Być albo nie być/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Imię?
— Edward...
— Nazwisko?
— Zaremba...
— Lat?
— Dwadzieścia pięć...
Po każdej odpowiedzi dyrektor więzienia zaglądał do papierów i sprawdzał.
— Rozbierz się!... — zakończył surowo.
Więzień nie ruszył się, tylko drgnęły mu i pobladły wilgotne, młode wargi, tylko zadrżały długie rzęsy opuszczonych powiek.
Dyrektor spojrzał nań zezem i zrobił nieznaczny ruch głową dwóm stojącym u drzwi dozorcom.
— Rozbieraj się! — powtórzył jeden z nich, biorąc za łokieć młodzieńca.
— No, dalej!... — dodał drugi, popychając go zlekka ku ścianie.
A gdy więzień trwał dalej w pozornej obojętności, zaczęli brutalnie rwać na nim odzież, rozpinać mu kamizelkę, spodnie, zdzierać je na dół. Chwytali go za rękawy i rozkrzyżowywali w powietrzu ręce; z tłumioną nienawiścią i odrazą schylali mu się do kolan. Więzień dyszał coraz gwałtowniej. Gdy zaczęli szarpać na nim bieliznę, zrobił słaby, odpychający ruch ręką i szepnął głucho:
— Puśćcie... ja... sam...
Lecz już go nie puścili, choć latającemi rękami rozpinał spiesznie guziki i sam się obnażał. Przeciwnie, ich twarde, ciemne palce z brudnymi pazurami, nurzały się teraz z widoczną rozkoszą w jego różowem ciele, znacząc wszędzie czerwone, brzydkie ślady. Po dotkniętych mięśniach przepływały wstydliwe, bolesne drżenia, niby fala po wodzie wstrząsanej od dna. Wreszcie stanął, zupełnie nagi, w szarem świetle okna, świeży, drgający, piękniejszy w swem wzburzeniu i różowej łunie krwi od białych greckich posągów. Jasna, Chrystusowa broda spływała mu na wznoszące się wysoko piersi, dokoła rozgorzałej twarzy wiły się kasztanowate włosy niby lwia grzywa. Szafirowe oczy płonęły, jak dwa ciemne, połyskliwe karbunbuły. Wyprostował się i spojrzał wyzywająco na dyrektora więzienia.
Sucha, ostra, ziemista twarz tego nie zmieniła się ani na jotę, drewniana, stożkowata głowa na włos nie poruszyła się w zielonym, szytym złotem kołnierzu.
— Pod miarę!... — mruknął w przestrzeń.
Dwie pary dłoni, szorstkich jak podeszwy butów, ujęły młodzieńca za gołe ramiona i pchnęły w kąt. Grubiańsko chwytając za żebra i lędźwia, przycisnęły go, wyciągnęły wzdłuż słupka, po którym spadła mu na głowę z szelestem gilotyny drewniana kantówka.
— Siedemdziesiąt pięć!...
Dyrektor znów sprawdził w papierach.
— Zrewidować!.. — rzucił, wstając i przykrywając dłonią ziewnięcie.
Wywlekli więźnia na światło pod okno, zajrzeli mu do ust, do nosa, dłubali zapałką w zepsutym zębie... Palce ich, niby bezwstydne węże, wdzierały się we wszystkie składeczki, w pazuchy, w zagłębienia, w najtajniejsze otwory jego ciała... Wydało mu się, że nie odzież, lecz samą skórę i żywe mięso zrywają mu z kości, że niby u szpitalnego trupa lub nieszczęsnej ladacznicy, wywrócono mu na wierzch, wynicowano na słońce najbardziej sromne wnętrzności.
Zgasły mu płomienie w oczach i na obliczu. Pierś już nie wznosiła się burzliwie, lecz trzęsła, drobnym ruchem żałosnym, jak trzęsą się liście jesienne w dżdżysty, posępny dzień... Ramiona zwisły, policzki zapadły i zmartwiały... Nie patrzał na nikogo... Utkwione w ziemię oczy nie widziały nawet desek podłogi...
Na rozkaz »ubierz się!« już sam schylił się pokornie jak po łaskę do kupy zgrzebnej bielizny, do szarych ohydnych szmat samodziału i począł wdziewać je pospiesznie.
Dyrektor uśmiechnął się niepostrzeżenie a ironicznie. Młodzieniec, ubrany w małpio-kuse, szaro-żółte spodenki, w takąż nieludzko brzydką kurtkę, w rozmamanej na piersiach za ciasnej koszuli, w ciżmach płaskich jak gęsie łapy, ciężkich i cuchnących, jak stare chomonto, czuł się śmiesznym, odpychającym, niezgrabnym. Lękliwie czekał, co z nim jeszcze zrobią...
— Ogolić i zakuć!.. Dziesięć funtów...
Wyprowadzono go na korytarz, gdzie już czekał balwierz, taki sam jak on, żółto-szaro-małpi aresztant. Plugawym ruchem bitego psa, wtulając pół-ogoloną głowę między wzniesione ramiona, więzienny Figaro ukłonił się łaszcząco otwartym drzwiom kancelaryi, w głębi której widniała zielona plama munduru naczelnikowego. Ręką wskazał Zarembie brudny, stojący w pośrodku stołek i śliznąwszy się wywiadowczym wzrokiem po zmienionej twarzy przybysza, uśmiechnął się wilczo.
Młodzieniec postąpił kilka kroków jak we śnie i siadł niezgrabnie na stołku z brzydko rozkraczonemi nogami. Balwierz zarzucił mu cuchnącą ścierkę na plecy, obetkał ją wprawnym ruchem pod szyją. Zimne plugawe nożyce, zakłamsały dokoła głowy i drgających policzków młodzieńca... Miał wrażenie, że jest w letargu i że kły pożeraczy trupów — szakali czy hyen — odgryzają go z resztek ludzkiego kształtu... Nie mógł wstrzymać mimowolnych ruchów głową, co wywołało u balwierza znaczące przytrzymywanie w powietrzu rozdziawionych ostrzy i migotliwe, niespokojne spojrzenia w stronę dozorców.
Zaremba też mimowolnie w tamtą stronę spozierał, gdzie wzdłuż tucznych, obleczonych w szare mundury ciał, zwisały czerwone łapy ze sprośnymi, brudnymi palcami. Ściskał zęby i zamierał znowu na chwilę bez ruchu. Na kolana padały mu raz po raz kasztanowate loki, kawałki miękkiej jak jedwab, nigdy nie strzyżonej brody... Wreszcie nożyce szczęknęły mu pod nosem i od jednego zamachu obcięły wąs... Poczuł z rozpaczą pod powiekami zdradzieckie, małoduszne, palące łzy...
— Nie! Nigdy!...
Znowu otworzył szeroko i dumnie błyszczące oczy. W tej chwili struga cuchnących mydlin polała mu się z czaszki na czoło i twarz.
Zmrużył powieki. Co za szczęście!?... Nic nie spostrzegą!... Mógł pozwolić swobodnie płynąć łzom, gdyż nikły bez śladu w potokach tych pomyj!...
Gdy mu potem łańcuchy nakładano na nogi, gdy na wielkiem kowadle zakuwano ich obręcz u stóp wielkimi nitami, zaklepywano je z łoskotem, zda się na wieczne czasy, już nie czuł wzruszenia, jeno słabość niezmierną, jeno tępy ból zgwałconej kobiety, obojętnej już na wszystko i pragnącej jedynie za wszelką cenę rychłej samotności. Paść na piersi, przytulić twarz do wszechogarniającej ziemi!...
Dozorcy kazali mu unieść łańcuch w połowie rękami i powiedli go przez dziedziniec, mimo murowanego, wielkiego gmachu z oknami zakratowanemi. Na kamiennych stopniach wejścia, u wielkiego dzwonu pod daszkiem, stał tam taki sam jak oni wartownik.
Padał deszcz. Z szarego nieba leciała rozpylona na mgłę woda. Z wysokich okapów spadały z żałobnym szmerem niezliczone szeregi brudnych łez.
Z rynien tryskały na bruki pieniste potoki.
Zakuty Zaremba stąpał za szeroko, hałaśliwie dzwonił, uderzał okową o okowę i czuł jak one wpijają mu się ostrymi brzegami w nagie stopy, jak rwą ciało, chciwie piją krew... Poślizgnął się, zachwiał, broczył już krwią, ale skoro zatrzymał się, aby poprawić kajdany, dozorcy krzyknęli nań pogardliwie:
— Czego tam!?... Ruszaj dalej!... Co za czułości!... Tu nie balet!...
Za węgłem wielkiego budynku, naprzeciw ślepej jego ściany stał pod kątem długi dom parterowy z niewielkiemi jakby ku górze wzniesionemi oknami. Dalej oraz z boku wznosił się wysoki tynkowany mur. W tym kącie było tak samotnie, iż wydawał się on więźniem więzienia. Do budynku prowadziło kilka stopni kamiennych, nakrytych przyzwoicie blaszanym ganeczkiem. Dozorcy wprowadzili na nie Zarembę i zastukali do mocnych drzwi, okutych grubemi sztabami.