Dziwak (Ossendowski, 1929)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Dziwak
Pochodzenie Na skrzyżowaniu dróg
Wydawca Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Data wyd. 1929
Druk Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIWAK
Bolesław Palewski słynął z dziwactwa. W całym obwodzie narymskim, dokąd rzuciło go powstanie, opowiadano legendy o wybrykach i fantazjach gburowatego „srogiego polskiego szlachcica“.

Nawet „pan i władca” obwodu — udekorowany dwoma krzyżami i trzema medalami „sprawnik” rosyjski, odwiedzając Narym, wchodził do domu Palewskiego nie inaczej, jak zapytując niepewnym głosem:
— Czy w dobrym humorze jest dziś pan Szlachcic?
Siwy, barczysty starzec o krzaczastych brwiach i długiej, białej brodzie z nikogo nic sobie nie robił. Miał z tego powodu jedno zajście, lecz po niem wszyscy dali mu spokój.
Do zatraconego na północy Sybiru miasteczka, jakiem był Narym, przybył w lecie statkiem gubernator, poważny, dostojny, o niemieckich bokobrodach, niemieckiem nazwisku i niemieckim tytule dworskim — hofmejstra.
Policja wypędziła na przystań całą ludność i nauczyła okrzyków, jakiemi miała witać rzadkiego gościa.
Gdy parowiec, wiozący gubernatora, przybył do brzegu, „sprawnik” raz jeszcze obejrzał tłum, pogroził mu pięścią i dobitnie mruknął:
— Jeżeli nie będziecie, dranie, krzyczeli na całe gardło, ja wam pokażę!
Mieszkańcy Narymu wiedzieli, co to znaczy, więc darli się wniebogłosy, krzycząc:
— Hurra! Witamy! hurra! hurra! Niech żyje Jego Ekscelencja!
Podczas obiadu, wydanego na cześć dostojnego gościa, miejscowy pop zdążył jednak szepnąć gubernatorowi, że dawny polski „buntownik” nie wyszedł na jego powitanie i nie chciał wziąć udziału we wspólnej uczcie.
Majestatyczny administrator przypomniał to sobie nazajutrz i zażądał stawienia przed nim „buntownika”.
Pan Bolesław wkrótce przybył wózkiem, zaprzężonym w parę drobnych ale ulotnych i dzikich koników narymskich.
Miał na sobie nowy, czarny tużurek, na nogach — lakierki, na rękach — rękawiczki.
Gubernator przybrał najsurowszą minę i czekał na niego, gdy sekretarz zameldował mu o przybyciu Palewskiego.
Buntownik wszedł z uprzejmym uśmiechem na twarzy, przedstawił się, wymieniając swoje nazwisko i, nie dając gubernatorowi przyjść do słowa, zaczął mówić:
— To bardzo uprzejmie ze strony Ekscelencji, że raczył powiadomić mnie o możności odwiedzenia go i złożenia mu swego uszanowania! Wczoraj nie chciałem narzucać się z wizytą, wiedząc, że podróż musiała znużyć Ekscelencję. Zdziwiło mnie bardzo, że zmuszono pana Gubernatora do przyjęcia obiadu odrazu po przybyciu, w nudnem towarzystwie ludzi, zupełnie mu obcych, obojętnych i nieciekawych. Jestem bardzo pochlebiony, że mogę oświadczyć panu swoje uszanowanie i uznanie za jedyną mądrą rzecz, którą kiedykolwiek uplanowały władze gubernjalne...
— Co pan ma na myśli? — zapytał zaciekawiony dostojnik.
— Mówię o kanale, łączącym dwie potężne rzeczne arterje, Ekscelencjo!
I szlachcic zaczął malować olbrzymi obraz rozwoju kraju, bogatego, a zupełnie przedtem zaniedbanego.
Gubernator ożywił się, dobrą godzinę spędził na wymianie zdań z rozumnym i inteligentnym „buntownikiem”, a gdy na jego wstawiane w rozmowie francuskie frazesy Palewski odpowiedział w tymże języku, poczuł dla niego sympatję i szacunek.
— Co to za idjoci! — zawołał na pożegnanie gubernator. — Niech pan pomyśli tylko: doniesiono, że jesteś opozycjonistą i że robisz mi afront, nie zjawiając się na powitanie mnie i na obiad!
— Idjoci! — zgodził się Palewski. — Istotnie nie byłem, bo witać przedstawiciela władzy powinni urzędnicy, lub ci, którzy chcą mu się przypodobać, przeskrobawszy coś i obawiając się kary. Ja zaś nie jestem urzędnikiem ani też nic nie przeskrobałem. Przyszedłem do Ekscelencji, aby poznać mądrego administratora, a gdybym za takiego go nie uważał, nie przyszedłbym wcale.
Gubernator śmiał się wesoło i wieczorem był na kolacji u „buntownika”, gdzie go poczęstowano flakami i bigosem — potrawami, nieznanemi na Syberji.
Od tej pory policja nie śmiała przez długi czas robić przykrości Palowskiemu, który miał sklep w Narymie, prowadząc rozległe interesy.
Tego dziwaka poznałem na schyłku jego twardego życia.
Było nam dobrze razem.
Nic w tem dziwnego nie widziałem, ponieważ posiadam też swoje dziwactwa.
Jednem z nich było to, że, poznawszy staruszka podczas wiosennych polowań w okolicach Narymu, gdzie ciągnęły ogromne stada dzikich gęsi i kaczek, korzystając z urlopu, nieproszony przyjechałem do niego na święta Bożego Narodzenia.
— Pocóż to jegomość zawitał? — przywitał mnie pytaniem Bolesław. — Mróz taki, że aż cedrowe kloce w ścianach pękają, a pan sobie tak, jak gdyby nic, „fyrt” z Tomska do Narymu?!
— Lisów tu macie dużo — odparłem. — Chcę sobie połazić po krzakach i zapolować. Chyba pan nie odmówi mi gościny na parę dni?
— To się wie! — zaśmiał się dobrodusznie. — Nawet sybirak zwykły tego nie odmówi, a tembardziej Polak sybirski. Jakbym wiedział, bo bigos, palce lizać, mam w spiżarni.
Mrozy stały srogie, zamiecie szalały, więc z polowań na lisy nic nie wyszło. Zimny wicher przebijał podwójną koszulę futrzaną i czepek lisi z klapami, nasuwanemi na czoło, uszy i policzki. Udało mi się zastrzelić kilka zajęcy i cietrzewi w pobliżu miasteczka i na tem „łowy” się skończyły.
Siedziałem więc w schludnem, ciepłem „jak w uchu” mieszkanku p. Bolesława, piłem herbatę, bez przerwy dolewaną przez starą służącą, Melanję, czytałem przywiezione książki, a wieczorami rozmawiałem z gospodarzem, gdy, zamknąwszy sklep i załatwiwszy interesy, powracał do domu.
Nadeszła wigilja Bożego Narodzenia — dzień tradycyjnej wieczerzy i przełamania opłatka. Przywiozłem go ze sobą, lecz nic nie mówiłem staruszkowi.
— Lubi pan „pelmenie”? — nagle zapytał mnie Palewski.
— Bój się pan Boga! — zawołałem ze śmiechem. — Dziś wszak wigilja! Musi pan pościć. Widziałem dobre sterlety na rynku, a te „pelmenie” toż to pierogi z mięsem. Nie wypada! Nie wypada!
Staruszek podniósł głowę i spojrzał na mnie surowo, prawie groźnie.
— Ja żadnych polskich tradycyj nie uznaję, niech jegomość o tem pamięta! — burknął. — Dość, że bronię honoru polskiego, jak mogę...
Milczałem.
— Z tradycjami pożegnałem się przed dwudziestu laty, gdy pochowałem nieboszczkę żonę. Rozumie jegomość?
— Rozumiem — odparłem, wzruszając ramionami.
— Tradycje — to najgłupsza farsa na świecie! — mruczał zirytowany staruszek. — Najgłupsza i najszkodliwsza! Osłabia ducha tęsknotą, marzeniami i niedorzecznemi wspomnieniami! Żadnych tradycyj i postów! Będziesz pan jadł „pelmenie”!
— Będę — zgodziłem się. — Bardzo lubię „pelmenie”. Cóż robić? Jestem w podróży i nie mogę przestrzegać obyczaju polskiego, do którego przyzwyczaiła mnie matka. Ale to drobiazg, panie Bolesławie! Niech tylko Melanja zrobi tłuste „pelmenie”, bo mróz aż tu włazi przez wszystkie szczeliny...
— No, Melanja potrafi napitrasić nam setkę takich „pelmeni”, że aż-ach! — zawołał udobruchany staruszek. — Poczęstuję też pana grzaną wódką z miodem.
— Bardzo pięknie! — zawołałem. — Jest to nasz polski krupnik. Podają go u nas na Inflantach przy wieczerzy wigilijnej.
Staruszek umilkł i zamyślił się. Wkrótce wyszedł do sąsiedniej izby i widziałem, że wciąga futrzane lisie buty — „iczigi”, jelenią „dachę” i kosmatą czapę.
— Wychodzi pan? — zagadnąłem go. — Szkoda, bo chciałem panu przeczytać coś ciekawego.
— Niebawem powrócę, — odpowiedział i krzyknąwszy na Melanję, wyszedł na podwórko.
Przyszedł dopiero za godzinę, długo krzątał się w jadalnym pokoju i coś mruczał do służącej, która wzdychała głośno i wciąż powtarzała stroskanym głosem.
— Nie pospieju! Nie pospieju (nie zdążę)!
Nareszcie przebrał się i wszedł do mnie. Zacząłem czytać na głos. Czułem jednak, że p. Bolesław nie słucha, pogrążony w myślach.
— Pogadajmy lepiej! — rzekł po chwili. — Chciałem panu powiedzieć...
Podniosłem głowę i słuchałem.
— Chciałem panu powiedzieć, że tradycje — to furda, szkodliwa furda, fanaberje.
— Już pan mi o tem mówił — zauważyłem.
— No, więc jeszcze raz powtarzam, aby pan dobrze sobie zapamiętał — mruknął. — A teraz powiem panu, że na świecie istnieją w naszem twardem życiu tylko trzy prawdziwie dobre rzeczy...
Milczałem, zaciekawiony.
— Pierwsza — to dobra żona... Tak! Miałem taką żonę, lecz odeszła odemnie na zawsze... A wie pan jaka to była kobieta? Opowiem panu zaraz...
Byłem trochę zdziwiony, nie widząc związku pomiędzy żoną a jego oburzeniem z powodu tradycyj. Wyczuł to staruszek i rzekł:
— Będzie tam mowa o wigilji... Zdarzyło się to przed trzydziestu laty, gdy mieszkaliśmy na wygnaniu koło Żygałowa, na północ od Irkucka. Łamaliśmy wtedy sobie głowy nad ucieczką z Sybiru... Mieliśmy już wszystko w pogotowiu — rzeczy, prowiant, konie i pieniądze... Wahaliśmy się jednak, bo rzecz to była trudna i o życie chodziło. Właśnie w wigilję Bożego Narodzenia, gdy żona przyrządziła wieczerzę — naszą polską, na sianie, z opłatkiem, przywiezionym z Irkucka, odezwały się za oknem dzwonki. Ktoś przyjechał zdaleka, bo dzwonki miały tylko konie pocztowe. Drzwi wkrótce się otwarły i wszedł „uriadnik” Ustjugow, najgorszy ze wszystkich okolicznych policjantów, ciemiężca dla nas, zesłańców.
— Nu, wódki i przekąski! — krzyknął bez powitania. — Głodny jestem i czortowy mróz na dworze. Bez mała nie zdechłem w drodze.
Pomyślałem sobie, że stała się wielka niesprawiedliwość, jeżeli to go nie spotkało nawet przy tak wyjątkowej sposobności.
Uriadnik zrzucił futro i wojłokowe „pitny”, zdjął czapkę i usiadł przy stole, spoglądając na nas złośliwemi, pijackiemi oczami.
— Zaraz przyrządzę panu wodę do mycia, bo z drogi to konieczna i przyjemna rzecz — odezwała się żona, — a później spożyjemy razem kolację, bo to dziś „kanun” (wigilja), a pana służba oderwała w taki dzień od rodziny...
Zdumiony Ustjugow podniósł głowę, coś mignęło mu w oczach i, krzywiąc grube wargi, mruknął:
— Psia służba, niech ją czarci wezmą!...
— Proszę, proszę za mną — mówiła dalej moja nieboszczka Stefcia, prowadząc nieproszonego gościa do sąsiedniej izby. Wkrótce „uriadnik” powrócił, umyty i uczesany, a nim usiadł przy stole, obciągnął na sobie ubranie, poprawił pas i przeżegnał się po trzykroć.
Zona w krótkich słowach opowiedziała mu o naszej wieczerzy wigilijnej i o znaczeniu opłatka. Uriadnik przełamał go z nami i spożył z nabożeństwem, ciągle czyniąc znak krzyża. Jadł z apetytem, bo był głodny i znużony, lecz pił umiarkowanie, wysławiając się możliwie ostrożnie, aby brutalnem słowem nie obrazić nas. Nie wiem, z jakiego powodu zeszliśmy na rozmowę o powstaniu, o którem Ustiugow nie miał żadnego pojęcia. Wysłuchawszy wszystko do końca, mruknął:
— Psie syny! Naród chce żyć, a oni go na Sybir gonią! Psia służba!
— Długo o tem nie będę się rozwodził — ciągnął p. Bolesław. — Powiem panu tylko, że ten ciemiężca Ustiugow wykradł dla nas jakieś paszporty, z któremi uciekliśmy. Nas schwytano po paru miesiącach, nie wydaliśmy Ustiugowa, jednak biedak został skazany na pięć lat ciężkiego więzienia.

Staruszek umilkł i długo się nie odzywał, przymknąwszy oczy.
... spostrzegłszy samotnego człowieka, z rykiem skoczył...
— Jakaż jest druga „najlepsza rzecz”? — spytałem cicho, myśląc, że usnął.

Podniósł głowę i rzekł:
— Karabin!
— Karabin? — powtórzyłem zdziwiony.
— Cóż to jegomościa tak dziwi? — spytał. — Gdybyśmy mieli w 1863-cim roku dobre karabiny, tak prędko nie załatwiliby się z nami Moskale. No, ale nie o tem mowa! Późniejsze to wypadki... Zdarzyło się to po tem, jak nas po nieudanej ucieczce ucapili i osiedlili koło Narymu. Zaczynałem wtedy swój interes. Sam objeżdżałem myśliwych, spędzających zimę na łowach w „tajdze”, skupowałem futra popielicowe, lisie, niedźwiedzie, wilcze i handlowałem „puszniną”.
Powracałem właśnie z objazdu myśliwskich „zimowij” — chatek leśnych i śpieszyłem się, aby na wilję zdążyć do domu, gdzie nieboszczka żona czekała na mnie. Nagle podniosła się „purga” — ta straszliwa, mroźna zamieć, co w jednej chwili zasypuje drogi. Konie z trudem przebijały się przez śnieżne kopce, aż znużone i wyczerpane stanęły. Zrozumiałem, że zeszły z drogi. Odruchowo przerzuciłem karabin przez ramię i wyskoczywszy z sanek, zacząłem szukać drogi. Nachodziłem się sporo, aż znalazłem ją, lecz, gdy powróciłem do miejsca, gdzie pozostawiłem konie, ujrzałem ślad sanek i kopyt, a obok odbicia nóg kilku wilków. Zrozumiałem, że spłoszone konie pomknęły. Biegłem ich śladem, lecz znużony musiałem szukać jakiegoś schronienia, gdyż wieczór już zapadał.
Skierowałem się w stronę lasu, aby się ukryć pod drzewami, gdzie „purga” nie dawała się we znaki. Dachę pozostawiłem na sankach, więc mróz wkrótce zaczął ścinać mi krew w żyłach. Kilka razy chciałem usiąść, lecz wiedziałem, że wtedy już nie wstanę, więc szedłem głębiej i głębiej do lasu, nie wiedząc, poco to czynię. Czułem tylko, nie! wyraźnie widziałem żonę, stojącą przy stole wigilijnym, z błaganiem wpatrzoną w oblicze Matki Boskiej... Serce mi ścisnął ból... Nagle spostrzegłem, że z pod kupy zwalonych pni i gałęzi wydobywa się wąska smuga pary i znika w mroźnem powietrzu.
— Barłóg niedźwiedzia! — pomyślałem i — odrazu zrodziło się postanowienie.
Podszedłszy do barłogu, zacząłem krzyczeć, gwizdać, rzucać kawałkami drzewa na zwalone pnie, szczekać niby pies, trzymając w ręku gotowy do strzału karabin.
Coś ryknęło pod śniegiem i po chwili, rozrzucając potężnemi łapami gałęzie i śnieg, z barłogu zaczął się gramolić niedźwiedź. Gdy wysunął łeb, obejrzał się i spostrzegłszy samotnego człowieka, z rykiem skoczył ku mnie. Ale tu właśnie wdał się w sprawę dobry karabin! Jedna kula i — niedźwiedź potoczył się, jak duży, czarny głaz. Czy jegomość domyśla się, co zrobiłem? Odciąłem szynkę niedźwiedziowi i wlazłem do jego barłogu. Ciepło tam było i sytno, bo, chociaż jadłem surowe mięso, lecz „lepszy rydz, niż nic”... Aha!
Weszła Melanja i coś szepnęła do ucha staruszkowi.
— No, chodźmy na „pelmenie”, jegomościu! — zawołał.
W jadalnym pokoju stół był już nakryty. Dymiła się misa, a przy niej stała tacka z paczką opłatków i kilka bardzo apetycznych butelek.
— Przełamiemy się opłatkiem! — rzekł p. Bolesław uroczystym głosem. — Oby nam Polska nie zmarniała i odrodziła się nieśmiertelna, jak nasze obyczaje i tradycje, jegomościu!
Zjedliśmy wspaniałą wieczerzę wigilijną. Była zupa ze sterletów, gotowana „nelma” — najlepsza z syberyjskich ryb, smażone w śmietanie karasie, mak z miodem, no i kilka kieliszków bardzo dobrego krupniku, a nawet madery.
— Chciałem przekonać się, czy młoda Polska przechowuje tradycje, dające narodowi oblicze i siłę! — wołał, uśmiechając się, staruszek i rubasznie klepnął mnie po ramieniu.
— Nie opowiedzieliście, ojcze, o trzeciej najlepszej rzeczy! — przypomniałem staruszkowi.
— Jest nią dobra książka — Historja Polski! — zawołał w uniesieniu. — Ileż to razy, zrozpaczony i tracący siły, chciałem puścić sobie kulę w łeb i oto ta książka ratowała mnie. Mówi ona o wzlotach i upadkach naszego narodu, o niebywałej świetności Polski, o ludziach wielkiego serca, gorącej wiary, potężnego rozumu, uczy, że nasz kraj zmartwychwstanie i zabłyśnie wśród innych!
— Amen! — zakończyłem to namiętne przemówienie.
A później bardzo fałszywemi głosami śpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła”...
Było już po północy, butelki puste, serca pełne rozradowania i nadziei płomiennej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.