<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Budrys
Pochodzenie Na skrzyżowaniu dróg
Wydawca Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Data wyd. 1929
Druk Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BUDRYS
— A mnie się ten drab podobał — z uporem powtarzał mój towarzysz więzienny — dr. Granowski.

Całe bractwo, zamknięte w jednej dużej celi, z oburzeniem zaprzeczało, wymyślając niepoprawnemu optymiście.
— Co ty widzisz w nim sympatycznego?! — skakał do oczu Granowskiemu rozjuszony Stefek Rembiński. — Drab, jakich mało, to — prawda, bo na dobre dwa metry wybujał! Lecz złośliwa kanalja, przejść nikomu nie da w spokoju!
— Jaka służba, taka polityka! — łagodnie bronił się Granowski.
— Piękna obrona! — ryczał rozgniewany Rembiński. — Dlatego, że zrobili go naczelnikiem politycznego więzienia, więc musi się czepiać człowieka, jak „rzep psiego ogona”...
— Tak się wysławiał Zagłoba! — z uśmiechem poinformował nas doktór.
— Sam wiem! — żachnął się Stefek. — Przedwczoraj nie podobało mu się, że Kazio późno w nocy skrobał swoje wiersze i nazwał takie zajęcie — idjotyzmem.
— Miał rację drab! — zaśmiał się Granowski. — Paskudne, nikomu niepotrzebne wiersze!
— Wszystko jedno, nie ma prawa tak mówić do nas, skazanych do twierdzy, bo to „Custodio honesta”, a on obraża więźniów politycznych! — unosił się Rembiński. — Wczoraj znowu krzyczy: „Za szybko panowie, chodzicie na spacerze!” Cóż to, dla tego rosyjskiego draba mamy ruszać się, jak żółwie?! Znęcanie się jasne!
— Tak! — potwierdziliśmy chorem. — Przy dawnym naczelniku było lepiej! Co prawda — karmił gorzej, lecz nie zaglądał do cel, nie robił uwag, a tego wszędzie pełno! Szpieguje nas, widocznie! O! macie — już jest!
Istotnie na korytarzu rozległ się dobitny głos „Budrysa”, jak nazywaliśmy naczelnika więzienia. Ordynamemi, obelżywemi wyrazami zasypywał dyżurnych dozorców.
— Jesteś bałwanem, ze spróchniałej brzozy wyciosanym, ty — Iwanow! A ty, Briuchow, z twoją dziobatą fracą, ty, taki...
Przezwiska, wymyślania, przekleństwa i pogróżki wylatywały z szybkością nadzwyczajną, niby z lufy kulomiotu.
Nareszcie naczelnik podszedł do okienka w drzwiach naszej celi i mruknął niezadowolonym głosem:
— Siedzą niby w salonie! Rozmówkami się bawią. To nie hotel i nie teatr, braciszkowie, to — więzienie. Pamiętać mi o tem!
Rembiński i ja chcieliśmy go odpalić dostatecznie złośliwą uwagą, lecz nie zdążyliśmy, bo do okienka zbliżył się Granowski i z uprzejmym uśmiechem cicho powiedział po polsku:
— Jakże tam zdrowie i co słychać na świecie, panie Budrewicz?
„Budrys” oczy wybałuszył, nastroszył rude wąsy i, zakląwszy na całe więzienie, odszedł, stukając ciężkiemi buciskami.
— A toś się nagadał z nim! — wołaliśmy do doktora. — Może już czas po piwo posłać na bruderszaft, co? I skąd tylko przychodzą ci takie pomysły do głowy? Budrys — Polak! Drabisko moskiewskie, przepisowe — i tyle!
— A mnie się ten drab podoba! — powtórzył Granowski, i obojętny na nasze oburzenie i docinki zaczął chodzić po celi i gwizdać jakąś piosenkę.
— Proszę mi tu nie gwizdać! — huknął nagle, podbiegając do drzwi, Budrys. — Pan — nie słowik, a to — nie złocona klatka, tylko więzienie dla wrogów „matuszki Rosji!”
Po tem przemówieniu wyrzucił ohydne rosyjskie przekleństwo.
— Dobrze ci tak, optymisto! — pomyśleliśmy, drwiąco spoglądając na towarzysza.
Doktór przestał gwizdać i patrząc w czerwone oblicze Budrysa, wciśnięte w wąski otwór okienka, łagodnym głosem odparł:
— Nie będę, panie Budrewicz, bo widzę, że polskie śpiewki wywołują w panu tęsknotę i naturalnie — wprowadzają w zły humor. Nie będę!
Naczelnik więzienia tylko parsknął, sapnął i złość swoją odbił na dozorcy, wymierzając mu potężny tumak, aż w korytarzu zahuczało.
— Życie staje się niemożliwe z tym gburem i katem! — wołał Rembiński.
— A mnie... — zaczął Granowski.
— A tobie się podoba ten drab — dokończyliśmy zdanie towarzysza. — No, tobie, przecież, podobają się też różne choroby, bo od tego jesteś lekarzem...
Granowski uśmiechał się i spokojnie przecierał okulary.
Tak upłynęło trzy miesiące i nastał grudzień mroźny i śnieżny.
Pewnej nocy obudził nas niezwykły szum w więzieniu. Zaczęliśmy nadsłuchiwać. Rozlegały się ciężkie kroki żołnierzy, stuk kolb o kamienną posadzkę, zgrzyt otwieranych żelaznych drzwi w jednej z cel. Zrozumieliśmy, że przyprowadzono nowego więźnia.
Wkrótce doszedł nas nieznajomy głos, mówiący:
— Należy mieć nad tym numerem szczególne baczenie, bo to ważny przestępca!
Odpowiedział mu natychmiast Budrys surowym, lecz i służalczym zarazem tonem:
— Już ja dopilnuję, panie pułkowniku, tego wroga naszej matuszki — Rosji!
Zadźwięczały ostrogi i kroki kilku ludzi oddaliły się w stronę kancelarji. Przez całą noc słyszeliśmy głos Budrysa, krążył w korytarzu, wymyślał dozorcom, groził im Sybirem, zdawało się nawet, że jednego z nich uderzył, bo olbrzymi Budrys „wartki był na rękę”, jak o nim mówiła czeladź.
Rano, jak zawsze bywa w więzieniu, wiedzieliśmy już wszystko. W mieście rzucono bombę do powozu żandarmskiego generała, zamachowiec umknął, lecz aresztowano kilka osób, a wśród nich młodą studentkę.
W parę godzin później ktoś z kolegów powiedział, że była to Helena Stabrowska. Niezawodnie — Polka!
Zaczęliśmy „telegrafować”, to znaczy — pukać, używając sygnałów telegrafu. Nie odpowiadała.
Może być, bała się zdrady, a może była „nowa”, nie znająca jeszcze więziennych sposobów porozumiewania się z towarzyszami niedoli.
Siedzący obok niej w celi Kazik Srokowski usiłował nawiązać z nią rozmowę przez okienko, lecz nie odpowiadała i nawet się nie odezwała.
— Źle! — pomyśleliśmy. — Skoro jest taka ostrożna i skryta, znaczy to, że sprawa poważna, a ona w niej mocno zamieszana.
W dzień imienin Cara niespodziewanie zgrzytnął klucz w naszej celi i wszedł Budrys. Był zły i miał groźną minę.
— Musicie poświadczyć mi, że aresztantka Stabrowska nie kłamie, bo inaczej wsadzę ją do ciemnicy. Przyniesiono jej z domu chleb, rybę i owoce, a przeglądając posyłkę, znalazłem tę rzecz. Twierdzi, że jest to jakiś „opłatek” polski.... Czy to prawda, że taki u was istnieje obyczaj?
Potwierdziliśmy to bardzo gorąco i przekonywająco, a dr. Granowski ze spokojem szepnął po polsku:
— Sam pan najlepiej to wie, panie Budrewicz!
— Proszę nie mówić do mnie w niezrozumiałym języku! — wrzasnął Budrys, wychodząc i pozostawiając na stole opłatek. Obejrzeliśmy go i spostrzegliśmy napis.
— Przyślijcie pieniędzy na wypadek ucieczki!
Osłupieliśmy i długo nie mogliśmy przyjść do słowa.
Na spacerze, spotkawszy się z towarzyszami, zebraliśmy dość sporą sumę i naradzaliśmy się nad sposobem doręczenia Stabrowskiej pieniędzy. W tej chwili do znajdującej się obok odgrodzonej kolczastym drutem części więziennego podwórza wprowadzono młodą, o delikatnej, lecz śmiałej twarzy dziewczynę.
— Panna Helena Stabrowska? — spytał szeptem Rembiński.
— Dawajcie pieniądze! — odparła, nie zatrzymując się.
Długo badaliśmy sytuację, gdyż dozorcy nie spuszczali nas z oka. W tej chwili rozległ się ogłuszający ryk Budrysa. Biegł od strony kancelarji i wymachując pięściami, miotał na dozorców przekleństwa. Ci ze strachem zaczęli patrzeć na groźnego szefa, a tymczasem Granowski podbiegł do oddzielających nas od Stabrowskiej drutów i wcisnął jej do ręki paczkę banknotów.
Łamaliśmy sobie głowę nad tem, co będzie dalej.
Zaszły zaś wypadki zupełnie niespodziewane.
Zaczęło się od tego, że gdy wieczór zapadł, nasz Budrys upił się straszliwie, nie wychodząc jednak ze swego mieszkania. Słyszeliśmy, jak krzyczał co chwila:
— Nalewaj wódki! Więcej! Pełniej!
Budrys śpiewał, próbował nawet tańczyć, tłukł szklanki, a po chwili na cały głos zwoływał swoich dozorców.
— Pijcie i krzyczcie na cześć Najjaśniejszego Pana: hurra!
Krzyczeli, pili i śpiewali hymn narodowy. Pijaństwo rozszalało w lokalu, zajmowanym przez Budrysa.
Nareszcie dozorcy powrócili na swoje posterunki, ledwie się trzymając na nogach. Wtedy korytarzem przeszedł Budrys, zwymyślał kilku więźniów, a stanąwszy przed celą Stabrowskiej, długo się śmiał pijanym, nieprzytomnym śmiechem i groził szubienicą za to, że jest wrogiem cara i Rosji.
— Kat! — zawołał, zaciskając pięści Rembiński.
— Coraz więcej podoba mi się ten Budrys! — odpowiedział, jak echo, Granowski.
Wpadliśmy na towarzysza i pokłóciliśmy się z nim na dobre.
Budrys tymczasem powrócił do siebie i pił dalej, posyłając po każdego z dozorców kolejno. Nareszcie jeszcze raz obiegł więzienie, krzycząc na cały głos.
— Co to — rewolucja?! Żeby przez cały dzień nikt w więzieniu nie zaśpiewał hymnu i nie krzyknął hurra, na cześć naszego ubóstwianego Monarchy; tymczasem dziś dzień galowy! Idę zaraz do pułkownika z doniesieniem. Nikogo jutro nie wypuszczę na przechadzkę! Popamiętacie wy mnie, buntowniki!
Istotnie ubrał się w paradny mundur i pojechał. Śmialiśmy się z Budrysa, bo zakrawało to na złośliwą farsę. Przecież nigdy nie śpiewaliśmy na cześć Mikołaja II, będąc z nim „w jak najgorszych stosunkach urzędowych i prywatnych”, jak się wyrażał Granowski.
Nie słyszeliśmy już, kiedy powrócił. Spaliśmy, a na korytarzach i, z pewnością, na posterunkach zewnętrznych chrapali pijani dozorcy.
Nazajutrz mieliśmy wesołe widowisko.
Przy porannej inspekcji więzienia stwierdzono, że aresztantka Nr. 37, czyli Helena Stabrowska, zbiegła.
Cela jej okazała się otwarta, a na łóżku pozostała zupełnie podobna do niej postać ułożona z różnych części garderoby. Wszystko to było przykryte kocem więziennym, ukrywającym kształty. Na podłodze bielała mała chusteczka, niby przed chwilą wypadła z poduszki.
Poszukiwania uciekinierki nie dały żadnych wyników.
Żandarmi długo indagowali nas, wywołując do kancelarji i dręcząc pytaniami. Szczególnie nielitościwym i brutalnym był sam Budrys, co chwila powtarzający:
— Gdyby odemnie zależało, jabym tę bandę posłał na szubienicę! Na szubienicę!
Nie od niego to zależało, więc ta przyjemność ominęła nas.
Nareszcie wszystko się uspokoiło i o Helenie Stabrowskiej zapomnieli dozorcy więzienni i więźniowie.
W marcu skończył się termin kary d-ra Granowskiego.
Opuścił więzienie, lecz w najbliższą niedzielę przyszedł w godzinach przyjęć odwiedzić towarzyszy.
— Helena Stabrowska jest już zagranicą — szepnął do nas. — Ucieczkę zmajstrował Budrewicz.
— Bardzo nam się podoba nasz Budrys! — zawołaliśmy wszyscy naraz.
— Aha! — rzekł Granowski.
Właśnie w tej chwili do sali przyjęć zajrzał olbrzymi, zawsze wściekły i groźny naczelnik więzienia.
Spostrzegłszy Granowskiego i nasze rozradowane twarze, najeżył rude wąsiska, zmarszczył brwi i... przymrużył lewe oko, patrząc na nas drwiąco i porozumiewawczo.
Trwało to jedną chwilę, bo nagle rozległ się stentorowy głos Budrysa.
— To — nie hotel, to — więzienie! Dość tych wesołych rozmówek! Proszę już opuścić salę. Czas widzenia się z więźniami minął. Prędzej! Proszę prędzej!
Granowski wstał i, uścisnąwszy nam ręce, skierował się ku wyjściu.
Tu zatrzymał się przy Budrysie i coś mu powiedział, poczem rudy olbrzym gwałtownie targnął głową i odparł prawie brutalnie:
— Nie rozumiem, jak to prokurator dopuszcza, aby były więzień polityczny odwiedzał buntowników, odsiadujących karę?! Zbytnia łaska! Gdybym ja...
Nie słyszeliśmy końca zdania, bo dozorcy wyprowadzili nas z sali, lecz Kazio Srokowski szepnął do nas:
— Z pewnością powiedział Budrysowi na pożegnanie: „Panie Budrewicz jest pan uczciwym człowiekiem, ale gracz z pana — nielada!”



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.