Być albo nie być/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Długi, bielony wapnem korytarz. — Przez wielkie okna jednej ze ścian wpadają słupy bladego światła bez cieni i barw. Brutalnie odrzynają się na nich czarne krzyże grubych krat. Szyby ślepe, karbowane, pozbawione widoku, zieją martwotą i chłodem zimnych tafli lodowych. Po drugiej stronie korytarza rzęd drzwi czarnych, zamczystych a w końcu korytarza mała, tajemnicza, mocno zawarta furteczka. Zastałe powietrze przesyca przykry odór szpitala i koszar. Czuć wszędzie ludzi, a jednak nic nie słychać w grobowej niemal ciszy...
Zaremba mimowoli podciągnął wyżej dźwigane łańcuchy i stąpał nieśmiało wśród idących na palcach dozorców. Ale trwało to krótko. Wyczulony w więzieniach słuch jego uchwycił za niektóremi drzwiami jakby słabe echo, jakby stalowy oddźwięk łoskotu jego własnych kajdan... Serce w nim drgnęło i zatrzepotało się... Miał ochotę zatrzymać się i krzyknąć:
— Witajcie bracia! Otom przyszedł dzielić z wami katuszę!...
Walczył z potęgą dławiącej ciszy, z nieśmiałością niezwykłego zamiaru, z obawą niewiadomej obelgi... Zwolnił kroku...
— Ruszaj!... Spiesz się!... — szeptali, popychając go dozorcy.
Wtedy puścił okowy i nie zważając na palący ból przetartych ran, powlókł je z piekielnym szczękiem za sobą. Zdumieni dozorcy stanęli.
— Cicho!... Podnieś!... Trzymaj!...
A gdy nie ruszał się, jeden z nich schylił się i grubijańsko poderwał łańcuchy...
— Poczekaj ścierwo!... Popamiętasz!! Daleko jeszcze?...
— Tutaj! pięćdziesiąty szósty...
Drzwi celi stały otworem. Zanim Zaremba zdążył się opamiętać, gwałtownie potrącony znalazł się za progiem i czarne wieko ciężko się za nim zawarło.
Długa, jak trumna, jak trumna wązka i jak trumna czarno malowana od podłogi do połowy ludzkiego wzrostu. Wyżej wznosiły się sino-szare ściany, a między nimi tkwił sino-szary monolit mogilnego powietrza. W górze małe, ślepe okienko, mocno zakratowane, ze ściąłem ukośnie podokniem.
W dole błyszcząca, czarna, asfaltowa posadzka. U ściany żelazna klapa — stół, a obok poniżej żelazna klapa — stołek. Dalej ku oknu pod tą samą ścianą żelazna prycza — łóżko, też klapa podniesiona i zamknięta na klucz. U przeciwnej ściany w rogu koło drzwi, pod kranem wodociągu czarna koncha umywalni z grubego, wewnątrz biało polewanego surowca. A w samym rogu na podłodze blaszane wiadro z pokrywą...
Nic więcej!
Obejrzał wszystko jednym rzutem oka.
Aha! Na ścianie nad łożem, na zakurzonej brudnej tekturze więzienne prawidła...
Podszedł i zaczął czytać. Długa litania rzeczy wzbronionych...
Wzburzenie ucichło. Przykra słabość szła od kolan po mięśniach i stawach. Puszczone poraz wtóry kajdany z brzękiem upadły na podłogę. Ciągnąc je za sobą, postąpił kroków kilka ku stołkowi. Jednocześnie trzasnęła we drzwiach zasówka »judasza« i w otworze zaszkliło się oko.
Patrzał chwilę w to oko i myślał.
— Tak będzie... Nie, nie!... Nie trzeba... Nie teraz... Mam czas!... Trzeba się zagospodarować!...
Usiadł. Starta rana na nodze dolegała mu srodze. Krawędź żelaznego pierścienia wżarła się głęboko w ciało. Uniósł stopę, zdjął ciżmy i odkręcił kran. Przyjemnie zaszemrała struga płynącej wody w ciszy tego grobu. Chwytał ją w blaszany kubek i ostrożnie polewał zranioną nogę nad otwartem wiadrem. W tem znów trzasnął zdradziecki »judasz« a potem z cichem ziewnięciem otwarła się poniżej drewniana klapa okienka.
— Nie wolno wody bez potrzeby wypuszczać!... Proszę się zachowywać spokojnie!
Wskazał w milczeniu na swą zranioną nogę.
— Myć wolno się tylko z rana!
Blado zielone oczy patrzały nań z tym samym spokojem, co ślepe błony więziennych szyb; białawo-żółte kolące wąsy ruszały się jak żądła. Chciał odpowiedzieć, spytać się, lecz klapa już podniosła się i zacięła, jak dziwaczna paszczęka rozgniewanego kraba.
Rozważał, czemby jeszcze czas zapełnić.
— Nareszcie... muszą mi przecie dać jeść!...
Przypomniał sobie, że dziś jeszcze nie miał nic w ustach i głód zaczął mu drążyć osłabłe i wyczerpane ciało.
— Choćby położyć się i wyciągnąć na chwilkę!...
Podszedł do pryczy i uważnie obejrzał zamki, zawiasy i żelazną ramę z naciągniętym pośrodku płóciennym wyrkiem.
Prawidła wyraźnie oznaczały godziny otwierania i zamykania łóżka. Na nic by się nie zdało prosić. Zresztą prosić nie chciał. Usiadł przy stole, oparł głowę i próbował drzemać. I sen nagły trwożny spadł nań niespodzianie jak jastrząb.
...Ach, nic!... Nie było nic! On śni... Wszystko jest dziwacznem, niepojętem, bolesnem marzeniem... Za chwilę zbudzi się i wyjdzie na ludny, słoneczny, stubarwny świat... Wmięsza się do spraw ludzkich, do ludzkich wplecie uczuć... Pójdzie gwarzyć z przyjaciółmi, igrać z dziećmi, z pod oka przyglądać się z tajoną obawą i zachwytem kobietom... Jakże piękny i rozmaity jest świat, jak mało go poznał?! To był sen... brzydki, potworny sen!...
Zbudził się, jakby trącony przez kogoś i utkwił przerażone oczy w szare płetwy i macki okalających go ścian... Zewsząd zwisały nad nim, niby przejrzysto-galaretowate ciało nienasytnej mątwicy.
— Dwadzieścia lat... dwadzieścia lat! — zatkała w nim świadomość.
Cicho spełznął na zimną podłogę i wyciągnął się na niej twarzą na dół, podłożywszy pod ogoloną głowę cienką, aresztancką czapczynę.
— A to co nowego? Wstawaj! Nie wolno! — krzyknął nań niezadługo przez okienko dozorca.
Zaremba nie ruszał się.
— Słyszałeś!? Zaraz wstawaj, a nie to powiem dyrektorowi!... My tu mamy na takich sposoby! Tylko przybył, już... nieporządki!... Widzisz go!?
— Więzień ani drgnął. Wtedy dozorca wszedł do celi i kopnął go nogą.
— Wstawaj!... W nocy spać będziesz... Wstawaj! nie wolno!
Zaremba ciężko się dźwignął.
— Czego mię kopiesz? Nie waż się!...
— A nie kładź się, kiedy nie wolno! Mogę z tobą i nie to zrobić!
— Kiedy jeść mi dacie?
— Kiedy ci się będzie należało!
— Jak śmiesz tak mówić do mnie?
— Mówię jak mi kazano! Coś ty za jeden? Patrzcie go!... Tutaj cię rychło... u-tempe-ru-ją!... Też... paan! Pa-no-wie!... Skończyło się wasze panowanie! — mruczał dozorca, zamykając przezornie drzwi.
Zaremba pozostał na ziemi, w półleżącej postawie oparty o ścianę. Patrzał na swe nogi oplątane zwojami łańcuchów, na przerażające mury tak już dobrze znane, na obrzydliwe przepisy. Nie chciało mu się ani myśleć, ani nawet chcieć...
— Źle... Nerwy!... Wyszedłem z równowagi... A tego właśnie im trzeba! — rozważał z przykrością i goryczą przebytą przed chwilą scenę.
A jednak trzeba... trzeba żyć! Trzeba spędzić w jakikolwiek sposób te siedem tysięcy sto dni!... Już... siedem tysięcy dziewięćdziesiąt dziewięć... — poprawił się, spoglądając na mierzchnące okno.
— Trzeba nie dawać się!... Nie nastręczać im najmniejszego powodu do udręczeń. Nie wykazywać ani bólu, ani smutku, ani radości, ani nadziei, ani rozpaczy... Trzeba zataić się... Zawisnąć jak chmura, w której niewiadomo, czy siepie deszczyk płaczliwy, czy drzemie piorun! Zwinąć się w kłębek jak żółw, jak jeż, jak okularnik... Człowiek zawsze się lęka »niewiadomego«! A jednocześnie należy oszczędzać sił, zmniejszyć wymagania swe do minimum, do zera, do... oddechu! Przecie nawet ludzie, przykuci na łańcuchu do ściany na lat dziesiątki, wychodzili z lochów cało i zdrowo i nowe zaczynali życie! Przecie joggowie indyjscy żywcem pogrzebani, nie umierają. Życie... życie!... Żyć!... Zachować gdzieś głęboko, gdzieś na samem dnie duszy, w granitowym sarkofagu serca własne ziarno... Zaniknąć w twardej i niezmożonej bryle woli ciepłą skrę dla przyszłych pożarów... Ocalić ją pod suchym popiołem! Traktować ich postępki i ich samych jak żywioł... Brać zmiany i wypadki otoczenia jak niezwykłe przygody czarnoksięskiej podróży... Czyż mogły by mię obrazić jakieś małpy lub dzikie do człowieka podobne larwy?... Czyż mógłby mię rozgniewać cuchnący deszcz, upadły z napędzonej wichurą chmury? Czy mogę cierpieć, że koń jest koniem, a boa-konstrictor dusicielem? Oni nie są mymi bliźnimi, mymi braćmi!...
Chcą, żebym zginął... Rozstawili wszędzie zasadzki na duszę moją... A więc nie zdradzę się, że ją mam jeszcze... Nie ruszę się... Nie będę działał, nie będę odpowiadał... Będę czynił wszystko co każą, jak czynią członki moje ruchy pod prawem ciążenia, jak spływa woda z pochylonego naczynia... Jak asceta zamknę myśl w małem kółeczku lub puszczę ją jak wizyoner w daleki świat, w kraj niedościgły, w obszar nieobeszły... Tam będę wolny, wszechmocny i... łaskawy... Tam rozważać będę o sobie i o nich... rozmyślać będę o niedostrzegalnych gwiezdnych mgławicach, i niezliczonych przeobrażeniach tego, czego jestem małą kropelką... Aż przyjdzie dzień i wyjdę stąd... wyjdę, wyjdę... uzbrojony i silny jak dziś... silniejszy o całe morze niezłomnych doświadczeń!...
Wstał wzburzony i wolnymi krokami zaczął chodzić po celi, wlokąc za sobą łańcuchy. Nie czuł bólu otwierających się na nowo ran, nie słyszał jak odemknął się »judasz« i zielonawe złe oko śledziło za nim uważnie. Na razie jednak dał mu dozorca spokój.