Być albo nie być/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Być albo nie być |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Wzrokiem błądząc po celi, wykrył pod oknem pająka i żywo ruszył zaraz w tę stronę, podtrzymując nieznośnie kajdany.
— Zawsze się coś znajdzie... Tylko nie trzeba chwytać gwiazd z nieba!
Żółtawej barwy, brunatno nakrapiany »towarzysz« siedział w maluchnej matni pośrodku swej sieci i bacznie patrzał przed siebie wypukłemi jak łebki szpilek oczkami.
Gdy Zaremba nachylił ku niemu twarz, drapieżnik zląkł się, podkurczył pod siebie nogi i biały od spodu jak ziarnko grochu odwłok wcisnął głębiej w woreczek pajęczy.
— Trzeba go do siebie przyuczyć, ułaskawić!... — rozważał więzień, nie przestając badać najdrobniejszych szczegółów ubarwienia, kształtu organów i budowy sieci odkrytego współmieszkańca.
Następnie począł Zaremba polować na muchy. Nie dostrzegł ich jednak nigdzie w celi.
— Czem żywi się tutaj ten drapieżca? Zdaje się, że nie ma nic żywego oprócz mnie i... pcheł! Trzeba będzie spróbować, czy je konsumuje?
Podano nareszcie Zarembie przez okienko drewnianą łyżkę, drewniany mocno poszczypany talerz z rozmazaną na nim kaszą i mały włochaty od starości szafliczek, do połowy wypełniony brunatnym cuchnącym płynem. Z paru pływających w nim łupin domyślił się, że to grochówka. Zjadł wszystko z apetytem, choć w kaszy trafił na ślady karalucha a na dnie grochówki pływały jakieś białawe wałeczki, bardzo podobne do ugotowanych robaków. Lecz strawa była gorąca, zawierała odrobinę tłuszczu i na wyposzczone, wyziębłe jego wnętrzności, na omdlewające od wycieńczenia ciało podziałała jak nektar, jak wino. Drapieżnie śledził najmniejszą kroplę ginącą marnie gdzieś w kudełkach zadrowatej wnętrzności szafliczka; okruchów chleba spadłych ze stołu szukał długo i pilnie w kurzu podłogi...
— Spendius w namiocie Hamilkara... — pomyślał, przypominając sobie słynną scenę z »Salambo«, kiedy wystawieni na próbę hardzi przywódcy uśmierzanych głodem barbarzyńców, zanurzali wynędzniałe twarze w misę zupy dyniowej.
— Aha, mucha!
Ucieszył się, spostrzegłszy, że wraz ze strawą przyleciała zapewne z kuchni nieproszona stołownica. Nie miał zamiaru dzielić się z nią najmniejszą kruszynką. Owszem przeznaczył ją samą swemu nowemu przyjacielowi. Lecz przebiegły owad brzęczał wysoko u okna, gdzie go dostać nie mógł. Postanowił ją zwabić i ulepiwszy kulkę z chleba, przykleił ją wysoko na pochyłości podoknia. Przyczaił się u muru i czekał...
Miał zajęcie do samego zmroku. Wytrawna stara mucha długo udawała, że nie widzi przynęty i ani myślała zniżać się do jej poziomu. Romantycznie bzykając, błądziła gdzieś w wyżynach pod samym sufitem, łaziła po suficie, po szybach, po kratach, po niedostępnych szczytach ścian, strzygła lekceważąco nóżkami i otrzepywała skrzydełka...
»Bazyliszek« zaglądał kilkakroć do celi, widocznie zdziwiony panującą w niej ciszą i niezwykłymi ruchami zadartej głowy więźnia...
O zmroku mucha już przysiadła niedaleko chleba, gdy w tem cicho zabrzęczało stukanie. Zaledwie jednak Zaremba spróbował odpowiedzieć, zaszeleściły pod drzwiami nietoperzowe kroki »Bazyliszka«, błysnęło elektryczne światło i syknął odsunięty niepostrzeżenie »judasz«...
Zdołał jedynie wystukać tego wieczoru swoje nazwisko i swoją sprawę. Był tem do tego stopnia podniecony, że miał ochotę chodzić, ruszać się, śpiewać, lecz okrutny ból w nodze trzymał go na uwięzi. Doktor, oczywiście nie przyszedł. Zaremba postanowił już o nic nie pytać, niczego nie żądać, zanim nie dowie się wszystkiego od towarzyszy.
Odtąd stukał dorywczo, ile się dało.
Stukał w czasie sprzątania, roznoszenia obiadu, sprawdzania więźniów, gdy straż była zajęta, gdy hałas panował na korytarzu... W czasie dyżuru »Grubego«, który miał słuch tępszy i usposobienie ociężalsze, stukał nawet — wprawdzie niezmiernie cicho i ostrożnie — o zmroku, przy głębokiej ciszy... »Bazyliszka« ustrzedz się było o wiele trudniej. Czujny jak szakal, przebiegły jak tygrys zjawiał się niespodzianie przy najmniejszej zmianie w zachowaniu się więźniów, jak gdyby dręczycielska jego dusza żyła wspólnym z nimi zestrojem... Raz omało nie przyłapał Zaremby, chociaż ten trącał o rurę swą gałeczką chleba niegłośniej, niż uwięziony komar nóżkami o szkło szyby. Nagle jak piorun rozbłysła lampa elektryczna i klapnęła zasuwka »judasza«. Zaremba ledwie zdążył zerwać się i odskoczyć na środek celi. Stał w słupie światła z nogami zaplątanemi boleśnie w łańcuchach, zmieszany jak przydybany na psocie żak. Lęk i zawstydzenie zwolna przechodziło w gniew. Gdy »paszczęka kraba« otwarła się i w kwadracie jej ukazały się nienawistne konopiaste wąsy i ostry nos dozorcy, młodzieniec już spoglądał wyniośle i wyzywająco.
— Stukasz?!... Stukaj, stukaj... prędko dostukasz się... ciemnicy!
Zaremba odwrócił się tyłem do mówiącego. Słyszał, jak od niego dozorca udał się do następnej celi, jak coś gadał a potem do trzeciej... Gdy niedługo spróbował wznowić stukanie, nikt mu nie odpowiedział.
Zrozumiał naówczas, że stukanie jest najcenniejszem i najbardziej prześladowanem z tajnych mysteryów tutejszych, że należy chronić je pieczołowicie, używać oględnie, przezornie...
Zwolna, po kilka wyrazów codziennie, dowiedział się nareszcie wszystkiego...
Miał dwudziestu towarzyszy-współwięźniów. Po kolei wystukano mu nazwisko, sprawę, karę i numer celi każdego. Byli to znani powszechnie ze sprawozdań sądowych »samsoni«, którzy różnemi czasy i w różnych miejscach wstrząsnęli filarami gmachu...
Każda taka wiadomość dawała mu pokarm do całodziennych wzruszeń i rozważań. Wspominał sploty tragicznych wypadków, ubolewał nad niepowodzeniami, porównywał ich historye ze zdarzeniami własnego żywota.
Rozbierał teorye i płonął pragnieniem dowiedzenia się szczegółów, podzielenia myślami... To też, gdy zbieg okoliczności przerywał stukanie, gdy wzrastało z niewiadomych przyczyn podejrzliwe podniecenie dozorców i jego ogarniał męczący niepokój, żarła zgryźliwa tęsknota. — Daremnie próbował rozerwać się pająkiem, którego ułaskawił natyle, że ten brał mu z ręki muchy, nawet właził na podstawiony palec i nieruchomo wpatrywał się weń wypukłemi ślepiami.
— Roztyłeś się smoku!... To ci zaszkodzi Tknie cię jeszcze apopleksya! Trzeba używać gimnastyki!... — szeptał żartobliwie, gładząc po kolei wąsate nogi owada, które ten z niezmierną powagą podnosił natychmiast do góry.
Sam Zaremba też się co dzień gimnastykował, lecz sił mu ubywało i czynił to z coraz większym przymusem.
— Do licha! Źle!... Schudłem zdaje się bardzo... Jak dalej tak pójdzie, nie na długo mię starczy!...
Pragnął bardzo przejrzeć się, ale na nikłym błyszczu asfaltowej posadzki oznaczały się ledwie niewyraźne zarysy jego postaci. Wpadł więc na pomysł użycia miski z wodą jako zwierciadła. Po długich kombinacyach światłocienia, wypróbowanych w rozmaitych kątach celi, ujrzał nareszcie na pociemniałej tafli płynu twarz straszną, obnażoną czaszkę prawie trupią, z ciemnymi i zapadłymi oczodołami...
Cofnął się przerażony i choć widmo ciągnęło go z fatalną siłą, opanował się i wodę wylał...
— Poco to?... Jak najmniej zajmować się sobą!.
Podszedł do drzwi, podsłuchał i leciuchno, najciszej jak umiał, zastukał.
— Sąsiedzie...
— Co!? — odpowiedziano zdala.
— Powiedzcie co!... Tak mi dziś tęskno!...
Długa cisza.
Nie śmiał powtarzać pytania. Stał markotny przed ścianą i wydało mu się, że po tamtej jej stronie pełza rozkrzyżowawszy ręce, straszny cień człowieka... Słyszał szmer niewyraźny, podziemny i towarzyszący mu cichy jęk żelaza.
— Jutro przyjdzie Herod!... — zastukano nagle zdala.
— Kto to Herod?
— Dyrektor.
— Co to za człowiek?
— Gdyby obdzierano w jego oczach którego z nas ze skóry, nie mrugnąłby powieką...
— Taak! Więc co?
— Nie zapomnijcie żądać skórzni pod kajdany... Wszak rana wasza nie zagoiła się.
— Nie ropieje na szczęście...
— To dobrze. Wszyscy żądamy skórzni... Jest to obecnie przedmiot naszej zbiorowej walki...
— Walki?... Naszej walki? — wystukał pytająco.
— No tak!... To i spacer zbiorowy...
— Ja wcale nie mam spaceru...
— Bezprawie. Wskażcie na prawidła i żądajcie...
— Jak żądać?
— Stukajcie do drzwi głośno, kiedy przyjdzie na was kolej i powiedzcie, żeby was wyprowadzili...
— Aha, dobrze!... Ale... nie mam ochoty zwracać się do tych drabów... Zaczekam na Heroda...
— Jak uważacie...
Znowu długie milczenie. Wzdłuż korytarza ciężko przecłapał »Grubas«.
— Kolego?...
— ?!...
— Kto siedzi w celi między mną i wami? Nie powiedzieliście.
— Nie wiem. Jakiś dziwak, który nie odpowiada.
— Domyślamy się, że to...
Głośna, figlarna gama zabębniła znienacka tuż na rurze.
Zaremba odskoczył i przysiadł na stoiku, pewny że dozorca natychmiast się zjawi. Istotnie usłyszał jak wkrótce otwarła się klapa w sąsiednim numerze i zawarczały głuche kłótliwe głosy. Potem odemknął się »judasz« niego i zaślniło w nim oko.
Nie miał Zaremba już dnia tego sposobności do stukania. »Grubas« rzucał się po korytarzu jak buhaj po hiszpańskim cyrku.
Ale nazajutrz, skoro usłyszał Zaremba, że zaczęło się sprzątanie cel, niezwłocznie zastukał do najbliższego sąsiada umyślnie w ścianę, żeby dać mu do zrozumienia, iż stuka specyalnie do niego...
— Kto?... kto?.. Odpowiedzcie sąsiedzie!... Zaremba... Zaremba... odpowiedzcie... kto!... — pukał uparcie.
— Bim... bam... bum!... — odpowiedziano mu dziwacznie po długiem wyczekiwaniu i natarczywych domaganiach się.
— Kto jesteście?... Dlaczego nie odpowiadacie?!
— Bim... bam!... — rozlegało się zabawnie tu i tam po ścianie.
— Widocznie nie zna alfabetu!... — pomyślał i zaczął systematycznie wystukiwać litery, co zazwyczaj chwytali w lot w więzieniach najmniej sprytni.
Nic nie pomagało. Zamiast odpowiedzi rozległo się jakieś cudaczne drapanie, potem długa ręka zakreśliła niby wielkie półkole na murze. Musiał przestać, gdyż straż zbliżała się ku nim.
Potem nadsłuchiwał, czy nie wyprowadzają na spacer... Ale nie. W korytarzu panowała niezwykła cisza. Dopiero przed samym obiadem rozwarły się drzwi wchodowe w jakiś nieuchwytnie odmienny sposób, zadudniły liczniejsze kroki i zgrzytnęły niezwykle głośno i dobitnie rygle otwieranych kaźni.
— Herod idzie!... — domyślił się Zaremba i ze wzburzeniem i rozpaczą poczuł, że zaczyna drżeć.
— Nie lękam się go... nie lękam się go... To nic!... To... z samotności!... — powtarzał, pijąc wodę i przechadzając się po celi.
Dyrektor był już niedaleko odeń. Dłużej zabawił u jego sąsiada. Gadał coś grubym i posępnym głosem. Zaremba tymczasem uspokoił się zupełnie. Spostrzegł, że ktoś zagląda do niego przez »judasza«, że go śledzi ostrożnie. Nareszcie warknęły żelazne zasuwy i odchyliła się nienawistna tafla drewniana. Na progu stanął tęgi, kościsty mężczyzna w zielonym mundurze, już znany mu z chwili przyjazdu.
— Czy nie ma próśb... pretensyi?...
— Nogę mam skaleczoną... Doktora... Skórznie pod kajdany... Spacer... Nie dano mi dotychczas spaceru — wyrecytował Zaremba jednym tchem.
— Spacer po sześciu tygodniach...
— W prawidłach nic o tem nie powiedziano...
Czarne nieruchome źrenice Heroda zamigotały.
— W prawidłach?... Żadnych prawideł!...
i żadnych praw!... Prawa zostały tam!... — machnął za siebie ręką. — Prawidła są dla porządku a nie dla ciebie!... Skórzni nie będzie... Nie wydano na skórznie pieniędzy... Słyszałem, że chodzisz za dużo, że jesteś... niespokojny... Przed chwilą też chodziłeś!...
Resztka krwi wybiła na wychudłe policzki więźnia, wargi mu poczynały drgać spazmatycznie. Żelazne spojrzenie Heroda świdrowało twarz jeńca z bezlitosną pogardą.
Wreszcie dyrektor zrobił nieznaczny ruch ręką, cofnął się i drzwi natychmiast zawarły się z hukiem.
— Łotr, łotr!... O nic prosić nie będę, o nic!... Skórznie pod kajdany... przedmiot naszej zbiorowej walki!... Cha, cha!.... — szeptał latając z kąta w kąt po celi jak opętany. Krew lała mu się z poranionej nogi i plamiła starannie wyszorowaną podłogę. Brzęk łańcuchów wypełniał swym łoskotem całe więzienie. »Bazyliszek« przyglądał mu się pilnie przez »judasza«, ale nic nie mówił.
Dopiero o zmroku, gdy ucichło, znużony więzień usiadł przy stole i zimne czoło oparł na drżącej dłoni. Ostrożnie wezwał go dalszy sąsiad, Pankracy.
— Co się stało? Czego biegaliście jak lew ryczący!?...
Opowiedział swoją rozmowę z Herodem.
— Rzecz najzwyklejsza... Nie macie się co przejmować!...
— W żadne już rozmowy wdawać się nie będę... Nie chcę!...
— Szkoda. Czasami trzeba mówić, żeby... wyrównać linię... Walczyć lepiej w szeregu...
— Gadać...
— Teraz gadać a co dalej czynić, naradzimy się. Po co wyprzedzać wypadki?...
— Jakie wypadki?... Co za wypadki?.... Mogiła!... Śmierć!... Jakie tu mogą być wypadki?....
— Moi kochani... Ludzie potracili palce u nóg i rąk od szkorbutu, powypadały im zęby, jeść nie mogą... a nie doszli do takiej jak wy rozpaczy... nie wyrabiają takich breweryi... Pamiętajcie, że każdy wasz postępek odbija się na innych...
Umilkł zawstydzony.
— Kto stracił nogę?... Kto jeść nie może od szkorbutu? — pytał chwilę potem łagodnie, skruszony i przejęty...
Pankracy wystukiwał mu cierpliwie długą litanię przeżytych w tych kazamatach męczarni...
— Przedewszystkiem nie rozpaczać, nie dręczyć się i nie... rozmarzać... Czyż na wolności nie dzieje się to samo? Czyż na każdego nie czyha niewiadomy mu los, choroba, śmierć?
— Tam można o tem nie myśleć...
— I tutaj można... Poczekaj, gdy zdobędziemy skórznie i spacery, zażądamy książek...
— Acha, stopniowanie, oportunizm!... Rozumiem! Ale ja należałem zawsze do krańcowych...
— Śmieszną przecie rzeczą byłoby żądać od nich wolności... uwolnienia! Tego Herod zrobić nie może!
— W takim razie nie żądać nic!
— I rozmyślać w skupieniu o wzniosłych przedmiotach!...
— I rozmyślać o wzniosłych przedmiotach!... — powtórzył Zaremba.
Pankracy uciął. Za to bliższy sąsiad zahębnił tryumfujący i taneczny trel.