Było ich dwoje/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Było ich dwoje |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przybycie Marysi wstrząsnęło nim — rozbudziło jeszcze większy żal po życiu i jego nadziejach... Ona płakała, ale już ocierała łzy... Ujęła go za rękę, zmusiła usiąść. — Siadła sama przy nim na ławie.
— Dawno się to stało? zapytała — Stach nie mógł mówić jeszcze. Ręką tarł czoło i twarz, drżał...
— A! dawno — wieki już! odparł cicho i z wysileniem. Nie przyszło to nagle... Było coraz a coraz gorzéj, oczy zasłaniało coś, dawano mi różne wody i lekarstwa... Robiło się od nich gorzéj — nareszcie zaniewidziałem zupełnie...
Rejent poczciwy, sam chory, nie wygnał mnie jeszcze, ale trudno być mu ciężarem... Długo siedzieć tu nie mogę — a i on pono nie pociągnie...
Pójdę więc w świat...
— Nie — odparła Maryś — nie! jutro jedziemy razem.
— Dokąd?
Dziewczę nie odpowiedziało zrazu.
— Nie pytaj teraz, powiem ci wszystko — Bóg łaskaw, a ja jakem ci raz słowo dała, dotrzymam. Nie opuszczę cię!
Staszek porwał się z ławy.
— Maryś! zawołał gwałtownie — to nie może być. Podłym bym był, gdybym ci ja ślepy dziad miał być ciężarem, kamieniem u szyi. — Przed tobą świat, przedemną grób.
— Słuchaj-że, przerwało dziewczę, sadzając go gwałtem przy sobie. Powiedz ty mnie, ale tak jakbyś mówił przed Bogiem prawdę; — gdyby mnie Bóg oczów pozbawił i nawiedził ślepotą, — porzuciłbyś ty swoję Maryś?
Staszek żachnął się cały.
— Nigdy w świecie!... rzekł żywo... ale inna to rzecz obowiązek mężczyzny a kobiety. Do nas należy opieka — a mężczyźnie zostać ciężarem dla niéj, srom i hańba. Lepiéj umierać.
— Nie prawda! zawołała Maryś — nie! nas stworzył Bóg do niańczenia słabych, do leczenia chorych, do obowiązków miłosierdzia... Wyście żołnierze i panowie, my piastunki...
Stach milczał ponuro zamyślony.
— Maryś, serca mi nie kraj — rzekł — podłym nie będę..
Do szpitala pójdę, tam miejsce moje... do klasztoru jakiego mnie przyjmą...
Posłyszał ją płaczącą i zamilkł.
Siedzieli oboje słowa już nie mówiąc.
Rzepkowa, która stała z początku w sieni, weszła do izby powoli, i u progu się zatrzymała słuchając, ale nie uważali na nią.
Stara ekonomowa była jedną z tych gadatliwych istot, które nie umieją milczeć długo. Wmięszać się jéj jednak do rozmowy téj było trudno.
Staszek, który już miał ten instynkt i bystrość zmysłów, jaką daje przytępienie jednego z nich, poczuł obecność czyjąś w izbie.
— Ktoś tu jest? — szepnął.
Maryś spojrzała.
— To moja towarzyszka podróży, pani Rzepkowa — rzekła, i dodała.
— Siadaj-że, proszę...
— Mój Boże!... odezwała się stara, załamując ręce... Cóż to wam na oczy...
— Zaniewidziałem — rzekł cicho Stach... zaciągnęło mi je...
Ekonomowa milczała chwilę.
— Słyszałam ja, rzekła, że takie zaciągnięte oczy kurują. Są na to sposoby. Nie trzeba rozpaczać.
— A! nie! nie! podchwyciła prędko Maryś — i ja słyszałam, że się ślepota taka leczy... znajdziemy lekarza...
Stach milczał... a po chwili szepnął:
— Rejent tak łaskaw, że mi ofiarował furmankę do Lublina, więc czy do szpitala...
Maryś mu nie dała dokończyć.
— Ależ my mamy bryczkę i konie, furmanki nie trzeba... pojedziemy razem.
— To nie może być; — rzekł Staszek stanowczo.
— Moja pani Rzepkowa, odezwała się dziewczyna, zwracając ku niéj wejrzenie i dając jéj znaki.
Bądź sędzią między nami. Od dzieci wychowaliśmy się razem, jak brat i siostra przywiązaliśmy się do siebie. Daliśmy sobie słowo pobrać się jak Bóg da kawałek chleba, nie mam-że ja obowiązku być mu wierną?
— Oczewista rzecz — potwierdziła ekonomowa. Sama słyszałam od dobrodzieja, że kiedy sobie dwoje ludzi słowo da — to waży tyle co ślub.
— Widzisz! zawołała Maryś.
— Moja ty najdroższa! złota! — krzyknął Stach ręce podnosząc. Czyżem ja mógł przewidzieć co mnie dotknie — i jakże ja dziś bym śmiał... A! nie! nie! pojadę do szpitala... a losu ci nie zawiążę.
Ty, miałabyś na mnie pracować, dla mnie nędzę znosić!
— Czekaj — przerwała Maryś — posłuchaj co powiem.
Głos jéj zadrżał.
— Boga biorę za świadka, że czystą prawdę jak na spowiedzi... mówiła Maryś — czystą i świętą powiem prawdę.
Po twojéj bytności w Szerokim Brodzie, nie wiem jak się to stało, pan Kalasanty Podrębski siostrzeniec jéjmości, wdowiec, starać się o mnie począł.
Żem ja go ku sobie nie ciągnęła — Bóg mi świadek! Oświadczył mi się, nalegali łowczy i jejmość, powiedziałam jak było, żem narzeczoną, że słowo dałam...
Na tém się skończyło.
Potém p. Kalasanty zachorzał i umarł. Zapisał mi wszystko co miał..., dodała cicho z płaczem w głosie.
Mam więc dom i chleb i pracować nań nie potrzebujemy.
Staszek słuchał zdrętwiały, kilka razy okrzyk głuchy z piersi mu się dobył, potém jakby mu w nich tchu zabrakło, otarł czoło, spuścił głowę.
Skończyła mówić, milczał nie podnosząc jéj.
— Pan Bóg ci nagrodził, rzekł po długim przestanku, zato żeś wiele cierpiała; — dziś ty jesteś panią, ja żebrakiem, jakżebym ja śmiał — o mój Boże! nawet gdybym oczy moje miał, przystąpić do ciebie i dopominać się danego słowa... Podłym bym był! Bóg mnie skarz.
— A ja podlejszą jeszcze, gdybym dla tego marnego grosza, który Opatrzność zesłała abym ciebie ratowała — zaparła się przysięgi.
Mów co chcesz... nie odegnasz mnie od siebie...
Stach zakrył sobie twarz rękami i siedział tak pogrążony w sobie; płakał...
Rzepkowéj się zdawało, że powinna wystąpić.
— Jakem żywa o podobnéj historyi anim słyszała, ani mi się śniło, żeby się co podobnego na świecie trafić mogło...
Co tu się spierać — co tu się drożyć, — cnotliwa jest panienka, a asan uczciwy człek — słowa niemasz, ino duma niepotrzebna... Kiedy miłość w sercu jest, jak to powiadają, ona pastuchy z królami równa.
Co to ma do tego, że ona wioskę dostała, a acan oślepłeś...
Co słowo, to słowo!
Mówiła Rzepkowa, a Stach może nie słuchał i nie słyszał, bo nie dawał znaku, aby te argumenta do przekonania mu trafiały.
Maryś chcąc go rozbudzić, powoli dotknęła ręką jego twarzy. Chwycił ją i począł całować w milczeniu.
Przybity był, upokorzony i jak najnieszczęśliwszy tłumił w sobie łkanie i jęki.
Stało przed nim kaleką szczęście jakiego się już nie spodziewał, a między nim a tą szczęśliwością przepaść wykopało sumienie. Chciał w téj chwili umrzeć, pocieszony; — bo żyć tak nędzarzowi na łasce — wzdrygał się.
Wszystko téż co mówiła Rzepkowa, co szeptała Maryś, nie skutkowało... W duszy czuł, że ofiary dziewczęcia przyjąć mu się nie godziło...
Rejent chory, który z łóżka się ruszyć nie mógł, uwiadomiony o przybyciu kobiet jakichś do Staszka, wysłał starego sługę na zwiady.
Właśnie wśród tego milczenia smutnego zjawił się on na progu. Spojrzał na siedzących, nie wiedział jak począć, tabakierkę okrącał w ręku i bąknął:
— Jegomość pyta, możeby co dać przekąsić... Jéjmoście z podróży, w karczmie oprócz, chowaj Boże, jaj niema nic — bo to żyd, niewiara — tylko aby wódkę śmierdziuchę szynkował.
Rzepkowa najrezolutniejsza odwróciła się, dając sobie ton pewien.
— Nie od tego... rzekła — żeby, jeżeli łaska gospodarza... bo rzeczywiście po drodze, żeby nie zapas z domu...
Zgarbiony w pół sługa stał, bo mu nie tyle o danie posiłku szło co o dostanie języka.
— A panie z daleka? szepnął.
— Dobry kawał drogi, bo to za Białą, — rzekła Rzepkowa, no i konie pomęczone, choćbyśmy na noc chciały daléj...
Tu Maryś przerwała.
— Byle Staszek był gotów, my na noc musimy ztąd choć o parę mil, bo w karczmie ani dla nas ani dla koni miejsca niema.
— To-by to najmniejsza, boć we dworze się znajdzie... rzekł cicho sługa.
Stach milczał.
Po małéj chwili chłopak przyniósł ubogie nakrycie i niewykwintne śniadanie. Maryś ledwie je tknęła, ale Rzepkowa jadła za dwoje; Stach nie chciał nic.
Nie odzywał się prawie i z ławy nie ruszał, Maryś go nie odstępowała. Mowy już nie było o podróży, a o czém inném choć ekonomowa poczynała, nikt jéj nie odpowiadał.
W końcu Maryś wzięła za rękę Stacha.
— Chodź, rzekła — pójdziemy razem podziękować gospodarzowi za to co dla ciebie świadczył, choć — choć — westchnęła — przez niego straciłeś oczy, ale — on temu nie winien, boć nie chciał cię gubić.
Staszek nie dał się z ławy poruszyć.
— Podziękuję mu, odparł, gdy będę jechał — bo furmankę mi przyrzekł, a ja nie z wami ale na niéj do szpitala muszę...
— Nie — zaprzeczyła Maryś — i tak jak mnie żywą widzisz, nie ruszę się ztąd bez ciebie. Na Boga przysięgam!
Rzepkowa dodała, głową kiwając.
— Masz wóz i przewóz!! Tak mówić potrzeba... Co się acan będziesz sprzeciwiał, kiedy mocy nie masz, a teraz w naszéj jesteś... Trzeba słuchać!
Nie było odpowiedzi. Milczenie to więcéj niepokoiło Marysię niż to co mówił, znamionowało upor w nim, który nie wiedziała jak przełamać.
Szepnęła pochylając się do Rzepkowéj i wskazując na niego:
— Na miłość Boga, pomóż-że mi!
Ekonomowa wstała, z hałasem stołek usuwając.
— Tu niema co! rzekła — gdzie acana rzeczy? masz tłumok? trzeba pakować... Już mnie to zostawcie.
Za życia nieboszczyka, gdy bywało w drogę miał jechać, nikt jego rzeczy nie tknął tylko ja, bo wiedział że jak ja tłumok upakuję, to z nim choć na kraj świata...
Stach siedział nieporuszony.
Rzepkowa poczęła się po izbie rozglądać i gospodarować.
Łatwo było rozpoznać, co ubogie mienie chłopca składało...
Mruczał coś chcąc się z ławy podnieść, nie puszczała go Marysia. Musiał w końcu poddać się z rezygnacyą despotyzmowi kobiet, które korzystały z jego przymusowéj bezwładności.
Maryś biegała niekiedy do ekonomowéj, aby jéj coś szepnąć i powracała natychmiast do Stacha, który siedział oniemiały, rzucając mu słowo do ucha, lub głaszcząc go po rękach.
Niemęzkie łzy ciągle mu z chorych oczu płynęły...
— O mój Boże, szeptał — za coś mnie uczynił Łazarzem, a ją aniołem, którego nie jestem godzien...
Rzepkowa znalazłszy za szafą tłumok, choć z ciężkością jéj przychodziło teraz to spełniać co za życia męża tak doskonale umiała — sapiąc i odpoczywając nielitościwie pakowała.
Czuła ona że tu teraz wszystko na niéj i jéj rozumie a umiejętności postąpienia sobie polegało. Rządziła się więc nie pytając... Wchodziła, wychodziła, posyłała, w ganku rozmówiła się ze starym sługą, któremu zwierzyła wszystko co wiedziała; zaszła do rejenta i przysiadła na chwilę u jego łóżka, radząc mu na jego chorobę nieochybne lekarstwo.
Słowem, do popołudnia zwinęła się tak, że bryczka stała zaprzężona przed gankiem.