Być albo nie być/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Obudził go ból w nodze.
Świt wątły, nieśmiały z trudnością wsączał się do celi przez bielmo okna. Pręty krat, czarne i zgrubiałe, skutecznie broniły mu drogi. Popioły mroku pływały w powietrzu w około, zwieszały się ze stropu, czepiały ścian, zasnuwały kąty jak ruda, wstrętna pajęczyna, jak rozwieszone urągliwie strzępy łachmanów żebraczych. »Trumienna« podłoga, połyskiwała spodem blado niby wilgoć mogilnego dołu.
Zaremba ze wstrętem poczuł odór brudnej, skwaśniałej poduszki i brudniejszego od niej koca, którym był okryty. Choć rana na nodze rwała go, srożej niż nabierający wrzód, podniósł się, cicho brzęcząc kajdanami, usiadł, oparł plecami o mur, objął rękami kolana i głowę z przymkniętemi oczami na nie opuścił. Spać nie mógł, ale pragnął pomarzyć...
...Nizki, obszerny dwór wiejski pod wielkim dachem goncianym, nasuniętym głęboko na ściany jak kaptur mnicha a omszałym i poczerniałym jak zrąb wietrzejącego granitu... W ciepłych, wygodnych, trochę przyciemnionych pokojach staroświeckie, ciężkie meble mahoniowe i palisandrowe a w jadalni ciemny dąb i orzech... Stare, poczerniałe portrety wąsatych szlachciców i gładkich szlachcianek na jasnych spółczesnych obiciach... Długie, weneckie zwierciadła w przymierzchłych od czasu, złoconych ramach... Kandelabry srebrne i bronzowe, portyery... dywany... A w bawialnym białe krzesła ze złotemi pręgami, białe stoły i biurka na cienkich, ślicznie, leciuchno wygiętych nóżkach. Między oknami rzędy starodawnych sztychów, pełnych bojowego dymu i ognia, żołnierzy, koni i dział z figurą małego cesarza pośrodku... W tajemniczej sypialni, dokąd puszczano go rzadko, — ogromna łożnica pod baldachimem, po drugiej stronie druga, a w kącie wielki, zadymiony obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, na którym błyszczała niby wielopromienna gwiazda, złota korona i przed którym jak rok długi na ołtarzyku zieleniło się i kwitło kwiecie, zaś w górze, nie gasnąc, migotał płomyk lampy za szkłem purpurowem...
Ale najlepiej pamiętał fajczarnię, gdzie stał śmieszny, niepojęty dlań wówczas bilard na wysokich toczonych nogach, a w rogu wznosiła się półokrągła »górka«, pełna długich cybuchów wiśniowych i fajek najrozmaitszych rozmiarów i kształtów... Niezmiernie lubił je oglądać, gdyż były wśród nich ślicznie rzeźbione, głowy tureckie jak żywe z krzywymi nosami lub murzyńskie z białemi oczyma...
Na dole stała skrzyneczka mozajkowa z żółtym, pachnącym tytoniem, dokąd udawało mu się tylko zaglądać ukradkiem...
Był tam pośrodku głównej ściany obszerny, czarny jak paszcza wielkoluda komin, w którym zimą wesoło buzował się ogień, aż z hukiem pękały grube, rude brewiona, rozsypując się na rubinowy żar... Wtedy ojciec, wspaniały mężczyzna z sumiastymi wąsami, siedząc w wielkim fotelu, w obłokach tytuniowego dymu huśtał go nieraz na nodze i nucił półgłosem:
Zawierucha śniegiem bucha,
Na kominku dmie...
Puszczam sobie dym z cybucha...
...Pamięta również wybornie czeladną — dużą, sklepioną izbę z długimi stolami »na krzyżakach« i takiemiż ławami dokoła... Wymykał się tam nieraz rankami i stara klucznica, ukochana Puchała, raczyła go gorącym buraczanym kulisem z tartymi kartonami, które tak lubił... Wieczorami, gdy nie było ojca, w tej izbie przed równie ogromnym jak w fajczarni kominem siadały kołem prządki, dziewki i domownice z pierzami, z robotą... któraś z nich opowiadała cudne, dreszczem przejmujące bajki o zbójcach, o duchach, o odmieńcach, latawicach, wilkołakach, i zwidach... o dyabłach i zaklętych królewnach, o »kopciuszku«, o złej macosze...
Czasem matka czytała głośno książkę nabożną. Żywoty świętych lub dzieje dawne o królach, rycerzach, tatarach...
Teraz słyszał głosy ówczesne... jednostajny szum wrzecion... Widział siebie, małego chłopaczka, tulącego się u kolan matki w kole prządek, gdzie białe kądziele lnu, płowe włosy i jasne chusty kobiet zlewały się w jeden pochylony ku środkowi wianek...
Czuł znów bicie swego zasłuchanego maleńkiego serca i oczy błyszczały mu od zachwytu i trwogi...
Ale nadewszystko lubił i pamiętał ogród, gdzie szumiały potworne białodrzewy o pniach wielkich jak chłopskie chałupy, o konarach niknących w niebiesach... Gdzie dęby, lipy i kasztany stuletnie rozsiadały się szeroko jak hetmanowie; gdzie wysoko strzelały jasne modrzewie; gdzie kędzierzawe klony, wiązy i jawory szeleściły tajemniczo chwiejnymi listkami; gdzie grabina sklepiła się szmaragdową arkadą nad długą aleją... Pamiętał las leszczyny, nieprzebytej i giętkiej jak bambusowa »dżungla«... Pamiętał wspieniony kwieciem gaj jaśminowy, gdzie zbieg wszelki, uchodząc pościgu, łatwe znajdował »asylum«... Ten gaj rósł bardzo dogodnie, niedaleko szklannych drzwi salonu...
Ale pewniejsze schronisko istniało w głębi ogrodu, w pobliżu wału, gdzie ciernie, berberys, kruszyna, dereń, spowite gęsto jerzyną, dzikiem winem, chmielem tworzyły chaszcz nieprzebyty... Tam chował się nieraz, przeskrobawszy coś w domu i nie odzywał długo, choć słyszał trwożne głosy i nawoływania, hukające po sadzie...
Brat mleczny, ogrodniczek Franus, żywił go wtedy marchwią, rzepą i jabłkami...
...Albo pasieka z rzędem popielatych pni wyciągniętych sznurem pod wygiętemi czapkami, niby dawni żołnierze w jednakowych mundurach lub mnichy... Albo sad owocowy, biały na wiosnę od kwiecia, jak od spadłego śniegu, a ciepły, woniejący jak rajski ogrojec... Albo sadzawka za lamusem, za ogrodem, koło murowanej gorzelni... co za przedziwne i zajmujące bywały tam żaby?... Co za dziwy wyrabiała czarna tajemnicza woda, bulkając pod zieloną rzęsą...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nagle wszystko znikło niby zdmuchnięte wichrem...
...Zaremba ujrzał twarz ojca gniewną, wzruszoną, srebrne wąsy wspaniałe, trzęsące się starczo...
— Wywłaszczyć... mnie przymusowo... wywłaszczyć!... Nigdy!... Nie pozwolę!... Nie zgodzę się!... Wypędzić mię stąd, z ojczystego gniazda!?... I to ty, ty mi mówisz?... Uszom swoim nie wierzę!...
— Przyjdzie żyd lichwiarz! Przyjdzie prusak... Przyjdzie pierwszy lepszy z brzegu, mocniejszy od nas, i uczyni to siłą dla swoich celów... Czyż ojcze, nie będzie rzeczą słuszniejszą, wspanialszą, rozumniejszą... oddać dobrowolnie... naszemu ludowi... dla przyszłości... dla ojczyzny... — błagał.
Stary trząsł przecząco lwią głową.
— Wytną sad cudzoziemcy... Po szczapie rozniosą starą sadybę... Czyż nie milej, wyobrażać sobie, że uczyć się tu będą dzieci chłopskie, potomkowie tych pracowników, których przodkowie nasi skrzywdzili tak ciężko?!
— Mrzonki!... Nigdy to nie nastąpi! Zresztą, powiedziałem: siłą mię tylko stąd wygnacie... siłą!...
— Wygnamy, ojcze!... Nic nas nie wstrzyma!... My lepszą budujemy przyszłość... nie dla siebie lecz dla ojczyzny... dla całego narodu... dla ludzkości!... Nic nas nie wstrzyma!... Czas zniszczyć ciemięstwo, przemoc, nienawiść, chciwość i, ojca ich — powszechną niepewność bytu...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
...I znów, niby wicher zdmuchnął, znikły złudne dźwięki i obrazy...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
... — Synu!... synu!... Żegnaj jedyny mój ukochany!...
Przez gęstą kratę, przez drucianą siatkę, obmierzłą jak błoto bluźnięte w chorą źrenice, widzi twarz droższą nad wszystko, oblicze śmiertelne blade w koronie białych włosów...
Jeno oczy utkwione w nim płoną jak żagwie, zdają się przepalać mury, popielić kraty, trawić przeszkody, przestrzeń i samo rozwiewać powietrze... Czuje pieszczotliwe ich ciepło na powiekach, na ustach, na czole... Płyną z nich ciurkiem dwie strugi siwych łez... Pod czarną suknią trzepoczą się piersi jak skrzydła umierającego ptaka...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Piersi więźnia równie trzepotały się jak skrzydła ptaka, z pod opuszczonych powiek wymykały się zdradzieckie łzy...
...Nawet jej nie uściskał!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie słyszał jak łoskotały w korytarzu otwierane wrzeciądze. Dopiero gdy drzwi jego własnej celi odemknięto z łoskotem, podniósł zdumione oczy.
— Wstawać!
Spełznął ciężko z pryczy, którą natychmiast przytrzaśnięto do ściany.
— Noga mię boli... Żądam doktora! — rzekł, nie patrząc na dozorcę.
Był to ten sam jaszczurkowaty »sucharek«, co się na niego naskarżył. Spojrzał zjadliwie na opuchłą stopę, poczem podniósł zielonawe gały na więźnia, ruszył wypłowiałymi wąsami i drzwi zatrzasnął.
— Bazyliszek! — pomyślał Zaremba, z ukosa śledząc za swym wrogiem.
Do obiadu przesiedział bez ruchu za stolikiem przejęty, zbolały, rozbity...
— Nie... nie można sobie pozwalać! Haszysz!... Bóg wie co!... I źle się skończyć musi!... — rozmyślał — Tu... żadnych sentymentów, żadnych wspomnień... Przedewszystkiem... trzeźwa rzeczywistość... Precz z romantyzmem! Program małych zadań i małych spraw!...
Rozśmiał się.