Córka Tuśki/Część druga/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Tak cicho na Wareckiej w mieszkanku Żebrowskich.
Tuśka powróciła do domu blada, milcząca, z zaciśniętemi ustami. Szybko spojrzała na Pitę, siedzącą wciąż nad robotą w jadalni, i przez chwilę, jakby cofnęła się cała w głąb siebie na widok córki. Przesunęła się jednak do swej sypialni i tam powoli, systematycznie rozbierać się zaczęła. Czuła ciągle pustkę w mózgu, pustkę w sercu i pustkę dokoła siebie. A potem ogarniał ją dziwny, szalony wstyd. Lęk ją podrywał, czy córka nie domyśla się czegoś. Nie tego, co było pomiędzy nią a Porzyckim, bo wszakże nic nie było, ale tego, że ona chciała gwałtem, aby to nic było czemś. Gdy odziana w matinkę zwinęła się w kłębek na łóżku, pod pawiem, uczucie to pustki i wstydu potęgowało się w niej powoli. Zacisnęła oczy, aby nic nie widzieć. Lecz nie była w stanie. Usiadła znów na łóżku i oparła głowę na rękach. Siedziała tak, jak skamieniała, nie czując, jak jej powoli martwieją ręce i nogi.
W jadalni ktoś zaczął rozmawiać. To Władka znów nadeszła, niosąc jakieś drobiazgi. Mówiła o czemś z Pitą. Lecz rozmawiały przyciszonemi głosami. Wreszcie cicho wyszły do saloniku, gdzie nie było światła. Zdawało się Tuśce, że Pita płacze i coś, jakby skarżąc się, opowiada. I nagle, jakby jakiś punkt pod sercem ktoś Tuśce dotknął rozpalonem żelazem. Przebiegło to siatką bolesną cały krzyż i tył głowy. Zawirowało w niej, zakotłowało. Zrozumiała, że intermediaire pomiędzy Pitą a Porzyckim jest Władka. Wyczuła to instynktem. I to, co w niej zamarło z wielkiej i tragicznej przyczyny rozbitej na strzępy miłości, porwało się wirem gminnej złośliwej pasyi. Nie mogąc być piękną w swej rozpaczy, bo okoliczności kładły jej pieczęć milczenia na usta, zapragnęła wykrzyczeć swój ból w innym kierunku. Musiała. A zresztą, nie chciała, ażeby tu, w tej chwili wspominano istnienie człowieka, który sam stał się dla niej trupem. Dość o nim! dość! Niech bierze Pitę, niech jej nie bierze, ale na Boga! w tej chwili niech imię jego idzie w dal! w dal!
Porwała się z łóżka i rzuciła do jadalni. Światło olśniło ją. Potknęła się o krzesło. Szarpnęła uchylone do saloniku drzwi. Na środku, w smudze światła, bijącej z jadalni, dostrzegła Władkę w kapeluszu, tulącą do siebie Pitę.
— Czego tu? — krzyknęła chrapliwie Tuśka.
Władka i Pita odskoczyły od siebie i spoglądały na Tuśkę zdumione.
— Czego tu? — powtórzyła Tuśka.
— Ja? — spytała Władka.
— Tak! po co znów?
— Przyniosłam guziki do poszewek.
— Nie potrzeba... Nie będą się szyły poszewki, nie będzie się szyło nic, nic, nic.
Oparta o oddrzwia, Tuśka wpijała palce w kanty drzwi.
— Co pani? — zaczęła Władka. — Niech pani się uspokoi, proszę pani...
Zbliżała się, jak zawsze obleśna, lecz już mająca sporą dozę wstrętu, który promieniuje z dwóch kobiet, mających jednocześnie prawo do tego samego mężczyzny.
Tuśka zasłoniła się rękoma.
— Proszę mi dać spokój! Zkąd taka poufałość? Proszę bardzo...
Władka pozieleniała. Pod wpływem zmiany cery dzioby jej stały się straszne i więcej widoczne.
— Lepiej się mniej troszczyć o nas wogóle — rzucała przez zęby Tuśka.
— Nie rozumiem...
— Nietylko o nasze zdrowie, ale i tak o wszystko, co nas dotyczy. Panna Władka zanadto sobie pozwala.
Pita złożyła błagalnie ręce.
— Mamusiu!
— Cicho! milcz!... Dobrałaś sobie ładną powiernicę, spiskujesz z nią przeciw matce. Winszuję. Trzeba już było lepiej Marcysię.
Z pod Windhorsta strzeliły dwa ognie.
— Proszę pani mi nie ubliżać!...
— Milczeć! Gadzina!... Z miłosnemi posyłkami lata do dziecka! Wstyd!... Odwdzięczyła mi się.
Władka cisnęła się, jakby ją kto nadeptał.
— Za co? za co?
— Za wszystko. Za to, że pozwoliłam w domu bywać nietylko jako szwaczce.
— Wielka historya! Cóż to ja gorszego? O jej! Urzędniczką mogę w każdej chwili zostać i będę taka sama pani Żebrowska. Męża złapać każda potrafi. Ino się chcieć do tego zabrać.
— Milczeć!
Wstrętna scena dłużej trwać nie mogła. Czuły to obie.
To co mówiły, to było poprostu fałszywe i obok kwestyi. Coś więcej nurtowało. Lecz to było w głębi ich duszy.
Tuśka doszła do paroksyzmu wściekłości.
— A ja zakazuję, a ja zakazuję żeby mi tu nie latać! Zakazuję!... — wołała, grożąc. — Jeżeli jeszcze raz zobaczę..
— Proszę się nie bać! Nie przyjdę. Nie żaden cymes taki nadzwyczajny...
Tuśka uczuła, że już nic więcej powiedzieć nie może. Zakazała jej wracać tu kiedykolwiek, spaliła mosty. Należało odejść. Oderwała się z trudem od drzwi i zwróciła się do swej sypialni. Unosiła w oczach wizję szkaradnej twarzy Władki, wyłaniającej się jak zjawisko z ciemni salonu.
— Potwór! — myślała — potwór!
Wbiegła do swego pokoju i wyładowała resztę pasy trzaśnięciem drzwi. Wskoczyła na łóżko i powróciła do dawnej pozycyi. Zmartwiała znów, tylko na dnie, koło serca drżało coś ciągle i delikatnie, jakby ktoś różaniec przesuwał cichutko.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W salonie Władka drżącemi rękoma zakładała na szyję ogromnego lisa, zesztukowanego z królików. Pita rzuciła się ku niej:
— Moja panno Władziu! — zaczęła — niech panna Władzia nie zważa na to... Mamcia taka rozdrażniona.
— A nie, a nie!... — odparła Władka. — To już zanadto... To już... doprawdy, że to... no! Coś takiego, jakby jaka Potocka. Niby, że mi łaskę... do domu dopuściła... widzicie... Pies z kulawą nogą nie bywa i to szczęście, że choć ja... A to babków śmietankowych mało nanosiłam... A jak tam, w tej pomyjnej jamie w Mokotowie, to Władka była, że no ha... a teraz?... Ale ja trochę więcej warta od niejednej, choć niby to mężatka i ma dzieci.
Pita cicho płakała:
— Moja panno Władziu, proszę mnie nie porzucać, bo co ja zrobię?...
— Oho! już moja noga tu nie postoi. Ale zobaczymy, co to pan Żebrowski na to powie. Czy będzie rad z tego, co się stało.
Błysnęła rzędem zębów. Silnie wywrócone usta dziwny przybrały wyraz. Wzięła rękawiczki. Ciągle jeszcze drżała; urwała palec w rękawiczce, i to ją doprowadziło do wściekłości.
— A to psia krew — cisnęła — przez takie coś, to nowe rękawiczki dyabli wzięli. No... niech panna Pita będzie zdrowa, a niech panna Pita ostro się trzyma, to przecie dostanie swego kawalera. Choć ja bym się tam za nim nie upędzała... Taki, co przedtem z mamcią w Zakopanem, a teraz z córką... to no... ale...
Zmierzała ku przedpokojowi. Pita pobiegła za nią.
— Co panna Władzia powiedziała?
Władka stała już przy drzwiach wejściowych i odkładała zatrzaski i łańcuchy.
— Co powiedziałam? To, co wiem! — sarknęła. — Jak mamcia będzie się bardzo ciskała i nie zechce dać swego „błogosławieństwa,“ to niech panna Pita powie, że: „Trudno, mamciu, była mamcina kolej, teraz moja. Kochał się w mamci, teraz kocha się we mnie...“
Pita cofnęła się i oparła się o ścianę.
Z ciemni zupełnej, czarnej, dolatuje ją głos Władki. Głos straszny, nieubłagany. Ktoś wali w jej piersi młotem kamiennym. Ona tchu złapać nie może...
— Jak? jak?...
— A no... powiedziałam. Ksiądz dwa razy kazania nie mówi. Proszę sobie przypomnieć, jak to tam było w Zakopanem. To zawsze tak, te porządne panie...
Szarpnęła drzwi, światło z klatki schodowej buchnęło chwilę, czarna postać obramowała się złotą linijką i drzwi zatrzasnęły się znowu.
Zadźwiękły łańcuchy, spadły zatrzaski.
Pita pozostała sama, wtulona w ciemność i w ścianę.
— Kochał się w mamci... teraz we mnie...
Taką litanijkę szepcą jej do ucha jakieś potwory, które wpadają na nią z taką mocą, iż wgniatają ją w carstwo cierpienia, a ona bezsilna wpada w grzązką toń strasznej, duszącej kałuży.
— Kochał się w mamci... teraz we mnie...
Chciałaby się przeżegnać, chciałaby krzyknąć, nie może.
Szuka jakiegoś światła, jakiegoś punktu jasnego, chce się o coś zaczepić, czegoś błagać, aby ją ratowało przed tą potworną, nagą prawdą życiową, która pędzi ku niej grzązką, ryczącą falą. I nic, nic.
Tylko ciemnia, ciemnia.
I te kilka słów:
— Kochał się w mamci... teraz we mnie...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.