Córka Tuśki/Część druga/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Córka Tuśki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia E. Wende i S-ka
Data wyd. 1907
Druk T-wo Akc. Orgelbranda S-nów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Te dwie kobiety cierpią, każda z tego samego powodu. Każda przez miłość dla tego samego mężczyzny. Lecz każda cierpi inaczej.
Jakie jest cierpienie Tuśki, zrozumieć łatwo. Lecz bólu Pity odgadnąć trudno. Jest to tak subtelne, taki amalgamat przestrachu, rozpaczy po czemś, co było całe białe, świetlane, a rozwiało się w jednej chwili, w tysiące baniek błotnistych, niezrozumiałych i dziwnych. Powstaje dokoła Pity jakby las kwiatów olbrzymich, trujących wonią, szeleszczących złowrogo liśćmi. Ona pośrodku bezradna, zziębła, drobna, słaba...
Ręce wyciąga, modli się: „Ach, nie! nie!...“ a kwiatów moc straszna, przeogromna i szelest, jakby kroci demonów, niosących na skrzydłach leniwą cuchnącą burzę...
— Kochał się w mamci, teraz we mnie!...
Kochał się w mamci...
Kiedy?
W Zakopanem! Tak mówiła Władka. Jak to było? jak?... Wtedy, gdy tak często przychodził? Gdy przynosił kwiaty, cukierki? Ona, Pita, była wtedy mała, bawił się z nią... tak... tak... Ale jak z dzieckiem, z malutką dziewczynką. A właściwie to on do nich przecież przychodził nie dla niej, nie dla tej smarkatej, tylko żeby widzieć... mamusię!
Tak... powoli, powoli! Ach! po co te myśli się tak tłoczą? Zaraz, zaraz, przyjdzie kolej na wszystkie. Tylko nie razem, bo głowa Pity nie wytrzyma takiego naporu brutalnych wspomnień.
I do tej ściany, zimnej, ciemnej tuli się i ciśnie drobne stworzenie. A oczy ma szeroko otwarte i wbite w ciemność. Lecz dla niej to już nie jest ciemnością.
Ten przedpokój aż wiruje cały od pędu faktów, które tu się cisną. Jakże jasno biją teraz chwile, spędzane w Płazowej chałupie we troje. Ona, mamcia i... on. Tryskają, jakby fontanną stubarwną, przed duszą Pity. Każdy uśmiech jego, każde słowo, każde spojrzenie z całą precyzyą powstaje we wspomnieniu Pity. A ona teraz wie, co znaczy takie spojrzenie, taki uśmiech, takie słowo. Ona wie, że w ten sposób on wyraża tajemnie swoje uczucia. Och! jakież to wszystko okrutne! jakież to wszystko straszne!
Lecz jest tu jeszcze coś straszniejszego, coś, od czego niema chyba większej tortury dla serca córki.
Oto Pita w tym wirze faktów, które tam naprzeciw Gewontu działy się z taką nieubłaganą prostotą i ścisłością, zaczyna odróżniać, że nietylko on uśmiechał się, rzucał spojrzenia, słowa, jak kwiaty ze świeżo narwanego bukietu.
Wszakże to wszystko było oddane, a często wywołane.
Wszakże i tu były zawieszenia głosu, pauzy, milczenia, ręce splecione, ramiona przytulone, a czasem niecierpliwe przywoływanie, źle ukrywana tęsknota — nawet... łzy...
Nie on jeden...
Był i ktoś drugi.
I ten ktoś tak samo...
Jezus Marya!...
Matka go kochała!...
Jezus Marya!...
Litości!
Jezus Marya!
Czemu ta ściana taka zwarta? Czemu się nie rozstąpi, nie pochłonie drobnego ciałka dziewczynki, któraby pragnęła w tej chwili nie żyć, nie być, nie istnieć...
Mama go kochała!...
Jakby motyl, wbity na szpilkę, konał w ciemności.
Niby to nic, drobny ból, bo to przecież takie tylko dwa skrzydełka czarowne zastygają w bezmiernem cierpieniu. A przecież to równe śmierciom przeogromnych, tragicznych olbrzymów.
Mama go kochała!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jest w Warszawie Pan Jezus tak piękny, tak tragiczny, tak wielki, jak pochodnia rozpaczliwa zaniecona w ciemności, zwołująca ku sobie tych, którym dusza krwią spływa.
Jest w Warszawie taki cichy, cudowny, rozpięty na drzewie Chrystus, cały ciemny i dziwny.
A tylko z nad czoła tryskają promienie bladej światłości, a u nóg jego cała grzęda płonących świec, jak ofiarne, drżące tulipany, migoce złotem i błękitem swych drobnych płomyków.
Jest w Warszawie taki Chrystus o wyciągniętych dłoniach, do którego gdy przypadnie się na klęczki, to pragnie się mieć jeszcze więcej cierpień, aby mu u stóp złożyć razem z kwiatami, które blado i delikatnie na bieli obrusa pomiędzy srebrem lichtarzy kwitną.
Ten Chrystus u Fary widział już wielkie, straszne bóle. Słyszał potężne błagania, i głowa jego w bolesnej, zadumie chłonęła w siebie te głosy.
Eli! Eli! lama sabachtani!...
Zastygło na ciemnej twarzy. Zastygło dokoła niego.
Bolesny ten Chrystus, sam, opuszczony.
Tak sam, jak ci, którzy wieńcem mu do stóp przypadli.
I dla tego drogi, dla tego umiłowany.
Ten ciemny, dziwny Chrystus u Fary.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kącik się zaszyła Pita. W ławeczkę po lewej stronie. — Wybiegła wczesnym rankiem sama, ledwo ubrana i zaczesana. Ach! nie pytała o pozwolenie. Biegnie tam, gdzie ją niosą jakieś niewidzialne skrzydła. Na rozstaju jest. Nie wie, co począć. Dokąd iść? Noc całą przesiedziała na posłaniu w gorączce i łzach. Świt targnął jej sercem, jakby jakaś stalowa ręka dobrała się do jej wnętrza. Lecz wie, że coś postanowić musi, że tu coś stać się powinno. To czuje swoim rozumem kobiecym, który nagle zbudził się w niej i domaga się rozwiązania sytuacyi, która dłużej trwać nie może i nie powinna.
Ach! bo teraz tak jasno Pita widzi wszystko, co było i co jest obecnie. Matka i Porzycki kochali się w Zakopanem. Pita wie ze sztuk teatralnych, z przeczytanych tu i owdzie powieści, że kobiety zamężne kochają się czasem w innych mężczyznach. Lecz Pita natychmiast w swej czystej duszyczce znajduje usprawiedliwienie faktu, który mógłby stać się dla niej czemś zabójczem, gdyby właśnie nie ta krysztaliczna, cudna czystość jej duszy. Oto Pita wyobraża sobie, że Porzycki miał zamiar rozwieść Tuśkę i ożenić się z nią.
— Tylko mamcia nie chciała — myśli Pita — przez wzgląd na tatkę, na nas...
I przypomina sobie scenę odjazdu na dworcu w Krakowie. Pamięta, w wagonie, matka zalana łzami nie mówiła nic, a on wziął ją, Pitę, delikatnie za ramionka i złożył Tuśce na piersi. A potem wyszedł cicho z wagonu. I gdy pociąg ruszył, Pita czuła doskonale, jak z oczu matki spadały wielkie, gorące łzy i spływały przez jej włosy na jej czoło, na jej oczy...
— Och! jak strasznie mama wtedy płakała! Jak musiała być nieszczęśliwa. A przecież... przecież wyrzekła się jego. Dla nas, dla tatki...
Straszna, bezmierna litość i wdzięczność ogarnia Pitę. Serce w niej rośnie, dławi ją.
— Mamo! Mamo! — chciałaby wołać. I pod tem wrażeniem wybiega z domu. Coś w niej powstaje, coś dojrzewa. Chce się gdzieś schronić, gdzie mogłaby zrobić rachunek ze swemi siłami, z tem, co jej jeszcze pozostaje z energii życiowej, z tego Dobra, z czego czerpać musi. Przebiega myślą życie i zatrzymuje się u Fary, u stóp Chrystusa, u stóp tryskających, jak czarny irys z całej grzędy płomiennego, świetlanego kwiecia.
Tam, gdy była jeszcze małą dziewczynką, a rodzice jej mieszkali w okolicach Zamku, prowadzała ją często służąca-dewotka, ale dewotka dziwna, jakby przez kryształ mająca przepuszczony żar swojej dewocyi.
— To jest Pan Jezus cudowny, dziecinko! — mówiła, sadowiąc Pitę na stopieńku ołtarza, tuż pod balustradą.
— Cudowny! — myślało dziecko, i duże błękitne źrenice patrzyły na schyloną bezradnie głowę, z której srebrem tryskały błyszczące promienie.
— Tam cisza, tam spokój — wionęło przez umysł Picie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

I oto w ciemnej kaplicy, w której drżą tylko złote światła świec, siedzi Pita w ławeczce na boku, jedna z tych rzadkich dusz, które tu po szept czarowny błądzą:
Eli! Eli! lama sabachtani!...
— Mama go kochała! — myśli Pita. — Kochała, kochała. Tak, tak, Władka nie skłamała. Ale... ja... o Chryste daruj! o Chryste przebacz!... ja czuję, jakby ktoś struną moje serce z sercem mamy związał. Mama go jeszcze kocha...
Złota głowa Pity ciężko opada na pulpit ławki.
To z duszy jej wydarło się jękiem.
I potem zaraz anielskie i litości pełne:
— Och! biedna mama!...
Nad sobą Pita nie płacze. Teraz cała jej dusza stopniała w litości nad matką. Prosto i szczerze czując, nie zna Pita słów potępienia. Ona sama odczuła, że miłość nalatuje bez woli i winy, i że nie da się zwalczyć mimo wszelkich wysiłków. O cudzołóstwie, o żądzy połączeń zmysłowych Pita jeszcze nie wie, wiedzieć nie może. A więc dla niej tylko ta duchowa prawie jeszcze część miłości istnieje i wie, że z tą walka daremna. Nie potępia matki. Przeciwnie, użala się jej krwawej nędzy i podziwia to, co nazywa w swej nieświadomości jej poświęceniem.
— Bo... widzisz, Jezu, mogła się mamcia rozwieść, iść za niego, nie chciała, żeby tatki nie martwić i nas. Nie chciała, ale przecież go nie zapomniała...
Uśmiech bolesny przewija się w kąciku ust Pity.
— Bo... jego zapomnieć nie można...
Prawie jęk ciśnie się do gardła, taki ból...
A przecież będzie trzeba.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Łzy Pity osychają.
Twarzyczka jej powoli jakby przybrała maskę starości. Jasne smugi padają na jej usta, ścinające się w coraz bardziej zarysowaną zmarszczkę.
Dziewczynka przeżywa chwile najczystsze, najbardziej stałe, najgorętsze swego życia. Lecz zarazem chwile te palą, jak ogień, zamknięty w głębi przepaści. Pita wychodzi z tej próby zwycięska. Lecz duszę, całą swą istotę ma spaloną. Skrzydła jej ciężko obwisły żałobnym welonem. Pita zatraca gorączkę radości życiowej, lecz odkrywa w sobie i nagle rozwija ofiarność i ogrom dozy tej ofiarności, jaka jej jako kobiecie przez los jest wymierzona.
— Nie chcę go — myśli — nie pójdę za niego!
Rozświetliła się przed nią ciemnia kapliczna. Jest jej jasno. Nie widzi już nawet Chrystusa. Znalazła ścieżkę, na którą wejść musi.
Gdyby ją kto chciał zatrzymać, błagałaby z jękiem, aby nie zadawano jej tego bólu.
— Nie chcę go...
I zaraz dodaje:
— Tak, jak mamcia!
Nawet nie wie, czy ta myśl sprawia jej ból. Nie czuje nic. Jest jakby zahypnotyzowana i wpatrzona w jeden punkt. Ogarnęło nią pragnienie poświęcenia swej miłości, która często w sferze uczuć kieruje postępkami pewnej liczby kobiet. I pragnie postanowienie swoje wprowadzić natychmiast w czyn. Jest w tem jakby trwoga przed ostygnięciem, przed powrotem do równowagi.
Wychodzi z ławki sztywna, wyprostowana, z twarzyczką bladą jak opłatek. Przesuwa się widmowo przez kościół drobny, szary cień.
Wydostaje się na ulicę. Ma całą świadomość, jaką zachowują czasem ludzie podczas pożaru. Wie, że powinna przedewszystkiem napisać do Porzyckiego i zabezpieczyć się przed widzeniem z tym człowiekiem.
— Zacznie mnie prosić, tłumaczyć, całować...
Oblewa ją żar. Zadrgały w niej boleśnie wszystkie nerwy.
— Mamcię... musiał... także...
Aż stanęła na środku placu, zalanego słońcem.
— Jezus, Marya!...
To jest jedna chwilka, jakby zazdrości. I jest to straszne, potworne, nie do zniesienia. Ktoś z idących popchnął ją, poszedł. Porwała się i zaczęła szukać składu papieru. Znalazła. Weszła i kupiła arkusik papieru i kopertę.
— Proszę mi pozwolić... — wyrzekła zdławionym głosem — ja coś napiszę!
— Proszę... — wyrzekł obojętnie sprzedający.
Sklep był wązki i ciemny. Mały chłopak zamiatał podłogę. Pita pochyliła się nad ladą sklepową i pisać zaczęła do Porzyckiego. Ręka jej drętwiała, pióro trzymała nerwowym wysiłkiem.
— „Szanowny panie! — pisała. — Piszę do pana ostatni raz i proszę mi nie odpisywać. Ja się namyśliłam i postanowiłam za pana nie iść. Ja uczułam, że to wszystko, co mi się zdawało do pana przywiązaniem, to mi się zdawało i ja nie mogłabym być dla pana dobrą żoną, a pan byłby bardzo nieszczęśliwy. Więc ja wolę, żeby pan nigdy, nigdy mnie już nie widział i ja pana bardzo o to błagam, a nawet do pana honoru się odwołuję, żeby pan nie starał się ze mną widzieć, bo ja panu przysięgam na wszystko święte, że ja postanowienia swego nie zmienię. A pan jest dobry i pan nie zechce mi robić przykrości. I pan się nie będzie na mnie gniewał i nie będzie o mnie źle myślał. Ale ja jestem taka roztrzepana i tak się jakoś nie obliczyłam i teraz wszystkim tyle zrobiłam przykrości.“
Urwała, potarła ręką czoło. Jedną tylko miała troskę, pisząc ten list, jedną. Żeby Porzycki zrozumiał to, iż widzieć jej więcej nie powinien. Nie wiedziała, jakich wyrazów dobrać, aby mu to wytłumaczyć. Lecz oczy jej, błądząc, spotkały się z szarym obojętnym wzrokiem kupczyka, który tuż przed nią stał i patrzył jakby trochę ironicznie na tę pensyonarkę, mozolącą się pewnie nad jakimś miłosnym listem...
Ten wzrok był dla niej jakby uderzeniem szpicruty. Szybko dodała do listu:
— „Ja wierzę, że pan zrozumiał, iż ja pana błagam, aby pan więcej na Warecką nie przychodził. Od tego spokój i szczęście nas wszystkich zależy. Proszę bardzo, zaklinam! Żegnam pana! Niech pan będzie szczęśliwy. Proszę darować i nie przychodzić. To nic nie pomoże. Nie. I proszę przyjąć wyrazy szacunku i życzliwości, z jakiemi zostaję,

Józefa Żebrowska.“
Ten krzyk ofiarny poszedł wczesnym rankiem w zwykłej białej kopercie, opatrzony marką, jak biały, smutny ptak. Padł w głąb skrzynki, zaszeleściał. Pita opuściła głowę i zwolna poszła do domu.
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszedłszy przez kuchnię do mieszkania, w kuchni spotkała się z Edkiem. Szedł do szkoły. Był bardzo podniecony i zdenerwowany. Widoczne było, iż zapada coraz głębiej w społeczne sprawy, i te pochłaniały go całego. Wczoraj przebył prawie cały wieczór u Tarnawicza, gdzie schodzili się teraz i inni koledzy na tajne i ciche narady. Pita słyszała ich szybkie kroki po schodach i zawsze wsłuchywała się w nie, jakby niepewna i drżąca. Teraz spotkawszy Edka, chciała uprzedzić go o swem postanowieniu, lecz przeszedł mimo niej, pogrążony cały w swych myślach, nie widząc jej prawie. Weszła więc do pokoju jadalnego i tu odrazu znalazła się wobec matki, stojącej przy kredensie w ledwo narzuconym szlafroku.
Spojrzały obie na siebie.
Pita zatrzymała się koło stołu i zacisnęła na piersiach ręce. W jednej chwili ogarnęła i odczuła, jak wielką była nędza i cierpienie tej drugiej kobiety. Twarz zmieniona, zżółkła, pobladła. Rysy wykrzywione, włosy jakby zesiwiały tak straciły blask, i to piętno ciągłego cierpienia, które źre nieustannie, cisnęło się w oczy, w serce, w duszę Pity niezaprzeczalną grozą.
A Tuśka milczała także. Powinna była zapytać córkę, gdzie była sama w tak wczesnej godzinie, jak śmiała z domu wyjść, nie zapytawszy o pozwolenie, lecz i ona instynktem odczuła, że to dziecko przynosi w bladości swojej coś bardzo wielkiego, coś, jakby wiązankę kwiecia, zebranego z grobu, kwiecia bólu i ofiary. I że tu, pomiędzy niemi dwiema stanie się za chwilę coś bardzo silnego, jakaś minuta świetlana, szeroka, szlachetna, wybije godzina pięknego Czynu, przy którym drobiazgi życiowych konwenansów skryją się w szarzyznę zupełną.
I dzieje się już ta chwila.
Oto Pita mówi drżącym głosikiem:
— Mamciu! proszę mamci... ja chcę powiedzieć... ja postanowiłam nie iść za pana Porzyckiego.
Milczenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

To są bardzo proste słowa. A przecież stała się tu rzecz wspaniała i prawdziwie piękna. To złożenie w geście przelitosnym serca jednej kobiety u stóp drugiej stało się tak skromnie, tak prosto, tak delikatnie. Pita weszła odrazu jednym niemal krokiem w krainę największego dobra i wżyła się w jej atmosferę z niepojętą łatwością. Dlatego ofiara, z którą stanęła wobec matki była jak ta wstęga złocista, z której aniołowie na bareliefach Della Robij śpiewają swój hymn, pełen wiekuistej słodyczy.
Z rąk wyciągniętych dziewczęcia, ta druga kobieta, zgnębiona i spalona cierpieniem, przejęła tę wstęgę i choć ona nie mogła już złączyć głosu swej duszy w akord harmonijny z głosem dziecka, stojącego u stóp własnego całopalenia, przecież odczuła to wionięcie nietylko istoty ofiary, lecz idealnego spokoju, w jaki jej ta ofiara do stóp i do serca spłynęła.
I była chwila, w której Tuśka chciała porwać w objęcia Pitę za to ogromne Miłosierdzie, które w jednej chwili pozwalało jej zażegnać najcięższą burzę, walącą się na nią z łomotem piorunu.
To wszystko szło precz z jej życia! Lecz coś przecież wstrzymało jej ręce. Może to, że w głębi Pity aż jęczał jakiś głos błagający, aby matka nie uczyniła jednego gestu i dozwoliła jej w spokoju odejść, pozostać samej.
A potem i to mignęło przed oczyma Tuśki.
Córka wiedziała!
Ta druga, która miała litość nad nią, to była... jej córka.
Podwójną litość.
Nad kobietą, która cierpi i nad tą, która grzeszy, kochając zakazaną drogą.
I nie zostało wyrzeczone więcej ani jedno słowo. Obie rozeszły się i szły cicho, jak te, które w kirach wracają z cmentarza.
Tuśka weszła do swej sypialni i podeszła do okna. Przytuliła czoło do szyby i patrzyła na dziedziniec, jak przez mgłę.
Były jak te dwie z „Wnętrza“ Maeterlincka, które patrzą przez szyby w ciemną noc i starają się dojrzeć coś, co może rozjaśnić tę ciemnię.
One także patrzyły w ciemnię i w noc, choć na dziedzińcu szare jesienne światło opełzało mury.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.