<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfred de Vigny
Tytuł Butelka w morzu
Pochodzenie U poetów
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Courage, ô faible enfant de qui ma solitude...



Butelka w morzu.
I

Odwagi, słabe dziecię, co w samotnię moją
Śpiew bez nazwy, żałobą tchnący wskróś kobiecą,
Rzucasz przed oczy śćmione twardą wiedzy zbroją.
Zapomnij tych, co dumnie piętnem śmierci świecą,
Zapomnij Czattertonów, Malfilatrów rody;
Święte dzieło przyszłości czcząc, pełen pogody,
Zapomnij siebie w sobie. — Posłuchaj mię nieco:


II

Gdy dzielny żeglarz widzi, że wiatr go przemaga,
Że runął mu las masztów, zmalała osada,
Że w walce tej przy morzu zostanie przewaga,
I że duch rachubami próżno odpowiada;
Że prąd na śmierć go niesie w złowrogim kierunku,
Że on już nie ma steru, a więc i ratunku, —
W spokoju dumnym ręce na piersiach zakłada.


III

Widzi te masy wody, co nim, gdzie chcą, kręcą,
Pogardza niemi, wiedząc, że będzie ich łupem,
Kładzie duch swój na wagi z materyą zwierzęcą,
I razem ze swym statkiem czuje się już trupem.
— Są chwile, kiedy duszy brak odpornej mocy;

Mędrzec zamknie się w sobie i czeka pomocy
Tylko od silnej wiary, co mu pewnym słupem.


IV

O wieczornej godzinie ów kapitan młody
Zrobił, co było można, dla swoich ochrony;
Śladu żadnego statku na przestrzeniach wody,
Noc spada, a bryk pędzi w skał indyjskich strony.
— Zrezygnował, modli się; zdaje się na władzę
Tego, który bieguny trzyma w równowadze
I równik południków pręgami zjeżony.


V

Ofiara już spełniona; lecz trzeba dla ziemi
Ocalić pomnik pracy, nim ich schłonie zamęt.
To dziennik uczonego z liczbami ścisłemi,
Droższy nad perłę świetną, nad bezcenny dyament;
To mapa wód tych zdjęta śród orkanu wycia.
Mapa skał, kędy jemu nie ujść już rozbicia;
Dla przyszłych podróżników podniosły testament.


VI

Pisze: „Dziś, prąd nas wlecze, jakby kawał drewna,
Bez masztów, żagli, steru, ku Ziemi Ogniowéj.
Kierunek prądu wschodni. Śmierć nasza jest pewna.
Bierz na północ, chcąc minąć raf groźne ostrowy.
— Dodaję tu mój dziennik, w nim garść wiadomości
O konstellacyach pod tym stopniem szerokości.
Jeśli Bóg da, do lądu zagna to prąd nowy.“


VII

Potem, zimny, spokojny, jak ów mgieł przylądek,
Co się nad Magiellana cieśniną wylania,

Posępny, jak te skały w koronie pian-prządek,
Jak te szczyty, gdzie przylgły wdów kastylskich łkania,
Otwiera z najmocniejszych wybraną butelkę;
A tymczasem prąd statek niesie, niby belkę,
Coraz ciaśniejszem kołem wirując, jak kania.


VIII

Trzyma tę towarzyszkę uczt minionych dawno,
Pewną ręką zamyka jej łono zczerniałe.
Na pieczęci znać jeszcze tarcz Szampanii sławną,
Pianą z Reims wnętrzne szyjki wyzłocone całe.
Nagle jedno spojrzenie obraz mu odsłoni
Dnia, gdy całą załogę swą zebrał koło niéj,
By wznieść toast na flagi ukochanej chwałę.


IX

Wstrzymano bieg okrętu, byłoż wielkie święto!
Każdy, na maszcie swoim, puhar miał nalany;
Czapki — na jego sygnał — z głów ochoczo zdjęto,
I grzmiący wiwat pomknął nad morza bałwany.
Słońce uśmiechem jasnym biel żagli złociło;
Powietrze drgało męskich, szczerych głosów siłą,
Pozdrowieniem człowieka — ziemi ukochanéj.


X

Po okrzyku ogólnym — kolej marzeń cicha.
Z pian z Aï każdemu błyska szczęścia po iskierce;
Każdy Francyę swą na dnie znajduje kielicha.
Francyą — to dla każdego, za czem tęskni serce:
Jeden starego ojca widzi przy kominie,
Jak czeka go, dni licząc; w pasterskiej chatynie
Widzi puste swe miejsce przy siostrze pasterce.


XI

Drugi widzi znów Paryż, gdzie córeczka mała
Zaznacza zmiany wiatru z pomocą busoli;
Łzami szkło nad igiełką rzewnemi oblała
I chce magnes żelazem zwrócić podług woli.
Inny widzi Marsylię. Staje przed nim żona,
Jak biegnie, z brzegu chustką wieje rozżalona
I nie czuje, jak w wodę zstępuje powoli.


XII

O przesądy miłości, dziwne, tajemnicze,
Szepty serc, które nam się zdajecie głosami,
Rachuby ścisłe wiedzy, o baśnie zwodnicze!
Czemu wasze widziadło tylekroć nas mami?
Czemu coraz nam sidła zastawiacie nowe?
Nadzieje, równie nikłe, jak kule śniegowe,
Rosnące i tające nam wnet pod palcami!


XIII

Gdzież jest teraz, ach, gdzież jest owych trzystu dzielnych?
W prąd wściekły ich wichura zmiotła rozszalała,
Harpunom Indyan niosą resztki swych śmiertelnych
Szczątków, szat zdarte szmaty i zastygłe ciała.
Oficerowie pierwsi zginęli w orkanie,
Toporami strzaskane rąbiąc masztowanie;
Tak, z trzechset, drobna garstka — dziesięciu — została!


XIV

Kapitan patrzy jeszcze, gdzie biegunów strona,
Kędy nieznanych odkrył przepływów cieśniny.
Wodę już ma do kolan, już ponad ramiona;
Wznosi rękę ku niebu, nad wodne równiny,

Statek jego zatonął, życie się spełniło:
Rzuca w morze butelkę — i wita z mogiłą
Dni przyszłości, co swe mu otworzą dziedziny.


XV

I uśmiecha się, marząc, że szkło kruche owo
Zaniesie imię jego i myśl do przystani;
Że ono ziemię zwiększa jedną wyspą nową,
Zaznacza nową gwiazdę na niebios otchłani
Że Bóg może pozwolić falom wściekłej wody
Chłonąć łudzi i statki, lecz nie ducha płody;
Że oparł się tą flaszką — śmierci, świata pani.


XVI

Stało się. Teraz niechaj Bóg ją ma w opiece!
Nad statkiem pochłoniętym fal opadły grzywy.
Prąd wschodni — zachodniego ustępuje rzece,
I butelka się buja w kolebce wrzawliwéj.
Sama, wątła, śród sprzecznych oceanu prądów,
Żaden wiatr jej nie wskaże, kędy szukać lądów;
Lecz ona idzie z arki, z gałązką oliwy.


XVII

Prądy ją unosiły, kra wstrzymuje, w śniegu
I lodu płaszcz ją tuli biały, nieprzezroczy.
Szyk czarnych koni morskich potrąca ją w biegu,
Powraca, wietrzy, co to, i trwożnie się boczy.
Ona czeka, aż lato zmieni przeznaczenie
I lodów jej otworzy opornych więzienie,
Wtedy ku ciepłym strefom z falami się toczy.


XVIII

Kiedyś, dzień był spokojny — i toń morza lśniąca,
Falami z dyjamentów, złota i szafiru,

Zwrotnikowego świetność odbijała słońca.
Majestatyczny statek mknął z wiewem zefiru;
Spostrzegł świętą żeglarzom butelkę na fali:
Wnet maszt barwnych sygnałów znakami się pali,
Łódź spada, statek staje śród nagłego wiru.


XIX

Lecz oto dział korsarskich w dali wrzawa dzika;
Handlarz Czarnych ucieknie, gdy mu wiatr pomoże.
Naprzód! topić nędznego tego przeciwnika!
Topić złoto i katów, co kalają morze!
Fregata zbiera łodzie, rzuca je w swe łono,
Jak dydelf drobną dziatwę, kiedy go strwożono,
I — żaglami i parą — mknie przez fal bezdroże.


XX

Sama na oceanie, sama wciąż! — Zgubiona
Jak punkcik niedojrzalny w pustyni ruchoméj,
Awanturnica błędna przebiega mórz łona
I odkrywa nieznane przylądki, załomy.
Skazana na wędrówki po wodnej przestrzeni,
Od roku już nie czuje słonecznych promieni:
Pod płaszczem alg i morszczyzn znikł jej kształt widomy.


XXI

Aż raz w wieczór, nareszcie, od Florydy wiatry
Przygnały ją do Francyi omglonych wybrzeży.
Rybak biedny, z nadbrzeżnej, z desek zbitej szatry,
Znalazł ją niespodzianie na dnie swych więcierzy.
Biegnie do uczonego, chwali się zdobyczą
I, bojąc się otworzyć flaszkę tajemniczą,
Pyta, jak ten eliksir zwać, cenić należy.


XXII

Co to jest za eliksir? Rybaku, to wiedza,
To eliksir ów boski, który piją duchy,
Skarb, gdzie myśl z doświadczeniem wzajem się wyprzedza;
Gdybyś, rybaku, złowił w sieci swych łańcuchy
Wszystko złoto, co w żyłach swych kryją Meksyki,
Wszystkie Indyj dyamenty i perły Afryki,
Twój połów mniejby wart był od tej flaszki kruchéj.


XXIII

Patrz. — Jakie uniesienie wrzące, nieudane!
Jedna więcej znów sława ludowi przybywa.
Dział rozhuki potężne, dzwony rozbujane
Wstrząsają w sercach wzruszeń najskrytsze ogniwa.
Dziś bohaterom wiedzy — raczej, niż pól bitwy —
Pogrzebów narodowych należą modlitwy.
Czytaj napis na murach: „Pamięć wiecznie żywa!“


XXIV

Pamięć! chwała! odkrywcom torów niezdobytych
W człowieku czy w naturze, równych w głębokości
W źródłach cnoty i dobra, wpół ledwie odkrytych,
W sztuce, niewyczerpanej otchłani świetności!
Czemże niepamięć, jady, cierń zniewagi krwawy,
Lody i uragany tej ziemskiej przeprawy?
Na głazach grobów dęby wzrastają wielkości.


XXV

To najpiękniejsze drzewa ziemi obiecanéj,
To, rodzie myślicieli, twe morskie latarnie!
Żegluj bez próżnej trwogi, by wiatr lub bałwany

Skarbu twego w topieli nie zgubiły marnie.
Zioło czyste wypłynie, blask jego nie zginie;
Mów, jak tamten kapitan, w konania godzinie:
„Jeśli Bóg da, do lądu fala to przygarnie!“


XXVI

Bóg prawdziwy, Bóg mocny jest to Bóg idei.
Na skroń, gdzie los nam rzuca zarodków miliony.
Zlewajmy deszcze Wiedzy w żyźniącej kolei;
Potem, zebrawszy w duszy wzrastające plony,
Całe przejęte wonią samotności świętéj,
Rzucajmy dzieło w morze, w narodów odmęty:
— Bóg sam je do przystani zawiedzie pragnionéj.




ALFRED DE VIGNY. LA BOUTEILLE À LA MER.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfred de Vigny i tłumacza: Zenon Przesmycki.