<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Być albo nie być
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

O oznaczonej w przepisach porze zabłysło w murze nad drzwiami światełko lampki elektrycznej; później wszedł dozorca otworzył łóżko, wydał koc do okrywania się... Zielonawe jego oczy złośliwie błysnęły, gdy spostrzegł, jak spojrzenie więźnia szuka wszędzie chleba, zwlekał z zamknięciem drzwi, czekał na zapytanie, na wymówkę, lub skargę...
Ale więzień milczał z zaciśniętemi ustami, choć głód i męka wydłużyły mu twarz, jak wydłuża odbicie gwiazdy zimna toń płynącej wody.
Noc spędził Zaremba w przykrym, głodowym półśnie. Było mu zimno. Daremnie kulił się i okrywał się kusym, wytartym kocem. Jak krew przez sito uchodziło zeń ciepło dołem przez rzadkie płótno wyrka. Długie, wilgotne palce chłodu wślizgiwały się nieustannie przez niezliczone otwory pokrycia i nużyły swem dotknięciem jego wycieńczone ciało.
O brzasku więzienie przebudziło się. Zaremba usłyszał jak w oddali zaszczękały odrzucane z drzwi sztaby... Łoskot zbliżał się ku niemu stopniowo, wreszcie wstrząsł odźwierzem jego celi, napełnił grubijańskim zgrzytem jej grobową ciszę.
Więzień usiadł i spojrzał z obrzydzeniem na z lekka zaróżowione bielmo okna.
— Aha, więc jest od wschodu i dzień pewnie będzie pogodny?!...
Zaczął się ubierać. Zdala znowu szły ku niemu korytarzem szmery i kroki. Cicho otwarła się klapa we drzwiach i ręka w szarym, aresztanckim rękawie podała mu krajankę razowego chleba. Potem zatupały liczne nogi, zgrzytnął rygiel... Zaremba domyślił się, że to zwykły porachunek więzienny, mimo to drgnął i wyprężył się. W otwartych drzwiach pojawił się starszy nadzorca.
— Skarżył się wczoraj wasz klucznik na nieposłuszeństwo, na spanie na podłodze, na grubijaństwo... Dyrektor wzbronił za karę na dwa dni ciepłej strawy!... — przemówił przez nos, unikając wzroku Zaremby i osobistych zwrotów.
Cofnął się niezwłocznie od progu, a gruby, senny dozorca — inny niż wczoraj — wszedł, zatrzasnął łóżko, wyszedł i przywarł drzwi, nie rzekłszy ni słowa. Zaremba czuł się dotkniętym, chciał pytać się, protestować, ale już ich nie było, już mruczeli coś opodal za ścianą. W dodatku przypomniał sobie wczorajsze postanowienie...
— Chcą mię odrazu złamać.
Przeszedł się wzburzony kilkakroć po celi, zanim go nie wstrzymał ból w odnowionej ranie.
— Trzeba przedewszystkiem zagoić nogę!
Umył się, z bolesnem drganiem ust, przygładził dłonią resztkę włosów, usiadł, i nabrawszy w kubek wody, spożywał chciwie otrzymany chleb. Z wysiłkiem wstrzymał się, aby nie zjeść wszystkiego. W tym czasie z korytarza dobiegały go charakterystyczne szmery, suwanie szczotek po posadzce i brzęk kajdanów. Domyślił się, że więźniowie sprzątają w celach. Niezadługo otwarły się ponownie drzwi i dozorca rzekł kwaśno:
— Zamiatać!...
Zaremba spojrzał pytająco.
— Tutaj są! — dodał niechętnie, kiwając głową w bok korytarza. Zaremba wyszedł radośnie z celi i w tę krótką chwilkę, kiedy schylał się po przystawione do ściany szczotki i ścierki, obrzucił chciwem okiem cichy, białawy korytarz, szereg ciemnych drzwi zamczystych, stojącą w oddali przy wyjściu ławeczkę... — Odwracając się, ogarnął spojrzeniem wielkie matowe okno naprzeciwko, pełne blado-złotego połysku. Na domiar lufcik w górze był otwarty i widział w nim kawałek cudnego błękitu...
— Spiesz sięl — ponukał ziewając dozorca.
Zaremba ani myślał go słuchać. Nie sprzeczał się wszakże z gburem. Niezmiernie starannie podmiótł celę, następnie wytarł posadzkę wilgotną szmatą, tą samą szmatą obtarł rurę ogrzewalną, muszlę wodociągu, stół, stołek, ramę łóżka... Potem na klęczkach z wielką starannością nadawał szczotką połysk asfaltowej podłodze. Starał się pracę przeciągnąć jak najdłużej. Aż znudzony dozorca zamruczał:
— Dosyć, już dosyć! Już się świeci!... A nie łaź dużo, to glanc nie zejdzie!... Wynoś już szczotki!... Nie sam tu jesteś!...
— A... dużo? — szepnął Zaremba.
Dozorca chwilę nań patrzał zaropiałemi, czarnemi oczkami i coś mu drgnęło w nalanej twarzy.
— Dużo! — odbąknął i drzwi pomału przymknął.
Wyczerpany Zaremba usiadł przy stole, oparł głowę na rękach i zamyślił się.
— Dużo... A taka cisza!?
Z za okna, z za murów zewnętrznych, gdzieś niby z niezmiernego oddala, dolatywał tutaj stłumiony pogwar, podobny do gędźby rozradowanych ptaków lub brzęczenia pracującego roju. Czasem wybuchał głośniejszy pobrzęk łańcuchów lub tupot miarowych kroków... Tam, w głównym korpusie ludzie bądź co bądź żyli... Ale tutaj, w tym tajemniczym budynku o grubych murach i małych oknach, wszystkie dźwięki były tak ciche, tak nieśmiałe, jak gdyby za licznemi, czarnemi drzwiami pochowane były nie żywe, młode ciała, lecz konające trupy...
Zaremba błądził wzrokiem po jednostajnie szarych ścianach, po jednostajnie czarnem ich oblamowaniu u dołu. Oglądał ciekawie kamyczki, dołeczki, skazy najmniejsze na »glancie« asfaltu...
— A jednak trzeba żyć!... Trzeba z tego »nic« ulepić pajęczynę wrażeń!... Przedewszystkiem zrobimy sobie kalendarz! Którego mamy dzisiaj?
Zaczął liczyć, przypominać, starannie zresztą unikając wszystkiego, coby mogło zbyt ożywić wspomnienia. Wciąż chodził jakby w około okrutnego, śpiącego na dnie duszy tygrysa... I gdy twarz... twarz matki, blada... mdlejąca... zalana łzami... w chwili pożegnania... wbrew woli wypływała przed nim... odpychał ją z burzliwą rozpaczą, z boleśnie drżącem przerażeniem...
— Nie, nie!... Trzeba żyć!
Podciągając jak najwyżej kajdany, by mu nie żarły stóp i nie dźwięczały, poszedł na palcach wzdłuż ścian na wywiady dogodnego na kalendarz miejsca. Cal po calu, zbadał wszystkie chropawości, rysy, wgłębienia muru, zajrzał do wszystkich kącików i najbardziej utajonych zakamarków.
Znalazł kilka zatartych napisów, czy liczb, które go ucieszyły, zaciekawiły i wzruszyły, jak ślady człowieka w pustyni, jak odkrycia Kruzoego.
Wreszcie po długich poszukiwaniach dostrzegł na samej krawędzi czarnego malowania celi drobniuchne, pobrzeżne kreski w wielkiej mnogości. Każda siódma była dłuższa, każda trzydziesta lub trzydziesta pierwsza jeszcze dłuższa. Robota była subtelna, pracowita, niezmiernie dokładna, nieledwie elegancka. Długo zastanawiał się, jakiem narzędziem mogła być wykonaną. Nie patykiem, ani paznokciem, gdyż kreski były za cienkie, za drobne i za blizko siebie leżące... Czyżby igłą? Ale skądże igła? W każdym razie robota musiała trwać długo... Żałował, że już jest zrobiona...
Gdy tak siedział w kucki koło owego cudu, usłyszał, że do drzwi skrada się, jak kot przebiegły, »grubas«.
Filcowe jego cichostępy sprawiały nie więcej hałasu, jak uderzenia skrzydeł ćmy nocnej, lecz Zaremba już dawno siedział w więzieniu i słyszał... jak trawa rośnie. Powstał więc szybko i odskoczył na środek, ale dzięki okowom zrobił to tak niezgrabnie, że dozorca coś zapodejrzał i długo nie porzucał »judasza«. Wreszcie otwarł drzwi i obrzucił ścianę wystraszonem spojrzeniem.
— Co tu robisz? Siedź spokojnie!...
Zaremba zmierzył nieprzyjaciela wzrokiem pełnym szyderstwa i nienawiści.
— Za dużo ci jeszcze jeść dają, co?! — mruczał dozorca wychodząc. — Czego im trzeba?! Wiecznie tylko łaź i pilnuj jak małych dzieci!...
Porwany niepokonaną ciekawością, błądził Zaremba dalej po swej celi, szukając kryjówek i narzędzi poprzednika. Ledwie nie krzyknął z radości, gdy w muszli wodociągu z boku dostrzegł małą szczerbę po sztucznie odłupanym kawałku polewy. Zaczął próbować, czy nie uczyni tego gdzie indziej za pomocą paznogci, a gdy przekonał się, że to niemożliwe, posłuchał, czy dozorca daleko, wspiął się jedną nogą na kuble, kolano drugiej oparł na krawędzi wodociągu i z całych sił uderzył ogniwem kajdan w upatrzone miejsce. Dźwięk ostry, jak uderzenie koncerza o zbroję przebił ciszę.
Zaremba leciuchno skoczył i przyczaił się na stołku u stołu, głowę oparł na ręku i udał, że patrzy w okno. Czuł za sobą z tyłu w »judaszu« ślepawe, czarne oczki, przyglądające się mu gniewnie i podejrzliwie. Nie ruszał się wszakże, bał się, że lada chwila, dozorca otworzy drzwi, zajrzy do celi, zobaczy w wodociągu odbitą emalię. Ale głuchy szum w drugim końcu korytarza rychło powołał dozorcę w tamtą stronę.
Zaremba znalazł kilka maluchnych, białych kawałeczków ostrego szkła i skwapliwie schował je zalepione w chlebie w szparę między ścianę i surowcową płytę konchy wodociągu. Miał więc już pióro i malusieńki nożyk.
Po rytmicznym stukaniu odrzucanych klap, domyślił się, że roznoszą obiad, skorzystał z zajęcia dozorcy, aby raz jeszcze obejrzeć i nacieszyć się odkrytym kalendarzem. Był roczny a może nawet dwuroczny, gdyż na niektórych kreskach widniały dodatkowe, delikatne znaki. Badał pilnie to szczególne pismo klinowe, silił się odgadnąć znaczenie najmniejszej różnicy wyżłobień.
Gdy zbliżono się ku niemu z obiadem, się dział w dawnej pozie przy siole. »Judasz« otworzył się na chwilę, ale ciężki ceber na kółkach potoczył się dalej i jedynie nęcący zapach ciepłego kapuśniaku uderzył drażniąco o wygłodzone zmysły więźnia.
Osłabnął, ciało mu zmiękło, głowę jeszcze niżej pochylił nad stołem i zamknął oczy.
— Na co to komu? Po co?! Prześladują, dręczą małostkowo... Jego, co rzucał pioruny pod nogi władców świata i samą ziemię ważył się na inne pchać tory!... Niedorzeczna, niepojęta i marna zemsta!... Przecież nie jest już niebezpiecznym, na Boga!... Chyba, że chcą zgiąć go, złamać, aby wywieść jego samego, wraz z jego umiłowaniem na pośmiewisko ludów... Nie doczekanie ich!... Upiór jego nie będzie straszył małodusznych... Przenigdy!... Owszem, będzie niebezpiecznym... bo gdy wyjdzie — tą samą pójdzie drogą!... A wyjdzie, wyjdzie!... Zatai się, a wyjdzie!... Daremnie chcą go zamordować ukłuciami śpilek!... To się nie uda!... Nie... Zobaczymy!

Bo pająk mędrzec, gdy mu sieć zmiotą,
W błahej rozpaczy się nie rozleni,
Ale ze złotych serca promieni
Znowu wysnuje rzeczywistość złotą...

Przypomniał sobie dawno gdzieś wyczytany wiersz.
— Będziemy sobie zdobywali... kulturę! Mamy już pióro i lancet!... Na spacerze postaram się dostać kamyczek albo nawet okruch... szkła. Ze szczotki można co dzień wyrwać jedną szczecinkę... Ze ścierki — kawałek niteczki... Tak powstanie własność!... Wszystko się przyda ultraproletaryuszowi!... Naprzykład z wypranych nici można zrobić szarpie na ranę... Albo owinąć niemi okowy, żeby nie wżerały się w nogi... wreszcie można z nich skręcić sznureczek do podtrzymywania łańcuchów, żeby nie wlokły się w czasie chodzenia, kiedy ręce zajęte... Brzęk zdradza mię przed smokami... Nim uchwycę łańcuch ręką, warczy nieznośnie jak stado psów!...
Przykucnął znowu przed kalendarzem i rozmyślał:
— Kto tu mógł siedzieć przedemną? Czy długo siedział?... Czy dawno wyszedł?... Czy aby wyszedł?... Może umarł?... Pewnie umarł!... Więzienie zbyt nowe, aby zdążył odsiedzieć... Tu sami długoterminowi...
Silił się przedstawić sobie tego poprzednika, dostrzegał nieledwie bladą jego marę, tłukącą się w białawem, martwem powietrzu celi. Gorączkowo płonące oczy... spieczone usta jęczą i ciężko dyszą... Niezdrowe wypieki na trupiej twarzy... Slaby, chudy, przejrzysty szkielet... Sam, sam, nikogo w około!... Ci tylko tam na korytarzu, krążą cicho i złowrogo, jak wielkie, ciemne wampiry... Pewnie suchotnik!... A teraz jego, Zarembę, tu posadzono umyślnie, aby go zatruć śmiertelnie, nieuleczalnie... Co za ohyda!
Ściskał mimowoli usta i ze wstrętem zdjął dłonie ze stołu... Wszędzie widział miliardy chorobotwórczych bakteryi, wyschłych zakaźnych plwocin, łuszczek skórnego łupieżu, pył osiadłego i wysuszonego oddechu... On też umrze, jak tamten... okropnie, samotnie!...
Znowu twarz matki...
— Ach, precz!
Bez względu na ból, na krew, zaczął chodzić z wielkim szczękaniem łańcuchów wzdłuż po celi. Daremnie dozorca patrzał przez »judasza«, daremnie upominał go, otworzywszy klapę. Zaremba nie odzywał się i chodził, chodził bez przerwy...
Naówczas w innych celach, jakby wielokrotne echa, obudziły się podobne, głuche łoskoty, powstali i zaruszali się wraz jeńcy, jakby tknięci niewstrzymaną zarazą... Coraz dalej szerzył się wzdłuż korytarza ten dziwny, żelazny szum, podobny do szumu napływającej chmury gradowej.
Gruby dozorca miotał się bezradnie od drzwi do drzwi, prosił, przekładał, namawiał, wreszcie zaklął:
— Nie chcecie!... A niech was dyabli!...
Usiadł spokojnie na ławeczce przy wejściu i nasłuchiwał tylko, czy kto nie idzie ze dworu.
W tej chwili w celi Zaremby, w rurze ogrzewalnej zabrzęczało stukanie, cichutkie, jak szelest komarowych skrzydeł.
Zaremba nadstawił uszu.
— Kto?... k-t-o? k-t-o?! — pytał stuk uporczywie.
Zaremba nie mógł jednak odpowiedzieć, gdyż zrobiona przezeń do stukania kulka chleba jeszcze nie wyschła i w dodatku dozorca zerwał się z ławki i znowu krążył podejrzliwie pod jego drzwiami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.