
— A tybyś się nie wahał?
— Ani minuty.
— Jesteś jeszcze bardzo młody.
— Co to szkodzi, skoro się nauczyłem myśleć i zastanawiać...
— Ale ażeby rozkazywać?
— Kiedy się umie być posłusznym, to umie się i rozkazywać.
Pani Verniere ciągnęła dalej:
— Więc gdybym ja ci zaproponowała spółkę z mechanikiem, zasłużonym wynalazcą, cobyś na to odpowiedział?..
— To zależy...
— Od czego?
— Gdyby chodziło o spółkę z cudzoziemcem, naprzykład z niemcem, odmówiłbym stanowczo...
— I jabym ci nic podobnego nie zaproponowała... chodzi o przedsiębiorstwo we Francyi...
— We Francyi?
— I to pod Paryżem.
Filip drgnął.
Odrazu zrozumiał myśl matczyną.
— A! — rzekł. — Mama ma na myśli odbudowanie fabryki pana Ryszarda Verniere.
— Być może...
— A spólnikiem, którego mi wybierasz, jest mój ojczym.
— A gdyby tak było?..
— Powiedziałbym, mamo, że przyjmuję z radością i wdzięcznością... Mam wiarę w wiedzę i talent męża twojego,.. Rozmawialiśmy z sobą o mechanice... Z niego pierwszorzędna siła... Z nim i ja się wybiję... A przytem,..
Filip zatrzymał się, opuszczając głowę, rumieniąc się.
— A przytem? — podchwyciła Aurelia. — Dlaczego przerwałeś? Czy nie masz zaufania do mnie?
— O! mamo, najzupełniejsze...
— To dokończ..
— A przytem będę mógł często widywać moją kuzynkę — wyszeptał Filip, rumieniąc się znów jak dziewczyna.
Aurelia zrozumiała natychmiast, a raczej odgadła miłość, rodzącą się w sercu syna.
Chciała jednak zniewolić do wyznań.
— Zatem — spytała — Alina Verniere, twoja kuzynka, sprawiła na tobie wrażenie bardzo żywe?
Filip, podnosząc oczy, na chwilę spuszczone, odpowiedział:
— Nauczyłaś mnie, mamo, abym nic nie ukrywał przed tobą!.. Powiem ci więc otwarcie, co się dzieje w mojej duszy... Gdym patrzył na Alinę, uderzyła mnie nie boleść, nie jej straszne położenie, zrządzone przez zbrodnię... Ale jej słodka twarz, jej spojrzenie anielskie... cała jej postać, która roztacza wdzięk nieprzeparty... Czułem, jak serce moje zostało ku niej pociągnięte, i gdyby mi teraz kto powiedział, że już jej nie zobaczę nigdy, zdawałoby mi się, że żyć przestanę.
Filip, wymawiając te ostatnie słowa, zbladł.
Pani Verniere przyciągnęła go ku sobie i ucałowała go z macierzyńską czułością!
— Nic ci nie przeszkodzi widywać się z Aliną — rzekła de niego czule — nic ci nie przeszkodzi jej kochać, a ja uczynię wszystko, co zależy odemnie, ażeby drogie dziecię podzieliło twą miłość.
— O! mamo! mamo! jakaś ty dobra!.. Jakim ty mnie czynisz szczęśliwym! — zawołał młodzieniec z wybuchem radości. — Nigdy cię dość nie będę kochał za całe szczęście, jakie mi dajesz!
— Największem mem szczęściem jest widzieć cię, szczęśliwym! — odparła Aurelia, całując znów syna. — Teraz skończone już, o co nam chodziło... muszę cię opuścić.
I pani Verniere zapukała do drzwi męża.
Robert kończył się ubierać.
— Mój przyjacielu — zapytała go Aurelia — czy możesz mi użyczyć kilku chwil? Będę ci wdzięczną.
Oddawna już pani Verniere nie mówiła do męża tak uprzejmie.
— Interesa moje są na dobrej drodze — pomyślał.
Potem odpowiedział:
— Jestem całkiem do rozporządzenia twego, moja droga Aurelio... Ale powiedz mi przedewszystkiem, czyś wypoczęła już?.. Czyś dobrze spała?
— Nie zamknęłam oczu przez całą noc.
— Dlaczego?.. Czyś była cierpiącą?
— Cierpiącą, nie. Byłam tylko zajęta myślami.
— Co do naszej synowicy?
— Tak, i z powodu syna mego, o czem chcę z tobą pomówić.
Robert był zbyt jasnowidzący, ażeby nie zrozumieć natychmiast, że będzie między nimi mowa zaraz o propozycyi, uczynionej w przeddzień przez Daniela Savanne.
Ale postanowił zaczekać, aż sama Aurelia zacznie mówić w tym przedmiocie!
Oczekiwanie jego było krótkie.
— Czyś się namyślił, mój przyjacielu — podjęła pani Verniere — nad projektem, o którym pan Savanne mówił z nami wczoraj.
— O projekcie odbudowania fabryki i prowadzenia dalej interesów mego biednego brata?
— Tak.
— Myślałem, jako o projekcie nęcącym, ale nie mogącym być urzeczywistnionym.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny, ponieważ wszystko to zależy od pieniędzy, a ja nic nie jestem w stanie na to poradzić.
— A gdybym ja na to poradziła? — Położenie byłoby inne.. Czy doprawdy byłabyś gotowa?..
— To zależy od ciebie...
— Odemnie?
Tak, bo, przed rozpoczęciem wykonywania projektu, chciałabym się dowiedzieć, czy projekt ten wydaje ci się dobrym, nie ryzykownym, tak, że dla interesu tego można włożyć poważny kapitał... słowem, chciałabym usłyszeć zdanie szczere człowieka tak fachowego, jak ty...
— Moje zdanie jest bardzo szczere... Gdyby firma Verniere prowadziła dalej interesa bez naszej pomocy prócz niezbędnej na odbudowanie fabryki, kontrakty, zawarte przez mego biednego brata z ministeryum wojny i marynarki, utrzymałyby swą moc... Te kontrakty, oraz roboty dla przemysłu paryskiego dałyby niezawodnie zyski znaczne.,. Gdybym stanął na czele odbudowanej fabryki, w ciągu trzech lat podwoiłbym wartość włożonych kapitałów.
— Jesteś tego pewien?
— O! najzupełniej.
— Zatem sądzisz, że dla Filipa byłaby zapewniona przyszłość... i to przyszłość świetna? Robert spojrzał na żonę ze zdziwieniem.
— Czy chcesz, ażeby Filip kierował przedsiębiorstwem! — zawołał. — W jego wieku byłoby to niebezpieczne, chociaż ma charakter prawy, duże wiadomości i wybitne zdolności.
— Nie myślę, bynajmniej oddawać w jego ręce steru interesów, ale przydać ci go do pomocy, jeżeli obejmiesz kierunek.
— O! jego pomoc byłaby wielce cenną!
— Więc byś nie wahał się wziąć go za wspólnika?
— Nie, bo nikt go tak dobrze ocenić nie potrafi, jak ja...
— A więc, mój przyjacielu, występuję z propozycyą?..
— Zgóry jest przyjętą.
— Poczekaj, aż ją usłyszysz. Między tobą, synem moim i córką zrujnowaną brata twego, zawiązaną zostanie urzędownie współka. Do ciebie wyłącznie należeć będzie kierunek... Zyski dzielone będą na trzy równe części. Czy ci się to wydaje słusznem?
— Tak.
— Zatem się zgadzasz?
— Bez najmniejszego wahania, zapewniam cię.
— Wszystko więc jak najlepiej. Oddaję do twego rozporządzenia sumę sześćset tysięcy franków.
— Sześćset tysięcy franków! — powtórzył Robert, olśniony tą cyfrą.
— Tak, dwieście tysięcy franków dla ciebie, dwieście tysięcy dla Filipa i dwieście tysięcy dla Aliny Verniere.
— Z takim kapitałem — podchwycił bratobójca — i, będąc w sile wieku, czuję się zdolnym postawić przedsiębiorstwo na pierwszorzędnej stopie... Jakbądź wysokie miała stanowisko firma Ryszarda Verniere, to firma Robert Veniere & Comp. nie tylko jej nie zawstydzi, ale ją przewyższy swym blaskiem.
— Ja zaś nie wspomnę nigdy przeszłości, mój przyjacielu — podchwyciła Aurelia po chwili milczenia. — Od dziś, od tej godziny wszystko już zatarte... Zaczynam znów w ciebie wierzyć i mam przekonanie, że odtąd celem twego życia będzie rehabilitacya przeszłości!..
— Dziękuję ci! — odrzekł Robert obłudnie — te poczciwe słowa podwajają moją odwagę i wolę... Zaufanie, jakie mi okazujesz, nie dozna zawodu. Fabryka w Saint-Ouen odrodzi się ze swych popiołów i wkrótce, zaręczam, warta będzie miliony.
— Wtedy ja ci dziękować będę, Robercie, w imieniu syna mego i twojej synowicy, bo również spłacisz dług, względem pamięci twego nieszczęśliwego brata...
— Czy Filip wie o twoich projektach? — zapytał morderca Ryszarda.
— Tak.
— I pochwala je?
— Z całego serca.
— Więc co mamy czynić?
— Najprzód udamy się do pana Savanne, ażeby mu oznajmić, co zostało ułożone. Następnie ja pojadę do Nancy, a ztamtąd do Berlina. Filip pozostanie z tobą.
— Po co ta podróż tak spieszna?
— Krótko ona potrwa, ale jest niezbędną. Przedsiębiorstwo, któremu masz się poświęcić wraz Filipem wymaga pieniędzy uruchomionych... Zaciągnę pożyczkę na me dobra w Niemczech i w Alzacyi-Lotaryngii i dam polecenie, aby je sprzedano... Odtąd mieszkać będziemy we Francyi, i tylko we Francyi, czego pragnęłam od tak dawna.. Z Nancy lub z Berlina przyślę ci pieniądze. Spodziewam się, że moja obecność dłużej nie potrwa nad tydzień... Potrzeba nam domu, mało oddalonego od fabryki w Saint-Ouen... Jeżeli znajdziesz coś odpowiedniego, kup natychmiast... A teraz ubierz się... Ja też to uczynię i pójdziemy do pana Savanne.
I Aurelia opuściła męża.
Ten z dobrą wiarą twierdził, że fabryka w Saint-Ouen, odbudowana, będzie się rozwijała pomyślnie, pod jego kierunkiem i że ta pomyślność przybierze kolosalne rozmiary.
Z wielką też ochotą przyjmował swego pasierba za wspólnika.
Młodzieniec, tak, jak go poznał, stanie się dla niego, o czem nie wątpił, nieoszacowanym współpracownikiem.
Robert doświadczał głębokiej radości, myśląc, że znajdzie się na czele pierwszorzędnego przedsiębiorstwa, że będzie mógł na wielką skalę urzeczywistnić wymarzone wynalazki i rozkazywać armii robotników, stać się człowiekiem poważanym, osobistością wybitną, obracać milionami.
W upojeniu tej radości zapomniał o swej zbrodni.
Nagle jednak powróciła mu pamięć.
Klaudyusz Grivot! Jego wspólnik. Ten wspólnik upomni się o swoją część... Trzeba będzie policzyć się z nim.
Ha! to da mu jego część: dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków, i wszystko się skończy.
Pozostanie mu jeszcze przeszło pięćset pięćdziesiąt tysięcy franków, licząc w to trzysta tysięcy franków z depozytu Gabryela Savanne, o którym Klaudyusz nie wiedział.
Majstra zatrudni w fabryce, da mu nawet piękne stanowisko, tak, ażeby go jeszcze mieć pod ręką, w razie gdyby zaszły jakie zawikłania.
Cóż znowu! nie wierzył w nie!
Nie przypuszczał, ażeby były możebne! Wszystko się urządzi tak, że nawet cień podejrzenia nie dosięgnie go nigdy.
Duma biła mu do głowy.
— Ja także — rzekł do siebie — będę szanowany i poważany, jak był Ryszard, i nawet bardziej jeszcze, gdyż będę bogatszym! Ja także zawieszę na sobie wstążeczkę legii honorowej.
I nędznik dodał z cynicznym uśmiechem:
— Fortuna mężnym sprzyja!
A wyrzuty sumienia?
Nie miał żadnych. Zresztą czyż nie będzie pracował dla wzbogacenia córki brata? Wszystko więc było dobrze, ponieważ wszystko kończyło się dobrze.
Aurelia i syn jej weszli do jego pokoju.
— Dzień dobry, mój młody wspólniku, moje prawe ramię — rzekł wesoło, wyciągając rękę do Filipa.
I młodzieniec uścisnął rękę krwawą bratobójcy.
Była godzina dziesiąta.
— Chodźmy prędko — rzekła pani Verniere.
Pilno jej było mieć wiadomości o Alinie i oznajmić Danielowi Savanne o powziętem postanowieniu, jak również o zapewnieniu sowitego udziału biednemu dziecku, tak okrutnie dotkniętemu nieszczęściem.
Sędzia śledczy natychmiast przyjął swych gości i zwiastował im, że młoda dziewczyna, po nocy spokojnej, miała się dobrze, a nawet lepiej, niż możnaby się spodziewać.
— Czy będziemy się mogli widzieć z panną Aliną? — zapytał Filip niespokojny.
— Zobaczycie ją państwo dziś w wieczór, jeżeli raczycie być u nas na obiedzie — odpowiedział Daniel.
— Z ochotą przyjmujemy — rzekła Aurelia — będę szczęśliwą z ucałowania drogiego dziecka przed moim wyjazdem.
— Pani wyjeżdża? — zawołał pan Savanne.
— Tylko na dwa dni, a Robert wytłomaczy panu cel mej krótkiej podróży.
Robert zabrał głos, a czytelnicy wiedzą już, co miał powiedzieć.
Daniel słuchał go z głębokiem wzruszeniem i nie mógł powstrzymać łez rozczulenia, kiedy się dowiedział, jaki udział będzie mieć w spółce córka Ryszarda.
Wstał i uścisnął ręce pani Verniere.
— To wielkie, co pani czynisz — rzekł głosem drżącym. — To godne takiego serca jak pani.
Potem, zwracając się do Roberta, dodał:
— Nie trzeba tracić chwili czasu. Jutro niedziela, więc nie pójdę wcale do sądu. Chce pan, ażebyśmy razem obejrzeli place, na których wznosiła się spalona fabryka? Jednocześnie zapoznam pana z kasyerem i głównym majstrem pańskiego biednego brata... panami: Prieurem i Klaudyuszem Grivot, ludźmi uczciwymi i oddanymi... Oni pana objaśnią, jakie umowy były zawarte przez Ryszarda z rządem i osobami prywatnemi.
— Chciałem pana o to prosić.
— Czy zna pan w Paryżu budowniczego, któremuby pan mógł powierzyć roboty około odbudowy?
— Nie.
— To panu polecę godnego zaufania.
— Będę panu wdzięczny/
— Skoro pani Verniere sprzedać ma swe posiadłości, to zapewne będą państwo mieszkali w Paryżu lub w okolicy.
— Żona moja chce kupić dom w pobliżu Saint-Ouen.
— Znam dom ładny i dogodny do sprzedania w Neuilly, wśród drzew, nad brzegiem Sekwany.
— To byłoby dobrze, gdyby tylko cena była nie wysoka. Ile żądają?
—Nie wiem dokładnie, ale właściciela znam, i warunki jego nie będą wygórowane.
— Obejrzymy ten dom — rzekł Robert.
— Pokażę go panu.
Henryk i Matylda przyłączyli się do gości w salonie, a Daniel ich obeznał z powziętymi projektami, którym przyklasnęli gorąco.
Daniel Savanne, rozstawszy się z gośćmi, udał się do swego gabinetu i wezwał naczelnika policyi.
Chciał się z nim poważnie naradzić.
Potrzeba było, ażeby śledztwo, rozpoczęte w przedmiocie potrójnej zbrodni w Saint-Ouen, toczyło się z podwojeniem energii i ażeby najzręczniejsi agenci prefektury czynili największe wysiłki, dla odnalezienia śladów, w oczekiwaniu na zeznania Weroniki Sollier.
Już niektóre dzienniki zaczynały się czepiać policyi i sądów, jako bezsilnych wobec złoczyńców, nie przestających siać postrach w okolicach Paryża, i rozzuchwalać się z dniem każdym bezkarnością.
Te ataki dojmowały do żywego Daniela Savanne, który miał zamiłowanie i cześć dla swego zawodu.
Wszystko dałby na świecie, ażeby ustały te ataki, lecz jedynym sposobem było dowieść ich bezpodstawności, tylko dając jakiś rezultat.
A tego rezultatu nie można było ani prędzej ani później się spodziewać, ponieważ nie odnaleziono żadnego śladu.
Naczelnik policyi przybył na wezwanie sędziego śledczego i oświadczył, że dla działania nie czekał jego rozkazów.
Berthout, główny inspektor policyjny, wziął sobie za punkt honoru rozwikłanie tej zawiłej sprawy. Dobrał sobie współpracowników, wśród najbardziej doświadczonych kolegów, i śledził wraz z nimi, klnąc się, że musi mu się udać, jakkolwiek brakowało mu punktu wyjścia.
Następnie była mowa o Weronice Sollier.
Wieczorem dnia poprzedniego pan Savanne otrzymał od doktora Sormet szczegółowy raport o operacyi, której poddaną została ranna.
Donosił o zupełnem powodzeniu tej operacyi i zarazem o ważnem i nieuniknionem następstwie dla rannej, to jest o zupełnej ślepocie.
Weronika Sollier niewidoma!..
To w znacznym stopniu zmniejszało doniosłość pomocy, jaką mogła wyświadczyć sprawiedliwości.
Mordercy, którego widziała niezawodnie, z którym walczyła, nie mogłaby teraz poznać, gdyby go stawiono w jej obecności.
Wiadomości, dostarczone przez nią, gdy będzie można ją wypytać, czy będą dostateczne do wykrycia i ujęcia winowajców?
Tylko przyszłość może rozwiązać tę zagadkę.
∗
∗ ∗ |
Z dniem poprzednim temperatura tak nizka już od pewnego czasu nagle się podniosła.
Słońce świeciło blaskiem zupełnie wiosennym na niebie bez chmur, zwiastującem jakby szereg pięknych dni.
Okoliczności, znane naszym czytelnikom, przeszkodziły Magloirowi mańkutowi, w odbywaniu owych codziennych kolejek, które zresztą bardzo przykremi czyniło przejmujące zimno.
Widząc czas tak pogodny, pomyślał, iż trzeba korzystać, dla napełnienia worka, który szczególnie schudł, skutkiem ofiar codziennych.
Zresztą miał teraz podwójne obowiązki, musiał się opiekować swą starą matką i małą Martą. Trzeba było powetować zarobki, stracone przeszło od tygodnia.
W sobotę zrana, wesół, że znów powraca do życia czynnego, do jakiego się przyzwyczaił, wziął swą katarynkę i zawiózł ją do zakładu matki Aubin, gdzie chciał zjeść śniadanie przed rozpoczęciem kolejki.
Dnia tego zamierzał zwiedzić Clichy, Neuilly, Courbevoi i Asnières.
Droga była dosyć daleka, lecz nogi jego silne przebyły ją bez najmniejszego znużenia.
Było wpół do dziewiątej, gdy przybył do restauracyi.
Marta już wstała i pomagała dzielnie Maryi i innym służącym w robieniu porządku.
Zobaczywszy wchodzącego mańkuta, krzyknęła z radości, pobiegła ku niemu, skoczyła mu na szyję i ucałowała w oba policzki.
— Magloire, jakże się cieszę, mój dobry przyjacielu Magloire, że cię widzę — rzekła jednocześnie.
— A ja, moja pieszczoszko! — odparł kataryniarz, wywzajemniając się jej pocałunkami.
— Chcesz dzisiaj wyruszyć z muzyką? — zapytała pani Aubin.
— Tak, mateczko, trzeba trochę namleć melodji, ażeby się zarobiło na kolacyę... Słońce świeci... Pogoda ładna, jak panna... Naprzód więc, orkiestro!..
— Weźmiesz mnie z sobą, nieprawdaż? — zawołała córka Germany Sollier.
— Żartujesz, moja pieszczoszko! — rzekł mańkut ze śmiechem.
— Ja nie żartuję wcale! — podchwyciła dziewczynka tonem poważnym i z miną poważną. — Ty grać będziesz na katarynce a ją będę rozdawała kabałę, którą ty sprzedajesz tym, co o nią proszą... Zbierzemy dużo pieniędzy... dużo... jeśli zaśpiewasz zwłaszcza twą piękną piosneczkę o Różach i Wiśniach; będziesz ją śpiewał, a ja słuchając, będę mogła się jej nauczyć i śpiewać ją babci, gdy wyzdrowieje.
— Niepodobna mi zabrać cię z sobą, moja droga — odpowiedział Magloire.
— Dlaczego?
— Bo mam przed sobą daleką drogę.
— Cóż to szkodzi?
— Bardzo byś się zmęczyła.
— O! ja mam dobre nogi?.. Iść będę tak dobrze jak ty i zapewniam cię, że się wcale nie zmęczę.
I, przymilając się, zarzuciła wątłe rączki na szyję kataryniarza i dodała głosem błagalnym:
— O! proszę cię, zabierz mnie z sobą, mój dobry Magloire... Ja będę taka rada...
Pani Aubin, widząc, że i jej prośby nie będą bezużyteczne:
— E! zabierz ją pan — rzekła — rozerwie się maleństwo... dosyć się martwiła, dosyć się napłakała przez cały tydzień.
— A jeżeli się mała zmęczy — wtrąciła Marya — to ją pan posadzisz na swem pudle... Nie umrzesz od tego.. bo ci nie zacięży...
— Nie... nie... — odparła Marta — Magloire nie będzie potrzebował mnie dźwigać.. Ja sama pójdę bardzo dobrze... Nawet może lepiej od niego...
Dłuższy opór był niemożliwy.
— Ha! — zawołał Magloire ze śmiechem. — Robisz ze mną, moja mała, co chcesz... Biorę cię z sobą...
— Co za szczęście!.. jakiś pan dobry! — przerwało dziecko, klaszcząc w ręce.
Mańkut podchwycił:
— Zjedz prędko śniadanie i śpieszmy się.
Po śniadaniu Magloire i Marta wyruszyli drogą ku Clichy, zkąd mańkut miał rozpocząć swą wędrówkę.
— Marta pomagała mu do ciągnięcia jego instrumentu i przeświadczona, że jest użyteczną, czuła się szczęśliwą.
— Nie męcz się tak odrazu — mówił do niej ten poczciwy człowiek — kto idzie wolno, zachodzi daleko.
Magloire, odbywając już oddawna wędrówki w okolicy Paryża, znał doskonale domy mieszczańskie i wille zamieszkane w zimie, gdzie zbierał obficie miedziaki, a nawet i monetę srebrną.
Zatrzymywał się przed bramą tych domów, przed sztachetami tych willi, kręcił korbą katarynki, a mieszkańcy nieomieszkali poznawać zwykłych melodyj mańkuta, a zresztą repertuar piosenek, które śpiewał nieraz akompaniując sobie z prawdziwym artyzmem, ściągał uwagę.
Pierwsza willa, przed którą przystanął, zamieszkaną była przez oficera wyższego dymisyonowanego i jego rodzinę.
Stary wojak rozmawiał chętnie z mańkutem, ozdobionym medalem wojskowym.
Wzruszony jego historyą, opowiedział ją żonie i córkom, i kiedy Magloire dawał się słyszeć przed bramą, nie odchodził z pustemi rękoma.
Grajek obrócił korbą i z katarynki rozległy się ostre dźwięki Marsza indyjskiego.
Zamknięte okna domu otworzyły się natychmiast.
W jednem z nich ukazała się twarz marsowata i długie wąsy siwe komendanta, w innem dwie wdzięczne główki ciemnowłose z oczyma czarnemi.
Były oficer zwrócił się ku córkom:
— To ten dzielny Magloire — rzekł do nich — oddawna go nie widzieliśmy, będzie nam mógł opowiedzieć lepiej, niż wszystkie gazety o Saint-Ouen.
Zamknięto okna.
— Do dyabła! — pomyślał mańkut, który, ogłuszony Marszem indyjskim, nie słyszał słów, wymówionych na pierwszem piętrze — jakoś to im widać nie przypadło dziś do gustu... trzeba im było zagrać Dzwony kornewilskie.
Zaledwie to pomyślał, gdy zobaczył wychodzącego z domu komendanta z żoną i dwiema córkami.
Wszyscy czworo skierowali się ku sztachetom.
Magloire wypogodzony kręcił dalej korbą.
Nazwisko kataryniarza, jak przypominają sobie czytelnicy, wydrukowane było w komunikacie, przesłanym prasie za staraniem prefektury, i ci, którzy znali Magloira, nie byli wcale zdziwieni, widząc go wymienionego w spełnianiu czynu poświęcenia.
Sztachety otworzyły się.
Mańkut puścił korbę i lewą ręką salutował po wojskowemu.
Komendant podał mu rękę, którą tenże uścisnął zarówno serdecznie jak z uszanowaniem.
— No, mój zuchu! — rzekł były oficer — więc tobą zawsze zajmować się trzeba.
Mańkut spojrzał nań ze zdziwieniem.
— A tak — ciągnął dalej komendant — przecież podczas pożaru w Saint-Ouen, pomimo ręki, której ci brak, byłeś jednym z pierwszych, a nawet może pierwszym w niesieniu ratunku.
— E! mój komendancie! — odparł mańkut — czy to nie zupełnie naturalne! przecież jedni drugim pomagać winni na tym świecie?
— To prawda, piękna to zasada, ale jak mało ludzi myśli o stosowaniu jej w praktyce. Więc pożar fabryki był rezultatem zbrodni, a nie wypadku, i właściciel fabryki pan Ryszard Verniere rzeczywiście został okradziony i zamordowany?
— Tak, mój komendancie, równocześnie z odźwierną, której oto ta wnuczka.
I wskazał Martę, której to wspomnienie zapełniło oczy łzami.
Obie panienki ucałowały ją, pocieszając.
Komendant zaczął wypytywać Magloira, który mu opowiedział pokrótce wzruszające szczegóły z owej nocy zbrodni.
Kiedy skończył mówić, stary oficer, wzruszony wielce tem opowiadaniem, zawołał:
— Ależ ty jesteś wyjątkowym człowiekiem!
— A to dlaczego, mój komendancie? — zapytał naiwnie mańkut.
— Jakto, dlaczego? Ale dlatego, żeś wziął do siebie tę małą dziewczynkę? Stwarzasz sobie obowiązki, którym twoja katarynka z trudnością będzie mogła nastarczyć... Ale to dobrze, mój dzielny wojaku!.. To podobne do szaleństwa!.. Ale to ci szczęście przyniesie!
Mówiąc to, komendant otworzył portmonetkę.
Wyjął monetę złotą i wsunął ją do ręki Marty, której twarzyczka oblała się rumieńcem.
Matka i córki poszły za przykładem, danym przez głowę rodziny i we trzy powiększyły o piętnaście franków skarb dziecka.
Oficer podał znów rękę kataryniarzowi.
— Przychodź tu częściej, mój zuchu — rzekł doń — muzyka twoja sprawi nam zawsze przyjemność.
— Dziękuję, mój komendancie, dziękuję ci z całego serca i paniom również — odparł Magloire, któremu Marta oddała otrzymane pieniądze.
Potem gdy dzieweczka dygnęła ładnie, ukłonił się, zdjąwszy czapkę, i pchnął dalej katarynkę.
Przed domem, gdzie zatrzymał się nieco dalej, rozpoczęła się taka sama scena prawie bez zmiany.
Państwo i służący znów go wypytywali i grube monety srebrne posypały się w drobną rączkę Marty.
Magloire mówił do siebie:
— Jeżeli tak będzie dalej, to zostaniemy milionerami, zanim dotrzemy do Coubevoie na śniadanie! I było tak dalej.
Łatwo zrozumieć, że wypytywania i opowiadania, następujące bez przerwy, opóźniły wędrówkę do tego stopnia, że do południa kataryniarz odwiedził ledwie połowę swych klientów w Clichy.
Na śniadanie zatrzymali się w małej restauracyi, a o godzinie wpół do drugiej udali się w dalszą drogę.
Tak samo jak zrana przystanki były częste i przydłuższe i datki napływały.
Noc już zapadała, a Magloire zaledwie skończył swą kolejkę w Clichy.
Trzeba było wracać do Saint-Ouen.
Mańkut dał znak do odwrotu, zagrawszy ulubioną piosenkę o Różach i Wiśniach.
— Zaśpiewaj, mój drogi przyjacielu — rzekła Marta — to takie ładne!..
W tej chwili znajdowali się przed sztachetami małego parku, po którym przechadzały się gromadki młodych mężczyzn i młodych kobiet.
Magloire na prośbę dziewuszki zaśpiewał pierwszą zwrotkę:
I nućcie piosenki już,
Na drzewach śpiewają ptaszęta,
Śpiew ten przy akompaniamencie katarynki sprawiał bardzo ładny i malowniczy efekt.
Spacerowicze zatrzymali się, przysłuchując, potem zbliżyli się do sztachetek i po ukończonym śpiewie deszcz monet srebrnych spadł dokoła grajków wędrownych.
Marta biegała na prawo i na lewo, ażeby je podnosić. Drobne jej rączki były pełne.
— A! jakie to zabawne! — wyszeptała uradowana.
Magloire podziękował i wraz z dzieckiem powrócił do Saint-Ouen...
Marta, idąc, powtarzała walc Wisien i Róż. Już go się nauczyła i zaśpiewała kataryniarzowi.
— Ale dobrze, nawet bardzo dobrze, moja pieszczoszko! — rzekł do niej. — Kiedy znów pójdziemy, ty sama śpiewać będziesz, a ja ci będę przygrywał, to jeszcze większy sprawi efekt.
Przybywszy do matki Aubin, Magloire policzył zarobek dzienny.
Dosięgnął on cyfry tak nieprawdopodobnej, że zaledwie mógł uwierzyć własnym oczom.
A jednak była to rzeczywistość.
— Połowa dla mojej kasy — pomyślał — a druga połowa dla dziecka... Może jej zbiorę niezły posag.
Z wielkim apetytem zjadł obiad ze swą małą wspólniczką, a o godzinie dziesiątej wrócił do swego mieszkania.
∗
∗ ∗ |
Daniel Savanne, chcąc ułatwić Robertowi, jako przyszłemu kierownikowi fabryki, porozumienie głównego majstra i kasyera, wezwał ich depeszą.
Telegram ten wielce zdziwił Klaudyusza Grivot, już i tak niespokojnego wielce z powodu obecności bratobójcy w Paryżu.
Tłum przypuszczeń natury najfatalniejszej osaczył jego umysł, który się gubił w daremnych domysłach.
Co się działo?
Dlaczego sędzia żądał od niego, ażeby nazajutrz gotów był do jego rozporządzenia, jak i Roberta Verniere.
Te pytania zadawał sobie i oczywiście nie mógł na nie odpowiedzieć.
Że wspólnik jego nie pisał doń wcale z Berlina, to mu się wydawało naturalnem, gdyż taki list mógł go skompromitować.
Dlaczego jednak Robert, skoro był w Paryżu, skoro miał odwagę być obecnym na pogrzebie brata, zamordowanego przez niego, nie znalazł sposobu dla wyznaczenia mu spotkania, ażeby mu wytłomaczyć, co się dzieje.
Tego zrozumieć nie mógł i żył w gorączce wśród śmiertelnego niepokoju.
Jak się umówiono zrana, rodzina Verniere znajdowała się zebrana o godzinie szóstej u sędziego śledczego.
Robert i Filip nie zmarnowali czasu.
Porozumieli się z sobą, dla spisania głównych zasad spółki, jaka powstać miała między nimi i córką Ryszarda Verniere.
Kiedy przybyli na bulwar Malesherbes z panią Verniere, Daniel jeszcze nie powrócił z sądu.
Zaprowadzono ich do pokoju Aliny.
Młoda dziewczyna, jakkolwiek jeszcze bardzo słaba, miała jednak siłę, ażeby wstać z krzesła i postąpić kilka kroków na spotkanie gości.
Od Matyldy, swej przyjaciółki, dowiedziała się o projektach Roberta.
Ze łzami rozczulenia podziękowała stryjostwu.
— Drogie dziecko — odezwała się do niej Aurelia, ściskając ją w ramionach — uczynimy ci życie tak słodkiem, tak cię kochać będziemy, że wreszcie zabliźnimy ranę twego serca.
— O tak — dodał Filip — będziesz pani bardzo kochaną i nie podobna ci będzie nie kochać nas wszystkich.
Powrót sędziego przerwał rozmowę i w kilka chwil później siedzieli już przy stole.
Obiad nie mógł trwać długo, gdyż Aurelia odjeżdżała o godzinie dziewiątej minut trzydzieści pięć.
O dziewiątej ucałowała czule Alinę i udała się na stacyę, wraz ze swym mężem, synem, Danielem i Henrykiem.
Przed rozstaniem pan Savanne wyznaczył na spotkanie dzień jutrzejszy zrana na dworcu kolei Północnej.
Budowniczy, o którym mówił, przybyć też miał tam o godzinie dziewiątej i pół.
Zwiedzić mieli plac po spalonej fabryce, porozumieć się co do robót dla odbudowy i udać się następnie do Neuily, ażeby zwiedzić nieruchomość, którą urzędnik polecał panu Verniere do kupna.
Na skutek upoważnienia ze strony sędziego śledczego, Magloire zapytał panią Aubin czy w jej domu nie znalazłby się jaki mały lokal, gdzie mogłaby pomieszczoną być Weronika Sollier.
Gdyby biedna kobieta przy pomocy Boskiej, wyszła żywą ze szpitala św. Ludwika, byłaby szczęśliwą z odnalezienia swych sprzętów.
Pani Aubin zgodziła się na oddanie odpowiedniego pomieszczenia.
Kasyer Prieur tak samo jak Klaudyusz otrzymali dnia poprzedniego depesze sędziego śledczego, wzywającą ich obu do Saint-Ouen.
Kasyer o godzinie dziesiątej przybył do Saint-Ouen i zaszedł do pani Aubin.
Tu zastał Klaudyusza i objaśnił go o przyczynie swej obecności.
To objaśnienie zwiększyło tylko niepokój majstra.
Po co te zebranie wyznaczył urzędnik, do którego należeć miał brat Ryszarda, jego morderca.
Obadwaj udali się do fabryki.
Po chwili przybyli tam Daniel Savanne i Robert wraz z budowniczym i Filipem.
Ukłonili się sobie.
Robert udawał, że wcale nie zna Klaudyusza.
Daniel Savanne przedstawił mu dwóch dawnych współpracowników brata.
— Pan Prieur, kasyer — rzekł — i pan Grivot, majster, o których poświęceniu mówiłem panu.
Robert znów się ukłonił i, zabrawszy głos, wytłomaczył, że dla pilnowania interesów synowicy i dla dobra ludności robotniczej, zamierza odbudować fabrykę i w dalszym ciągu prowadzić interesa Ryszarda Verniere. Potrzebować zatem będzie wskazówek, objaśnień co do stanu przedsiębiorstwa, zawartych kontraktów, robót zamówionych i będących w biegu, a przerwanych katastrofą; udawał się właśnie w tym celu do dwóch głównych swego brata pracowników i liczył, iż będzie mógł korzystać z ich życzliwości dla firmy.
— Szczęśliwy będę oddać się na usługi pana — pośpieszył odpowiedzieć Prieur.
Klaudyusz Grivot milczał. Z nogami, jakby wrytemi w ziemię, z ustami spieczonemi, z oczyma na wpół przymkniętemi, dla ukrycia przerażenia we wzroku, nędznik słuchał, jak mówił jego wspólnik, którego odwaga i zimna krew przejmowały go dreszczem zimnym do szpiku kości.
W tej chwili niezdolny byłby wymówić jednego słowa.
Robert pojmował co się w tej chwili dzieje w tym umyśle strwożonym.
— Pańskiej pomocy zwłaszcza, panie Grivot, będę potrzebował i to niezwłocznie!.. Ja nie obeznany byłem z wewnętrznemi urządzeniami fabryki mego brata. Racz więc pan wytłomaczyć panu budowniczemu rozkład każdego z warsztatów.
Klaudyusz odzyskał pewność siebie.
Strach, pod którego wpływem znajdował się, rozproszył się na chwilę.
— Gotów jestem dać panu wszelkie objaśnienia potrzebne — odparł.
W tejże chwili Magloire wyszedł z pawilonu, zkąd wynoszono sprzęty odźwiernej.
— A! to ty, mój dzielny chłopcze — rzekł doń. — Przeprowadzasz biedną panią Sollier.
— Skorzystałem z wolnego czasu — odpowiedział kataryniarz, kłaniając się.
— To dobrze... Czy skończyłeś?..
— Tak... Pawilon jest już opróżniony.
— To oddaj mi klucze. Może będziemy ich potrzebowali...
Filip wziął klucze, które mańkut trzymał w ręce.
Robert, wskazując kataryniarza, zapytał:
— Czy nie pan Magloire, dawny żołnierz, który pierwszy przybył na miejsce katastrofy w towarzystwie pana Grivot i przy jego pomocy podniósł trupa mego biednego brata i ciało pani Sollier?
— Tak — odpowiedział Daniel Savanne — a nadto ten dzielny człowiek zaopiekował się wnuczką rannej.
Bratobójca podał rękę kataryniarzowi.
— Winszuję panu z całego serca, panie Magloire — jesteś pan zacnym człowiekiem!..
Następnie rozpoczęli oglądać place, prawie zupełnie oczyszczone ze szczątków.
Brano miary, rozprawiano, i w ciągu niespełna dwóch godzin omówiono cały projekt z budowniczym, który przyrzekł rozpocząć roboty bezzwłocznie i prowadzić je szybko.
Chwila śniadania nadeszła.
Robert zapytał o najlepszą restauracyę w pobliżu.
Prieur wskazał oberżę Dom-Biały.
Robert zaprosił i Grivota i natychmiast udano się do oberży.
Daniel Savanne, Prieur, budowniczy i Filip szli naprzód i rozmawiali.
Robert, umyślnie zwolniwszy krok, znalazł się sam z Klaudyuszem Grivot.
— Tylko ostrożnie; — rzekł do niego po cichu. — Nie być niezręcznym... nierozważnym!.. Wszystko idzie jak najlepiej! Jutro wieczorem o siódmej czekać na pana będę w restauracyi pod Czterema Sierżantami Roszelli, przy placu Bastylli. Pomówimy przy obiedzie.
— Będę.
Przyszli do restauracyi i zasiedli w gabinecie.
Podano śniadanie.
Robert wypytał Prieura w przedmiocie kontraktów wszelkiego rodzaju, zawartych przez jego brata, i dzięki doskonałej pamięci kasyer mógł go uspokoić, najzupełniej.
O godzinie drugiej rozstano się z kasyerem i majstrem.
Daniel Savanne, Robert, Filip i budowniczy, udali się dla zwiedzenia willi w Neuilly, wsiadłszy do powozu Posiadłość ta rzeczywiście posiadała widok bardzo ponętny.
Dom mieszkalny, obszerny, z dobrym rozkładem i elegancko umeblowany, wznosił się wśród małego parku, wysadzonego wielkiemi drzewami, i ciągnącego się aż do samej Sekwany, od której odgrodzony był tylko parkanem i wysokiem wybrzeżem.
Budowniczy oświadczył że ta posesya wraz z zabudowaniami warta jest dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Właściciel, któremu pilno było ją sprzedać, żądał tylko sto pięćdziesiąt tysięcy.
Była to wyborna okazya.
Robert, pewny zgody ze strony żony, zanotował sobie adres notaryusza, do którego trzeba było się zwrócić dla traktowania o interesie i powrócenia do Paryża.
∗
∗ ∗ |
W Nancy udała się do swego bankiera, który ją powitał nader uprzejmie.
— Bardzo rad jestem, że panią widzę — rzekł. — Przynosi mi pani odpowiedź.
— Odpowiedź? — zapytała Aurelia zdziwiona.
— Tak... Na mój list.
— Jaki list?
— Ten, który pisałem do pani trzy dni temu do Berlina.
— Nie otrzymałam go wcale... Przyjeżdżam z Paryża... Co mi pan donosił w tym liście?
— Donosiłem pani o propozycyi, jaką mi uczynił jeden z moich dawnych klientów, bardzo bogaty, który nie mieszka już w Nancy... Udał się do mnie za pośrednictwem notaryusza pani w Sauverne.
— Czego chce?
— Zapytuje, czy chciałaby pani sprzedać swe dobra i dom w Sauverne?
— A to się dobrze składa, bo zamierzam sprzedać moje domy w Berlinie i wszystko, co do mnie należy w kraju zabranym. Pragnę odtąd zamieszkać w Paryżu.
Czy pański klient stawia propozycyę poważną?
— Tak.
— I korzystną?
— O! świetną.. Widocznie ma wielką ochotę dobić kupna, czy to dla siebie, czy w charakterze pośrednika, a cena wydaje mi się wyższą od rzeczywistej.
— Ileż daje?
— Milion... gotówką!
— Spodziewałam się więcej — odrzekła pani Verniere poważnie, chociaż wiedziała wybornie, że dom i te dobre nie były więcej warte.
Bankier podniósł ręce ku sufitowi.
— O! — zawołał — czegóż więcej żądasz, kochana pani!
— Oczywiście pański notaryusz oczekuje odpowiedzi?
— Przyjechać ma tutaj za trzy dni.
— To niech mu pan powie, że zgadzam się sprzedać, lecz najmniej za milion dwieście tysięcy franków.
— Żądanie nadto wygórowane... Cofnie się.
— Zobaczymy.
— Czy to pani ostatnie słowo?
— Ostatnie.
— Uprzedzę amatora.. Dokąd mam pani donieść o rezultacie prozumienia?
— Do Berlina, gdzie będę jutro i przepędzę tydzień.
— Dobrze.
— Teraz, co innego.. Masz pan moje pieniądze... Ile?..
— Za pięć minut powiem pani.
Bankier udał się do gabinetu, dla przyniesienia książek, poczem, wróciwszy do pani Verniere, odpowiedział:
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Potrzeba mi tej sumy.
— Jeżeli chce pani mieć w banknotach, to zaczeka pani do jutra.
— Nie, pragnę mieć czeki, na okazicieli, przez dom bankierski w Paryżu.
— To dam pani przekaz na Rotszylda.
Bankier podpisał przekaz.
Aurelia dała mu pokwitowanie.
Nazajutrz przybyła do Berlina i natychmiast zaczęła traktować o sprzedaż pałacu swego i domów dochodowych.
Następnego dnia otrzymała list od Roberta, który jej donosił, co zostało ułożone dla szybkiej odbudowy fabryki, i podawał szczegóły co do willi w Neuilly, nadmieniając, że dla kupna oczekuje tylko jej przyzwolenia.
Odwrotną pocztą odpowiedziała: Kończ natychmiast, i jednocześnie przesłała mu przekaz na trzysta tysięcy franków.
W trzy dni później nadeszła depesza od bankiera z Nancy.
Nabywca zgodził się na cenę milion dwieście tysięcy franków. Jako zaliczkę złożył pięćset tysięcy franków i wyznaczył pani Verniere dzień 13 stycznia w Sauvernie u rejenta, dla spisania umowy i wypłaty.
Natychmiast wysłała dwa telegramy.
Jeden do bankiera z podziękowaniem, drugi do Sauverny z wiadomością, że tam przyjedzie dnia 12 stycznia wieczorem.
Wszystko składało się więc według jej życzeń.
Przed końcem tygodnia pałac i domy w Berlinie sprzedane zostały za cenę bardzo korzystną. Pani Verniere, nawet po przelaniu sześć kroć sto tysięcy franków do kasy współkowej odbudowywanej fabryki i kupna domu w Neuilly, miała zostać jeszcze bogatszą niż była dotąd.
∗
∗ ∗ |
Magloire, zachwycony dochodem soboty, udał się znów na wędrówkę w poniedziałek zrana, zabrawszy Martę, której spodziewał się powiększyć znów posag, jaki zaczął składać w przeddzień.
Nie mylił się w swych przewidywaniach.
Przebiegłszy Neuilly i Courbevoie, gdzie musiał po raz setny opowiadać o zbrodni w Saint-Ouen, powrócił wieczorem do mieszkania, przynosząc z sobą zarobek co najmniej równy sobotniemu.
Za punkt honoru uważano sobie podwójne dawanie pieniędzy kataryniarzowi, dla zapewnienia przyszłości jego przybranej córce.
Dziecko szczęśliwe było z tych wędrówek codziennych.
Dzięki nauce swego przyjaciela, potrafiło już zaśpiewać piosenkę Róż i Wisien głosikiem srebrnym z wytwornym smakiem, a ten dodatek do zwykłego programu mańkuta nie pozostawał bez pomyślnego wpływu na dochody.
∗
∗ ∗ |
W poniedziałek pan Savanne porozumiał się z sędzią pokoju, dla zwołania jak najprędzej rady familijnej nad Aliną, z wyborem stryja Roberta na opiekuna głównego.
Sędzia śledczy, niestrudzony w swej życzliwości, udał się do ministra marynarki i do ministra wojny.
Oznajmił im o niezwłocznej odbudowie fabryki w Saint-Ouen i o bardzo blizkim wznowieniu robót, i bez trudności uzyskał przelanie kontraktów, zawartych z Ryszardem Verniere, na imię jego brata i spadkobierczyni.
Robert stawić się miał za tydzień do ministerjum, dla podpisania duplikatów umów.
Dzięki Danielowi Savanne, cieszącemu się powszechnym szacunkiem, bratobójca spodziewać się mógł wszędzie jak najlepszej życzliwości.
W poniedziałek wieczorem Robert, rozstawszy się z pasierbem, który miał być na obiedzie u sędziego śledczego, udał się na bulwary, i z miną spacerującego zaszedł na bulwar Beaumarchais, a ztamtąd do znanej restauracyi „Czterech Sierżantów Roszelli.“
Klaudyusz Grivot z cygarem w ustach, które żuł nerwowo, przechadzał się przed bramą restauracji.
Z gorączkową niecierpliwością oczekiwał godziny spotkania.
Pilno mu było poznać prawdziwe pobudki tak śmiałej obecności swego wspólnika w Paryżu, pilno mu też było dowiedzieć się, co zamierza z nim uczynić Robert; podszedł szybko ku niemu, uścisnął za rękę i rzekł:
— Wejdźmy prędko! Nie trzeba się narażać, ażeby nas tu widziano razem.
W pięć minut później siedzieli w gabinecie na pierwszem piętrze.
Robert, smakosz nielada, wypisał doborowy spis potraw.
— Pomówimy z sobą otwarcie — wyrzekł, gdy wyszedł garson. — Ale mówmy cicho, bo wiesz, że ściany mają uszy.
W tym gabinecie zamkniętym i dobrze ogrzanym, przy żywym blasku gazu, wobec tego stołu, na którym lśniła się porcelana i szkło, Klaudyusz Grivot czuł się oszołomionym.
Robert odezwał się, patrząc nań:
— Słowo honoru! mój stary, nie poznaję cię już wcale! Dawniej ty z nas dwóch byłeś śmielszy, zawsze gotów do przedsięwzięć krańcowych, do czynów, które ja uważałem za niebezpieczne... Tyś mnie nazywał niezdecydowanym, chwiejnym, dziś to ja idę naprzód, a ty się boisz iść za mną...
— Wyznaję, że ta twoja pewność siebie przygniata mnie! — odparł Klaudyusz głosem niepewnym. — Przyprowadza mnie prawie do szaleństwa!.. Kiedym cię zobaczył, tam, przed trumną tamtego, ciebie, a sądząc, żeś w Berlinie, — wydało mi się, że bomba urywa mi nogi, i teraz jeszcze nie mogę pomyśleć o tem bez drżenia!..
— A jednak to ty dodałeś mi tej odwagi... Nazwisko twoje wymienione jest w dziennikach, jako najdzielniejszego z tych, którzy nieśli ratunek... i to mnie nauczyło, jaką ty grasz grą... Postanowiłem cię naśladować i widzisz, że mi się to udało.
— Po coś przyjechał do Paryża, będąc tam w zupełnem bezpieczeństwie?
— Bo inaczej nie mogłem uczynić. Pan Savanne, myśląc, że mi pierwszy donosi o zgonie brata, wezwał mię do Paryża na pogrzeb. Gdybym nie stawił się na wezwanie, obudziłbym w domu nieufność!.. Nie zawahałem się... Wiem, jakąś ty zdołał sobie wyrobić świetną opinię u sędziego, a przecież ten sędzia śledczy to wcale nie głupi... Ja także dołożyłem starań i udało mi się... Nikt na świecie nie może nas podejrzewać!.. Idźmy śmiało naprzód. Jesteśmy panami położenia.
— Teraz być może... Ale później?
— Później?
— Tak, bo może być ktoś ponad nami!
— Kto taki?
— Weronika Sollier.
Robert uśmiechnął się.
— A jakim sposobem ona stanie się panią położenia? — zapytał.
— Ona ciebie widziała!.. to pewne, ponieważ z nią walczyłeś i to przy świetle... Niezawodnie poznała w tobie tego człowieka, którego widziała poprzednio przychodzącego do fabryki przed trzema dniami do Ryszarda Verniere. Na nieszczęście, nie zabiłem jej na miejscu i, jak się zdaje, teraz bliska jest wyzdrowienia... Po wyjściu ze szpitala powróci do Saint-Ouen... Nie ulega to wątpliwości, ponieważ mańkut wynajął dla niej lokal w hotelu, gdzie mieszkam... Cóż poczniesz, ażeby się z nią nie spotkać pewnego pięknego dnia?
— Nie lękaj się tego...
— Mam się nie lękać tego, co może nas zgubić?
— Niema nic podobnego...
— Sądzisz, że Weronika Sollier nie wyjdzie ze szpitala?
— Przeciwnie wiem, że wyjdzie.
— A więc wtedy?
— Nie zobaczy mnie nigdy...
— Jakto?
— Ślepa jest.
Klaudyusz wydał okrzyk.
— Ślepa! — powtórzył.
— Najzupełniej... dzięki tobie!. Kula rewolwerowa sprowadziła ślepotę.
— Tak, ale ta ślepota może być uleczalną...
— Przeciwnie, jest nieuleczalną.
— Co tego dowodzi?
— Tak twierdzą uczeni... O tem mi mówił mój najlepszy przyjaciel, sędzia śledczy, który nic a nic nie ukrywa przedemną. Widzisz zatem kolego, że nie mam się czego obawiać dawniejszej odźwiernej...
— Masz doprawdy szczęście!..
— Tak... Ale cicho, ktoś nadchodzi.
Wszedł garson, przynosząc ostrygi i wino, poczem wyszedł dla przyniesienia zamówionych potraw.
Grivot, nieco uspokojony, podchwycił:
— Ha! to już teraz wyjaśniony punkt bardzo ważny i jestem z tego rad niewymownie. A teraz daj mi jeszcze pewne objaśnienie. Wiem, że masz odbudować fabrykę w Saint-Ouen, że staniesz na czele nowego domu, i że, dzięki zaufaniu i sympatyi, jaką się cieszysz u wszystkich — bardzo zasłużenie — otrzymasz wspaniałe rezultaty!.. To rozumiem, ale chciałbym wiedzieć, jaki w tem wszystkiem zapewniasz mi udział?..
— Dlatego właśnie, ażeby ci wytłomaczyć, zaprosiłem cię tutaj na obiad.
— Bardzo grzecznie, ale zarazem i słusznie... Ja mam prawo żądania objaśnień, ponieważ za pieniądze, któreś zabrał i z których połowa do mnie należy, odbudowana będzie fabryka, tak, że ja będę jej współwłaścicielem.
Robert rozśmiał się.
— Co do tego, mój stary kolego, to się grubo mylisz! — odparł.
Klaudyusz Grivot zbladł i zapytał głosem, już drżącym z gniewu:
— I ty to poważnie mówisz?
— Tak, najpoważniej.
— Może chcesz ze mnie zadrwić?
— Doprawdy, ty głupiejesz?.. — wyrzekł Robert, wzruszając ramionami. — Jabym miał drwić z ciebie!.. Wiesz, żem nawet o tem ani pomyślał!..
— To wytłomacz mi tę zagadkę.
— To bardzo proste!.. Jak możesz mnie uważać za tak głupiego, ażebym miał pakować się sam w paszczę wilka, a raczej w szpony sprawiedliwości, używając kapitałów, których bym nie mógł wskazać pochodzenia?.. Wszystkim wiadomo, że jestem zrujnowany, bez grosza, zmuszony żyć, na łasce żony. I jabym miał z własnych pieniędzy stawiać fabrykę, narazić się na pytania: A ty zkąd wziąłeś pieniędzy?.. Nie... nie... nie jestem tak naiwny... fundusze, pochodzące z kasy mego brata, z których połowa do ciebie należy, pozostaną nietknięte..
Robert przerwał.
Garson przyniósł pierwsze danie.
Skoro tylko opuścił gabinet, bratobójca podchwycił:
— Kiedy sędzia śledczy Daniel Savanne — bo myśl ta pochodzi od niego — zaproponował w interesie mej synowicy odbudowanie fabryki, na której czele pozwoliłyby mi stanąć moje specyalne uzdolnienia, odpowiedziałem: Dla urzeczywistnienia pańskiej myśli, która zresztą wydaje mi się wyborną, potrzeba byłoby pieniędzy, dużo pieniędzy, a ja ich nie mam...
— Zatem — spytał Grivot — zkąd będą pieniądze?
— Zjawił się ktoś taki, co daje wkłady.
— Może pan Savanne?
— Nie.
— Któż więc?
— Nie zgadłbyś nigdy... więc ci odrazu powiem. Moja żona!
— Pani Verniere?
— Tak... Oddaje do mego rozporządzenia sześćset tysięcy franków...
— Ona!.. taka szczodra!..
Wtedy Robert opowiedział swemu wspólnikowi, jakie w żonie jego podejrzenia obudził rachunek z hotelu Nowego, przez zapomnienie pozostawiony na oczach pani Verniere, jak zręcznie zdołał udowodnić swoje alibi, przekonać ją o swej niewinności i natomiast natchnąć ją żalem za niesłuszne posądzenie, — jak w jej głowie powstało nagle pragnienie zaopiekowania się Aliną, jego synowicą, której przyszłość związać pragnie z przyszłością swego syna, co wreszcie doprowadziło do projektu interesu współki, w której Robert będzie szefem, a wspólnikami jego córka Ryszarda i Filip de Nayles.
Wobec tych objaśnień, których szczerości nie mógł podejrzewać, Grivot czuł się rozbrojonym, ale nie mniej doznawał głębokiego zawodu.
— To dobrze — rzekł nie bez goryczy — rozumiem, że nie mogłeś odmówić i że staniesz się wybitną osobistością, ale mnie nie może to zadowolić!.. Cóż dla mnie dobrego ztąd wyniknie? Co zrobisz ze mną?
— Ty mnie nie opuścisz!
— Doprawdy? Może jeszcze dasz mi na to słowo? — podchwycił drwiąco. — Robisz mi łaskę, że mnie przy sobie zatrzymasz, jako majstra!.. Ja będę pracował!,. Będę poświęcał swą pracę i zdolności, dla wzbogacenia ciebie i dla wzbogacania innych!.. Serdeczne dzięki!..
— Nie pleć-że głupstw, mój stary! — przerwał Robert niecierpliwie. — Odrobiny w tem niema sensu. Przed chwilą mówiłeś o twej części zysku! Ależ twój zysk wynosi dwieście dwadzieścia siedm tysięcy franków, które masz na twoje żądanie od jutra, jeżeli chcesz... Sądzę jednak, że będzie roztropniej pozostawić te pieniądze w mojem ręku.
— W twojem ręku! — powtórzył Klaudyusz — ażebyś je włożył do swego interesu, ażeby powiększyły kapitał obrotowy spółki, do której ja nie należę!
— Co ci to szkodzi, jeżeli procent będziesz pobierał wysoki?
— Z dwustu dwudziestu siedmioma tysiącami ja także mogę przedsięwziąć coś na własną rękę...
— Chcesz się ze mną rozstać?
— Sądzę, że czas już, abym sobie wytworzył poważne stanowisko... I chciałbym czemś zostać.
Robert nachylił się ku swemu wspólnikowi i rzekł doń głosem jeszcze cichszym:
— Zapominasz, że jesteśmy nierozerwalnie związani z sobą przez popełnioną zbrodnię... Zajść może wypadek nieprzewidziany i groźny, a wtedy do stawienia czoła niebezpieczeństwu nie będzie zawiele nas dwóch... Łączność stanowi siłę! Nie myślmy o rozłączeniu... Powtarzam ci, że jutro, jeżeli chcesz, wyliczę ci twoje dwieście dwadzieścia siedm tysięcy franków, ale co z nimi zrobisz?.. Jeżeli je gdzie umieścisz, to sprowadzi pytanie: po kim je odziedziczyłeś? i będziesz miał zaledwie trzy procent, jaki u nas we Francyi jest najwyższy, a więc z takiego procentu zaledwie będziesz mógł wyżyć bardzo skromnie... Jeżeli pozostaniesz przy mnie, będziesz mógł ten procent pobierać łącznie z pensyą za zarząd nad wszystkiem... a ta pensya wynosić może ośmnaście tysięcy franków rocznie!..
— I nic nie będę brał z zysków?
— Będzie już nas troje do podziału. Nadto, jeżeli fabryka pójdzie dobrze, to zamiast ośmnastu tysięcy franków będziesz pobierał dwadzieścia cztery tysiące... Chyba nie możesz się użalać!
Grivot wciąż się namyślał.
Uderzyła go logiczność rozumowania Roberta.
Tak, czuł to dobrze, że są nierozerwalnie połączeni z sobą przez zbrodnię, popełnioną wspólnie.
Winien więc był ustąpić.
Jednak zajmowała go jeszcze rzecz jedna.
Jaką mieć będzie gwarancyę?
Czy ma polegać na dobrej wierze wspólnika?
To wydawało mu się niedostatecznem.
Robert rozumiał doskonale powód wahań mechanika, ale nie chciał po sobie dać poznać, że to odgadł.
— Powiedz otwarcie, co myślisz? — rzekł. — Co cię korci? Czego ci potrzeba?
— Gwarancyi — odparł Klaudyusz.
— Dam ci... jakiej zapragniesz?
— Najprzód kontrakt na lat dziesięć, że mnie przyjmujesz za głównego majstra i głównego zarządzcę, z pensyą ośmnastu tysięcy franków rocznie w ciągu lat trzech i z dwudziestoma czterema tysiącami w ciągu lat siedmiu następnych.
— Dobrze.
— Kontrakt, potwierdzony przez współkę.
— Ja sam będę miał główny zarząd i prawo podpisywania, bez kontroli.
— Prócz tego przyznanie długu, jaki u mnie zaciągnąłeś w ilości dwustu dwudziestu siedmiu tysięcy franków.
— Z jakim terminem płatności?
— Za lat dziesięć, po upływie kontraktu mojego z twoją firmą.
— A gdybym umarł wcześniej?
— Spadek po tobie zapłaci.
— A gdybyś ty umarł?
— Ja nie mam krewnych... Testamentem uczyniłbym cię moim ogólnym spadkobiercą.
— Dobrze! Zgoda!
Wspólnicy uścisnęli sobie ręce, wesoło dokończyli obiadu i o jedenastej rozstali się.
Grivot udał się do Saint-Ouen, Robert zaś powrócił do hotelu Wielkiego.
Wszystko szło podług ich życzeń.
Odtąd nic dwom nędznikom nie przeszkadzało, w dzień biały i śmiało, przy tryumfującej bezkarności, zająć miejsce uczciwego człowieka, którego zamordowali!..
- ↑ Ciąg dalszy tego opowiadania stanowi powieść pod tytułem: „Marta“, którą drukować zaczniemy od Nowego Roku.
(Przyp. Redakcyi).