Bratobójca/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia, doktór zagadnął.
— Ale pani masz rodzinę?
— Kiedy zostałam uwiedzioną — odpowiedziała Germana — miałam już tylko matkę... Matkę, którą opuściłam dla mego uwodziciela... Od tego czasu jej nie widziałam... Kto wie, czy biedne matczysko przeżyło mój błąd? O! smutna ta moja historya.. tak, panie doktorze.
Wybuchła płaczem.
— Uspokój się, biedne moje dziecko — wyrzekł doktór, biorąc ją za dłonie — poszukajmy sposobu, ażeby spodziewać się mniej ponurej przyszłości. Nie wiesz, czy matka żyje, ale nic jeszcze nie dowodzi, aby umarła. Bezwątpienia można będzie odnaleźć jej ślad... Dawniej mogła cię przeklinać, kiedy zawiniłaś, ale dziś, widząc niewinne dziecko, małego aniołka, takiego, jak Marta, jakże mogłaby nie przebaczyć?
— Nie — odparła Germana głosem głuchym — ona mi nie przebaczy, bo ja nie zasługuję na przebaczenie.
— Serce matki zawiera w sobie skarby pobłażliwości...
— Ja nie zasługuję na przebaczenie — powtórzyła umierająca.
— Ale — zapytał doktór — wszak żyje ojciec dziecka... Czy do niego nie udawałaś się wcale?
— Nie wiem, gdzie się znajduje.
— Ale przynajmniej wiesz, jak się nazywa...
— Na imię mu Gabryel.
— To tylko imię... Ale nazwisko?
— Choć to nieprawdopodobne, nie wiem.
— Nigdy ci go nie powiedział?
— Nigdy.
— Przecież pytałaś zapewne? — Nie.
— Dlaczego?
— Nie śmiałam!.. Zresztą co mnie to obchodziło?.. Dla mnie był Gabryelem... to mi wystarczało... nie wątpiłam w jego uczciwość... byłam zaślepioną... byłam szalona...
Germana była jakby wyczerpaną.
Zamknęła oczy i głowa jej blada opadła na poduszki.
Doktór dał jej do powąchania soli.
Nie było to omdlenie, ale wyczerpanie, sprawione znużeniem.
Natychmiast zapanowała nad sobą.
— No, moje dziecko — rzekł doktór głosem łagodnym i przekonywającym — masz zaufanie do mnie... Chcesz odemnie rady... Posłuchaj mnie więc... Pojmuję wszystkie twe obawy, ale mogą być one nieuzasadnione... Możesz się mylić zarówno co do uczuć matki, jak i co do uczuć ojca twego dziecka... Gdybym się podjął odszukania, tobym odnalazł ich, jestem pewien, bo cierpliwością i wolą dochodzi się do wszystkiego... Gdybym ci przysiągł, że pozyskam od nich pomoc i przywiązanie dla twego dziecka, byłabyś szczęśliwą, nieprawdaż, myśląc, że Marta może spodziewać się szczęścia...
— O tak... — wyszeptała Germana.
— Więc... objaśnij mnie... Daj wskazówki...
— I owszem...
— Jakże się nazywasz?
— Germana Sollier.
— Germana Sollier — powtórzył doktór — nie zapomnę tego nigdy. A gdzież mieszkałaś, po opuszczeniu matki ze swym kochankiem?
— W Paryżu...
— W Paryżu?
— Tak, doktorze... Opowiem ci wszystko i oby to wyznanie mogło dopomódz przyszłości mego dziecka...
Germana odetchnęła przeciągle, zaczerpnąwszy powietrza do zbolałej piersi, i rozpoczęła opowiadać głuchym głosem:
— Byliśmy biedni... bardzo biedni. Ojciec mój był subjektem w magazynie porcelany i zarabiał mało. Matka, dla zwiększenia naszych skromnych środków, chodziła na posługi... W roku 1878 ojciec mój przepracowany umarł w szpitalu. Był to uczciwy człowiek, pracownik niestrudzony... kochał nas i tylko żył dla nas. Rozpaczaliśmy strasznie. Biedna moja matka, tak okrutnie dotknięta, z trwogą patrzyła w przyszłość, mając jeszcze nadomiar mnie, dwunastoletnią dziewczynkę, którą trzeba było żywić i ubierać, a która nie mogła jej jeszcze w niczem pomagać. Podwoiła jednak energię i wycieńczała się pracą przez lat pięć.
Ja uczyłam się w magazynie mód i nie zarabiałam nic jeszcze... Potem nastąpił pomyślniejszy zwrot w naszej biedzie. Dzięki rekomendacyi bogatego kupca, matka moja otrzymała miejsce odźwiernej przy ulicy Miromesnil pod Nr. 17. Dla nas było to przejście z nędzy do dostatku. Mieliśmy mieszkanie, opał, światło, pensyę stałą i kolendę od lokatorów, wynoszącą dość pokaźną cyfrę...
Chora, której głos osłabł, przerwała sobie dla nabrania tchu.
Doktór słuchał jej uważnie.
Mówiła dalej:
— Kiedy w 1883 roku matka moja objęła to miejsce, ja zaczęłam 18-ty rok i skończyłam naukę w magazynie. Właścicielka magazynu, bardzo dobra dla mnie, dała mi robotę do domu... Prędko urządziłam pracownię w naszej izdebce, zkąd baczyłam na przychodzących do domu, podczas kiedy matka zajęta była licznemi czynnościami około porządków domowych. Byłyśmy wtedy szczęśliwe... Niestety, szczęście to trwało zaledwie dwa lata.. Przepadło i to z mojej winy... Miałam lat dziewiętnaście skończonych i na ulicy Miromesnil mówiono, że jestem ładna...
Czemu, mój Boże, nie byłam brzydką!.. Brzydota byłaby dla mnie najdroższym skarbem... tarczą moją... Gdybym była brzydką, lub przynajmniej niczem nie wyróżniającą się, niktby nie pomyślał o uwiedzeniu mnie, o oszukaniu, o mej zgubie...
Chora przerwała sobie znowu, wstrząśnięta dreszczem na te okrutne wspomnienia.
Wszakże postanowiła wszystko wypowiedzieć i podchwyciła głosem złamanym ze wzruszenia:
— W domu, w którym mieszkaliśmy, często odwiedzał jednego z naszych lokatorów jakiś oficer z marynarki... Pewnego dnia, podczas nieobecności mojej matki, wszedł do naszego mieszkanka, ażeby zapytać o jakąś wiadomość, a chociaż usłyszał objaśnienie, jeszcze nie odszedł i przez kilka chwil rozmawiał ze mną... Mówił mi o rzeczach obojętnych, ale spojrzenia, które wlepiał we mnie, wyrażały wszystko, prócz obojętności...
Odtąd oficer odwiedzał swego przyjaciela coraz częściej i nigdy nie omieszkał wstąpić do naszego mieszkanka, kiedy mnie widział tam samą...
Ciąg dalszy odgaduje pan... to historya powszednia wszystkich biednych dziewcząt upadłych... Mówił mi, że mnie kocha... Ja byłam tyle słabą, tak szaloną, że wierzyłam, nie troszcząc się o przyszłość... Głos jego mnie upajał, słowa miłosne mnie odurzały...
Kiedy był przy mnie, kiedy mówił do mnie, nic nie istniało dla mnie, prócz niego... nie miałam ani woli, ani sumienia, kochałam go... Powiedział mi swoje imię, „Gabryel“. Nie pytałam go o nazwisko... Co mnie ono mogło obchodzić?.. Jego tylko widziałam, żyłam tylko moją miłością. Wiedziałam, sam mi to powiedział, że miał posadę w ministeryum marynarki.
Pewnego dnia oznajmił mi, że opuścić musi ministeryum i powrócić do Tulonu, dokąd go powołują obowiązki wojskowe. Ta wiadomość dla mnie była tak strasznym ciosem, że myślałam, iż umrę... Oświadczył mi, że nie może oznaczyć, jak długo potrwa jego nieobecność, i zapytał, czy chcę mu towarzyszyć.
Od miesiąca oddałam mu się... Należałam do niego nie tylko sercem... Byłam jego kochanką, a raczej byłam jego sługą, jego niewolnicą... Propozycya, jaką mi uczynił, wydawała mi się niezbitym dowodem potęgi jego miłości; towarzyszyć mu to znaczyło zająć miejsce w jego życiu w sposób stanowczy.
Nie zawahałam się nawet i uradowana opuściłam mieszkanie matczyne, nie myśląc nawet o tem, że odjazd mój może zabić moją biedną matkę...
O! wszystko, co odtąd wycierpiałam, na to zasłużyłam!.. Nie mam prawa na to się skarżyć!.. Pojechaliśmy... W Tulonie Gabryel wynajął mi małe mieszkanko, gdzie przepędzał godziny wolne od pracy... To trwało tak przez rok cały. Zbliżaliśmy się do końca roku 1885, liczyłam dwadzieścia i pół lat i miałam zostać matką. Powiedziałam mu o tem... Wtedy odegrał względem mnie nikczemną komedyę.
Z pozoru unosił się radością na myśl, że nowy węzeł przywiąże nas do siebie... Przysiągł mi, że zostanę jego żoną i przyzna swoje dziecko. Ja wierzyłam w te jego kłamstwa, jak wierzyłam w jego miłość, i przez czas pewien żyłam wśród marzeń.
Przebudzenie było bliskie. W kilka miesięcy później przyszedł Gabryel z twarzą bardzo zmienioną. Przestraszona zaczęłam go wypytywać... Wymijał moje pytania, w końcu jednak wydobyłam z niego to zdanie: „Otrzymałem rozkaz, ażeby jutro wyjechać do naszej eskadry na dalekim wschodzie.“
Było to uderzenie pioruna... Ani mogłam myśleć, ażeby z nim jechać, opanowało mnie prawdziwe przygnębienie, smutne przeczucie mówiło mi, że jestem zgubiona i to przeczucie nie omyliło mnie wcale.
Gabryel odjechał, zaprzysięgając mi wieczną miłość, pozostawiając mi sumę pieniędzy, dostateczną dla zapewnienia mi utrzymania w ciągu dwóch czy trzech miesięcy.
Kłamał.
Ten odjazd niespodziewany obudził we mnie przestrach, trwogę, zadał mi taki cios, że wśród okropnych cierpień wydałam na świat przed czasem moją córeczkę.
Stan mój był tak poważny, że doktór kazał mnie przenieść na wpół umarłą, do szpitala nieprzytomną, a dziecko powierzył mamce i długo nie mogłam przyjść do zdrowia.
Trzy miesiące przepędziłam w szpitalu, oczekując ciągle i spodziewając się wiadomości od Gabryela.
Nic... nic...
Kiedy wyszłam ze szpitala, ogołocona ze wszystkiego, oddano mi córkę, nie troszcząc się wcale, czy mam środki, ażeby ją wyżywić... Udałam się do mieszkania, które zajmowałam przed moją chorobą, mniemając, że znajdę tam schronienie, a może i wiadomości od Gabryela.
Schronienie nie istniało już dla mnie. Mieszkanie zostało wynajęte, a żadna wiadomość nie nadeszła podczas mojej nieobecności.
Upomniałam się o odzież, pozostawioną przezemnie, i pewną kwotę pieniędzy — wszystko, co mi pozostawił Gabryel, a co schowałam do komody w pokoju sypialnym.
Ubranie zwrócono mi. Co do pieniędzy, czy skradziono mi je w chwili przeniesienia mnie do szpitala, czy też gospodarze byli złej woli, dość że mi je zaparto.
Zostałam się na bruku bez grosza, handlarka jakaś kupiła odemnie garderobę za bezcen i przez kilka dni żyłam... Ale skromne moje środki wyczerpały się szybko i znalazłam się znów ogołoconą ze wszystkiego.
Mając nadzieję już tylko w Bogu, weszłam do kościoła, ażeby się pomodlić, iżby Bóg zlitował się nad biedną matką i córką.
Jakkolwiek byłam tak niegodną, Bóg nie odrzucił niej prośby. Jakiś stary ksiądz, odgadując cierpienia moje, wsparł mnie i zaprowadził do pewnej rodziny pobożnej, gdzie mnie trzymano przez tydzień.
Nabrałam trochę sił i odwagi i powiedziałam przełożonej, że pragnę pracować dla wychowania mego dziecka.
We dwa dni później, posiadając trzydzieści franków, dzięki miłosierdziu starego księdza i tej świętej kobiety, mogłam wynająć skromny pokój i poszukać pracy.
Znalazłam ją u modniarki, której mnie polecono... Praca ta zaledwie się opłacała... Trzeba jednak było ją przyjmować, pod groźbą śmierci głodowej. Była to prawie nędza... jednakże w ciągu tych trzech lat długich pozostawałam w Tulonie, wyczerpując siły i uporczywie mając nadzieję, w oczekiwaniu powrotu ojca mej córki.
Było to głupio, ale, panie doktorze, jak to ciężko wierzyć w opuszczenie nikczemne, podłe, gdy się walczy przeciw rzeczywistości... O! co ja wycierpiałam!.. ale raz jeszcze powtarzam, zasługiwałam na to...
Germana umilkła, a łzy z otwartych jej oczu staczały się jedna za drugą, po wychudłych policzkach.