<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Bratobójca
Pochodzenie Romans i Powieść
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1897
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Caïn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Restauracya i hotel znajdowały się nad brzegiem Sekwany.
Doktór wszedł do części domu, zajętej na pokoje umeblowane, i zatrzymał się na trzeciem piętrze przed drzwiami, opatrzonemi czarno wypisanym numerem 17.
Klucz był w zamku.
Doktór wszedł, zapukawszy.
Pokój był rozmiarów skromnych, ale dobrze oświetlony szerokiem oknem, wychodzącem na pola.
Meble, jakkolwiek skromne, odznaczały się pewnym gustem; znać też było wzorowy porządek.
Kiedy się drzwi otworzyły, popchnięte przez doktora, mała ośmioletnia dziewczynka wstała od stołu, przy którym siedziała i czytała i postąpiła kilka kroków pocichu na spotkanie przybyłego.
— Mamusia śpi, panie doktorze — odezwała się cichym i wzruszonym głosem — nie trzeba jej budzić...
I delikatna rączka dziecka wskazała łóżko, na którem leżała biedna Germana, wychudła, z twarzą bladości kości słoniowej, oczyma, okrążonemi obwódką niebieską, oddychając ciężko, ze skroniami spoconemi.
Jakkolwiek malutka mówiła cicho, głos jej usłyszała matka.
Zwolna podniosła powieki i z trudnością zwróciła głowę.
— Nie, moja droga, ja nie śpię — odrzekła głosem złamanym.
Spostrzegła doktora i wyciągnęła ku niemu drżące dłonie prawie przezroczyste.
— A! to pan, panie Bordet — wyrzekła, za każdem słowem chwytając oddech — bardzo jestem szczęśliwa, że pana widzę.
Doktór zbliżył się do chorej i ujął ją za rękę.
— Czy się nie spodziewałaś mnie, moje dziecko? — zapytał dobrotliwie.
— Tak często przychodzi pan doktór, a ja od tak dawna nie opuszczam łóżka... Znuży się pan kiedy...
— Nie myślisz pani tego, co mówisz, kochana pani, nieprawdaż? Gdybyś tak myślała byłoby bardzo źle — odparł zacny człowiek tonem wymówki — przestanę wtedy dopiero przychodzić, gdy pani wyzdrowiejesz.
Germana westchnęła głęboko.
Doktór ujął ją za puls.
Zaledwie czuć się dawał pod doświadczonemi palcami.
Doktorowi zmarszczyły się brwi.
Ten wyraz twarzy nie uszedł przed biedną kobietą niedostrzeżenie.
— Moje dziecko — zapytał — czy przyjęłaś lekarstwo, które ci zapisałem wczoraj?
Tym razem odpowiedziała mała dziewczynka.
— Tak, panie doktorze... Poszłam do apteki z receptą; daję mamusi co godzinę po łyżeczce.
Maleństwo miało łzy w głosie.
Marta, córka Germany, skończyła pół ósma roku, ale wyglądała na dwanaście, dzięki rysom twarzy, ożywieniem, inteligencją, wyrazem słodkim, sympatycznym.
Doktór, głęboko wzruszony, spojrzał na dziewczynkę z troskliwością prawdziwie ojcowską, poczem zagadnął:
— Czy zostało jeszcze trochę lekarstwa?
— Nie, panie doktorze, dałam mamie ostatnią łyżkę o siódmej zrana.
— Tak — wyszeptała Germana. — Droga moja Marta nie spała wcale... Całą noc czuwała nademną, jak prawdziwa siostra miłosierdzia... ta biedaczka...
Jęk wydarł się z gardła chorej i przerwał jej słowa.
Płakała.
Marta pobiegła ku niej i, otaczając ramionami, zawołała, płacząc także:
— Któż lepiej mógłby ciebie pielęgnować, moja droga mamusiu?
Doktór czuł się wzruszonym na taki widok.
Germana okrywała córkę pocałunkami.
Dusiła się.
— Pozwól mamusi odpocząć, moja droga — rzekł doktór, lekko usuwając małą dziewczynkę z objęcia matki.
Marta, łkając, usiadła w kąciku.
Wtedy Germana podniosła się nieco, ażeby się zbliżyć do pochylającego się nad nią doktora.
— Doktorze — odezwała się głosem cichym, ledwie dosłyszalnym — muszę z tobą pomówić.
— Słucham cię, moje drogie dziecko — odpowiedział pan Bordet, biorąc krzesło i siadając tuż przy łóżku.
Chora mówiła dalej:
— Muszę z tobą pomówić, ale nie przy córce... Niech pan ją oddali pod jakim bądź pozorem... na kilka chwil... proszę.
Doktór skinął głową przyzwalająco i wstał z krzesła ażeby zbliżyć się do stołu.
— Moja Marciu, daj mi papieru do napisania recepty — rzekł do dziecka, które, ocierając oczy, pośpiesznie podało przybory do pisania.
Pan Bordet zapisał lekarstwo, potem, podając dziewczynce papier, rzekł:
— Pójdziesz moja pieszczotko do apteki w Saint-Ouen i poprosisz o to lekarstwo. Zaczekasz, aż będzie gotowe i przyniesiesz je... Ja zaczekam do twego powrotu, ażeby matka nie była samą.
Marta wzięła receptę z widocznem zakłopotaniem i zwróciła na matkę spojrzenie z bolesną wymową.
Zrozumiał to poczciwy doktór.
— Nie potrzebujesz płacić — szepnął. — Idź, dadzą ci lekarstwo bezpłatnie.
Poczem dodał głośno:
— Otul się dobrze.,.tu bardzo gorąco, a na dworze bardzo zimno... Czyś co jadła dzisiaj?
Twarzyczka Marty zaczerwieniła się.
— Nie jeszcze, panie doktorze.
— A! to idź do poczciwej pani Aubin i poproś ją odemnie, ażeby ci dała wazkę najlepszego rosołu... Potem pójdziesz do apteki...
Mała dziewczynka wyszeptała kilka słów podziękowania i wyszła.
Germana oczekiwała jej wyjścia gorączkowo.
— Teraz — odezwała się, podnosząc nieco na poduszkach — panie doktorze, bądź łaskaw zamknąć drzwi na klucz, ażeby nikt nam nie przeszkadzał w tej rozmowie, jaką mi raczysz użyczyć...
Doktór pośpieszył to uczynić, poczem usiadł na krześle przy łóżku chorej.
Wtedy Germana zaczęła mówić głosem przerywanym często kaszlem.
— Doktorze, proszę cię, wyjaw mi całą prawdę, bez ogródek... jestem gotowa usłyszeć wszystko. Czuję, że chwile moje są policzone... Śmierć nie przastrasza mnie... szczęśliwą byłabym, umierając, gdybym była samą... Ale mam córkę... O niej też myślę... Jej los mnie niepokoi.. Może jutro... może dziś jeszcze przestanę żyć... a biedne dziecko pozostanie samo, opuszczone na świecie, bez krewnych, bez przyjaciół, bez opieki... To mnie przestrasza... Na prawie wcale się nie znam... Bądź mnie pan łaskaw objaśnić, co po mej śmierci stanie się z mą córką?
Pan Bordet poznał, że niepodobna dłużej ukrywać prawdy przed biedną matką, usiłował jednak ją pocieszyć.
— Moje biedne dziecko — rzekł — stan twój nie jest znów tak rozpaczliwy...
Germana przerwała mu:
— Nie staraj się pan w błąd mnie wprowadzić — rzekła — i obudzić we mnie zwodniczą nadzieję. Ja panu nie uwierzę... Śmierć zbliża się, czuję to... Odpowiedz mi pan... Kiedy spocznę w trumnie, jaki los czeka sierotę? Czy prawa naszego kraju dadzą jej opiekę?
— Ale zanim się odwoływać do tych praw — zauważył doktór — czy nie można zażądać opieki od ojca?
Umierająca jęknęła:
— Moje dziecko nie ma ojca — wyjąkała, zasłaniając twarz wychudłemi rękoma.
— Więc to jest dziecko naturalne?
— Tak, córka nędznika, który mnie oszukał, zdradził, opuściwszy podle.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.