Bratobójca/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Bratobójca |
Pochodzenie | Romans i Powieść |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Caïn |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy nie pomyślałaś o napisaniu listu do swej matki, moje dziecko? — zapytał doktór.
Umierająca wyszeptała:
— Tak...?
— I nie odpowiedziała ci wcale.
— List zwrócony mi został z notatką „nieznana“.
— Dokąd go zaadresowałaś?
— Pod nr. 57 ulica Miromesnil.
— Czy długo po twojem wyjściu ze szpitala?
— Przeszło w rok później... Powiedziałam panu, że nie śmiałam.
— I odtąd nie miałaś żadnej wiadomości?
— Pragnęłam gorąco dowiedzieć się co się stało z moją biedną matką... Poszłam do poczciwego księdza, który mnie niegdyś dał wsparcie, potem do przełożonej zakładu, gdzie otrzymałam przytułek, i zwierzyłam się im z moich zmartwień, z pragnienia odszukania matki...
Przyznali mi słuszność i szlachetnie obdarzyli mnie pieniędzmi na podróż do Paryża. Pojechałam ze ściśniętem sercem, ale szczęśliwa na myśl, że zobaczę drogą matkę, której wyświadczyłam tyle złego, i że pozyskam jej przebaczenie. Zaledwie wysiadłam z wagonu, pobiegłam na ulicę Miromesnil...
— I cóż?
— Niestety! czekał mnie tu bolesny zawód. Matka zachorowała ciężko, skutkiem mej ucieczki, przeniesiono ją do szpitala, gdzie cztery miesiące pasowała się między życiem i śmiercią. Podczas jej nieobecności dano miejsce odźwiernej komu innemu, i znalazła się bez dachu i środków do życia.
— I dowiedziałaś się, co się z nią stało?
— Powiedziano mi tylko, że zrozpaczona opuściła Paryż.
— Schroniła się zapewne u krewnych, na prowincyi?..
— Biedna moja matka nie miała już krewnych i nie mogłam odnaleźć jej śladów...
— Ale ojciec twego dziecka... ten oficer marynarki.. Czy wiesz, jaką miał rangę?
— Był porucznikiem okrętu... Na jakim okręcie służył nie wiem... Dowiedzieć się w ministeryum nie mogłam... Widzisz więc, panie doktorze, że zadanie to, jakiego się podejmujesz z litości dla mej biednej córki, jest bardzo trudne. Zapewne i panu nie uda się odnaleźć tych, których ja daremnie szukałam.
— Kto wie? — wyszeptał doktór.
Germana podchwyciła:.
— Wreszcie, jeżeli pańskie poszukiwania pozostaną bez skutku, jeżeli umrę, zanim odnajdziesz moją matkę, lub ojca niegodnego mej Marty, co się stanie z moją córką?.. Nie odpowiedziałeś jeszcze, doktorze, na to moje pytanie.
— Nie kłopocz się wcale o Martę, moje biedne dziecko — odparł pan Bordot. — Za mojem staraniem Dobroczynność Publiczna zajmie się nią, wychowa, nauczy pracować i mieć ją będzie pod swą opieką aż do pełnoletności..
Kiedy doktór to mówił, żywy płomień zajaśniał na twarzy umierającej, czytać się dała wielka radość.
— Więc to prawda?.. — wyjąkała. — Utrzymujesz pan, że moja droga dziecina nie pozostanie opuszczoną?
— Tak.
— Przysięgasz mi to pan?
— Przysięgam!
— O! dzięki! dzięki! Sprawiłeś mi pan wielką pociechę... Teraz umrę spokojniejszą... nie umrę zrozpaczoną.
I Germana opuściła w tył głowę, przymknęła oczy, a łzy płynęły jej po twarzy.
Biedna Germana!
Zapewne wina jej była wielka, ale jakże straszliwa kara!
Pobłażliwość dla winnej! i niech się nie zapomina, o wzniosłych słowach Chrystusa, broniącego jawnogrzesznicy:
„Kto jest, bez winy, niech na nią rzuci kamieniem.
Zlekka zapukano do drzwi.
Doktór otworzył.
Biedna, Marta wróciła, przynosząc z apteki lekarstwo.
Germana spojrzała na dziecko, wzrokiem pełnym czułości.
Marta podała doktorowi flaszkę z lekarstwem.
— Moja droga — rzekł do niej — będziesz dawała mamusi to lekarstwo po łyżeczce... Nie zapomnisz?..
— O! nie, nie zapomnę! — zawołało dziecko — ja chcę, żeby mamusia była zdrową.
Stary praktyk ucałował dziecko w uniesieniu, potem uścisnął dłoń chorej i, nachyliwszy się ku niej, szepnął:
— Bądź spokojna i miej nadzieję w Bogu.
— W Bogu! — powtórzyła Germana — o! tak, pokładam w nim nadzieję, bo jestem chrześcianką, a jeżeli Go obraziłam, widzi dobrze, jak żałuję szczerze.
Głosem zaledwie dosłyszalnym dodała:
— Chciałabym bardzo księdza...
— Przyślę ci wikarego ż Saint-Ouen.
I z sercem wzruszonem doktór opuścił pokój Germany.
O tej porze właśnie, kiedy oddalał się z zajazdu matki Aubin, pozostawiając chorą mniej smutną, lecz wyczerpaną długiem i bolesnem wyznaniem, z Marsylii na stację paryską wjechał pociąg pośpieszny.
Była godzina jedenasta zrana.
Pośród podróżnych, zziębniętych, wysiadających z wagonów, znajdował się jakiś kapitan okrętu, oficer legii honorowej, o twarzy opalonej, włosach ciemnych, już siwiejących, o chodzie wyniosłym, rysach wielkiej urody, lecz zmęczonych, nacechowanych głębokim smutkiem i posępną zadumą.
Trudno było określić wiek oficera marynarki, mógł mieć 40 lat, a mógł mieć i 45.
Cały pakunek jego stanowiła walizka, którą miał w ręku.
Zawołał na dorożkarza i kazał się zawieźć do hotelu Louvre.
Tu złożył pakunek i zajął mały pokoik.
— Potem znów wsiadł do dorożki i kazał jechać na ulicę Miromesnil nr. 57.
W dwadzieścia minut był na miejscu.
Podróżny wysiadł.
Widocznie wahał się wejść do bramy.
Pomimo zimna, wystąpiły mu na czoło krople potu.
Kilka chwil stał nieruchomy na chodniku.
Potem nagle wyrzekł:
— Muszę!
I wszedł do bramy.
Przed drzwiami do izdebki odźwiernej zatrzymał się znowu.
Po raz drugi snąć uczynił wysiłek i drżącą ręką otworzył drzwi.
Jakiś mężczyzna, rozsiadłszy się wygodnie na fotelu, czytał gazetę. Na widok wchodzącego wstał, i rzekł doń:
— O kogo panu chodzi?
— Czy pani Sollier... — wyjąkał marynarz.
— Pani Sollier? Nie znam...
— To niepodobna...
Odźwierny jakby badał swą pamięć.
— A... a... — rzekł po chwili. — Wdowa Sollier, czy to nie ta dzielna kobieta, która tu była odźwierną przed siedmiu czy ośmiu laty?
— Tak.
— O! dawno już jej tu niema... Ja już jestem zrzędu trzecim odźwiernym od tego czasu.
Widoczna bladość ogarnęła opaloną twarz marynarza.
— Czy mógłby mi pan dać jej adres obecny? — zapytał głosem niepewnym.
— Z przyjemnością, gdybym wiedział... Ale nie wiem wcale, co się stało z wdową Sollier. Słyszałem o niej trochę z powodu jej córki, która podobno drapnęła z jakimś facetem... O! to rzecz powszednia... zdarza się to codzień... Tylko w tym domu porządnym to był skandal... Ja jestem odźwiernym dopiero od dwóch lat.
Oficer wydawał się zgnębionym.
— A — wyjąkał — czyś pan nic również nie słyszał i o córce?
— Nic!.. Ale, skoro tak zaczęła, musiała już daleko zajść!..
Przybysz postał chwilę zamyślony, pod wpływem gwałtownego wzruszenia, którego nie był w stanie powściągnąć. Dwie łzy grube potoczyły się po jego policzkach barwy bronzowej.
kuję panu... — rzekł wreszcie, wsuwając odźwiernemu do ręki dziesięciofrankówkę.
Potem wyszedł:
— Nic i nic — wyszeptał z gestem, zdradzającym głębokie zniechęcenie. — Muszę jednak je odnaleźć... Muszę się dowiedzieć, co się z niemi stało...
Spojrzał na zegarek.
— Przedmieście św. Honorego, nr. 228 — rzekł do stangreta, wsiadając do dorożki.
Dom wskazany miał wygląd zbytkowny.
Szeroki przedsionek, wyłożony marmurem, poprzedzał schody, pokryte szkarłatnym dywanem. Na poręczach lśniły mosiężne gałki.
Na prawo u wejścia przybita była tablica, opiewająca literami złoconemi:
Poszukiwania w interesie rodzin.
Wiadomości o małżeństwach i rozwodach.
Interesa prawne.
Personel pierwszorzędny.
Uczciwość nieposzlakowana.
Zdolności specyalne.
Dyskrecya zapewniona.
Kierownikiem tego biura był dawny inspektor policji Nestor Wiewiórka, który po latach dziesięciu rzucił służbę, szukając intratniejszego dla siebie zarobkowania, za pośrednictwem prowadzenia różnych poszukiwań na własną rękę dla osób prywatnych.
Do tego biura zgłosił się i przyjezdny oficer.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał go w przedpokoju woźny.
— Pragnę pomówić z panem Nestorem Wiewiórką.
— Zobaczę, czy pan Wiewiórka jest już w gabinecie. Kogóż mam oznajmić?
— Oto mój bilet.
I oficer wyjął z pugilaresu kwadratowy kawałek brystolu, na którym było wypisane:
Kilka minut upłynęło, poczem woźny powrócił.
— Proszę pana — rzekł.
I wprowadził przybysza do gabinetu dyrektora agencyi.
Nestor Wiewiórka uprzejmie powitał kapitana, zapytując go o interes, któremu ma zawdzięczać jego wizytę.
Gabryel Savanne jakby się namyślał, poczem rzekł:
— Czy mogę być pewnym, że ta rozmowa pozostanie między nami?
Nestor uśmiechnął się.
— To pierwszy warunek prowadzenia przez nas wszystkich interesów.
— Pragnę dowiedzieć się, co się stało z pewną kobietą?
— Zamężną?
— Nie.
— Jak się nazywa?
— Germana Sollier.
— Jej wiek?
— Jeżeli jeszcze żyje, ma 27 lat.
— Gdzie się urodziła?
— W Paryżu.
— Jej rodzice?
— Znałem tylko jej matkę.
— W którym roku?
— W 1883.
— Jak się nazywała jej matka?
— Tak samo — Sollier.
— A imię?
— Nie wiem.
— Czy w roku 1883 mieszkała w Paryżu?
— Tak.
— Gdzie?
— Przy ulicy Miromesnil, nr. 57b, była odźwierną.
— Czy wtedy była wdową?
— Tak, mieszkała z córką.
— A córka czem się trudniła?
— Była szwaczką.
— Czy pracowała w magazynie?
— Nie... u siebie, a raczej u matki.
— A gdzie, podług pańskich wiadomości, mieszkała ostatnio Germana Sollier?
— W Tulonie.
— Na której ulicy?
— Na Portowej nr. 12... Tam — dodał Gabrye Savannne głucho — widziałem ją po raz ostatni.
— Kiedy?
— W lipcu 1885 roku.
— Pół ósma roku temu! — wykrzyknął — tak dawno!
— Tak panie..
— I od tego czasu nie miał pan żadnej wiadomości o tej młodej dziewczynie?
— Żadnej...
— Czy od Tulonu rozpocząć mam moje poszukiwania?
— Nie. W Paryżu.
— Nie rozumiem... chciej mi pan to wytłomaczyć...
— Przed tygodniem powróciwszy z Kochinchiny, po 7½ latach nieobecności, przybyłem do Tulonu i chciałem się dowiedzieć, co się stało z nieszczęśliwą kobietą, którą skutkiem wymagań zawodu marynarskiego musiałem opuścić, a do której pisać przeszkodziły mi ważne wypadki niezależne od mej woli, długa i bolesna choroba, jakkolwiek jej to przyrzekłem i jakkolwiek zobowiązywała mnie do tego sama uczciwość... Dopiero w dwa lata po moim wyjeździe mogłem napisać, ale było już zapóźno... Listy moje pozostały bez odpowiedzi, a potem dowiedziałem się o przyczynie.
— Dla mnie też niezbędnem jest poznanie przyczyny... — wtrącił dyrektor agencyi.
— I owszem... Kiedy opuszczałem Francyę... Germana zostać miała matką... Wyjazd mój niespodziewany, zadał jej cios straszny... i wśród strasznych cierpień wydała na świat córkę. Matka wraz z dzieckiem przewiezione zostały do szpitala. Germana przez trzy miesiące walczyła ze śmiercią...
Po wyzdrowieniu, ale niezmiernie osłabiona, wyszła ze szpitala, zabrała dziecko, podczas jej choroby umieszczone w dobroczynnym „żłobku“. Pieniądze, które pozostawiłem jej na pierwsze potrzeby, zostały zgubione czy skradzione. Znajdowała się więc bez środków i bez schronienia, opuszczona z biedną małą córeczką.
Oficer marynarki przerwał.
Wzruszenie tamowało mu głos.
Powściągnął to wzruszenie i podchwycił po chwili:
— Dowiedziałem się, że wtedy, dzięki litości miłosiernej księdza, który ją zobaczył w kościele, gdzie się modliła, otrzymała przytułek w zakładzie dobroczynnym. Dano jej pracę, przy wyjściu z zakładu, najęto jej pokoik, mogła żyć, ale wegetowała, cierpiała, przeklinając zapewne tego, który, jak sądziła, bo nie mogła inaczej myśleć, porzucił ją nikczemnie.
Wyrzuty sumienia za błąd popełniony ciężyły jej zapewne bardzo. Chcąc zobaczyć się z matką i otrzymać od niej przebaczenie, postanowiła wrócić do Paryża...
Wtedy znów zacny kapłan dostarczył jej środków na odbycie podróży.
Gabryel Savanne znowu przerwał.