Córka Tuśki/Część druga/XVIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Córka Tuśki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1907 |
Druk | T-wo Akc. Orgelbranda S-nów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez zamknięte okna, przez okitowane, opatrzone okna, od miasta, od całego kraju wieje strach, wieje groza. Nic nie pomogą zamknięte drzwi, łańcuchy, zamki. Nic nie pomoże mech, otulający podwójne szyby.
Od miast, od całego kraju idzie wielka groza.
Wieje, jakby ten wicher, co na Zaduszki podrywa znieruchomiałe gałęzie płaczących brzóz, które już zdały się zastygać nad marmurami grobowców.
Tylko ten wicher szeleszcze, kołacze, nastukuje do tych, którzy spali w odrętwieniu na ofiarnym stosie, co się już powoli zapadał w mogiłę.
Szeleszcze, kołacze, nastukuje.
— Żyjecie?
— Tak! tak!
I grozą, strachem, widmami, krwią, pożogą...
Ciasne, małe mieszkanka pełne widm... Dziś zabili, dziś zrabowali... Słuchajcie! słuchajcie!... Idzie krew, idzie śmierć, jakiś śpiew z oddali, jakby tych, którzy z lasów widmami dążą.
Od miast, od całego kraju idzie wielka groza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na ulicach Wareckich, na dziedzińcach, za szybami na tle schnących w zapomnieniu palm widać twarze blade, niespokojne, z oczyma otwartemi tak bardzo szeroko.
Z takich mieszkanek wychodzą codziennie jedni i pozostają w nich inni. Ci, którzy pozostali, czekają przy szybach i patrzą. A często i łza po twarzy ścieka. Łza niepokoju. Kto wie? Kto wie?
U Żebrowskich tak, jak u innych, wszystko drży niepokojem serca: ludzie, atmosfera, niemal ciche sprzęty. Jakieś dziwne wieści padają dokoła stołu, pod światło domowej lampy.
Edek co chwila biegnie na ulicę. Nie pomogą prośby i błagania matki, w której zbudziła się potęga macierzyństwa z całą siłą. Jakby skrzydła wytrysły jej z ramion i pragną ogarnąć wyrywającego się w krwawy wir i ciemnię syna.
Na wszystko Edek odpowiada: — Muszę — i biegnie z szynelem ledwo narzuconym w ten grudzień szary i błotny, biegnie rozgorączkowany, rwąc się tam, gdzie już strzały słychać.
Żebrowski wpada do domu, wołając, że przyniósł wieść wielką. I wszyscy skupiają się dokoła niego.
— Reforma... będzie reforma szkół, spolszczenie całego szkolnictwa.
Odwraca się do syna:
— Słyszysz, Edek?... to dla ciebie jeszcze, dla ciebie...
Lecz blada twarz Edka ani drgnie.
— Och! nie nas brać na kawał! — odrzuca hardo.
I dziw, i dziw.
Ten stary żyje nadzieją... ten stary wierzy, iż to, co głoszą, będzie.
Lecz ten młody nie ma nadziei.
— Nie, nie — woła — nie nas brać na kawał...
W tych trywialnych słowach cała tragedya zwątpienia, cała tragedya przeżytych szalonem tempem utraty złudzeń i wiary. Jak dumnie, jak hardo.
Jak czysto!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Noc, ciemno, dni przedwigilijne.
Wpada Marcysia.
— Przyszli jacyś, pogasili światła. Jezus, Marya! zabiją!...
Wybiegła do kuchni.
Żebrowscy siedzą dookoła stołu.
— Dziś zdjęli szyldy rosyjskie! — mówi Żebrowski. — Ale słyszałem, że to już koniec.
— Och! gdyby!... — jęczy cicho Tuśka.
Przy końcu stołu siedzi Pita. Światło lampy oblewa jej złotą głowę. Pochyliła się na stół. Bolą ją zęby szalenie. Cierpi już tak od kilku dni. Z oczu płyną łzy. Pita zmieniła się bardzo. Jest blada jak opłatek. A w oczach ma wyraz dziwny.
Wyraz tych, którzy tęsknią bardzo, lub którzy są nie z tego świata.
— Przecież mnie tylko boli ząb! — myśli, nie jestem właściwie chora.
W bezsenne noce chodzi po saloniku. Sprawia jej to ulgę. Chodzi i jęcząc cicho, myśli: — Jak dziwnie plotą się jej myśli. Błyskawicą przeżywa całe swoje życie. I w tej chwili przedstawia się jej, że przecież to jej życie to jest nic w porównaniu z tem wielkiem, przez które przeżywa teraz zbiorowa dusza.
— A Tarnawicz ciągle, ciągle tam...
Przycisnęła ręce do piersi.
— Ciągle tam...
Jakaś droga, biedna, samotna postać... w głuchej ciszy...
Nie, Pita nie śmie powiedzieć sobie, że czuje, iż kocha Tarnawicza. Zużyła to słowo na swe dziecinne uczucie dla rządcy „Ketlinga“, na przykre i niepokojące dreszcze, wiążące ją z Porzyckim.
Nie śmie powiedzieć tego słowa. Nie śmie.
A przecież właściwie Pita kocha tylko Tarnawicza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przez pryzmat czystości nieskalanej zajrzała w głąb swego serca.
I gołębiem białem krążyć zaczęła dokoła rozkwitłego klombu prawdziwej miłości.
Po rozesłanym całunie żałobnej ofiary młodego życia wstąpiła w świątynię doskonałego uczucia.
I gdy on schodził w ciemnię więzienną, która rozjaśniała się dla niego płomieniem ofiary, ona od płomieni tych zapalała swe serce i teraz kochała — bez skazy, cała dążąc ku tym wyżynom, na których wypełniają się najszlachetniejsze godziny życia, które mogą być zarazem i najboleśniejszemi.
Lecz szlachetność ich jest tak łagodnie dźwięczna, tak majestatycznie piękna, iż ból nie boli.
Te chwile przeżywała teraz Pita. Te i inne jeszcze. Jakąś dziwnie nieokreśloną słodycz, jakby zakończonego istnienia. Chwilami zdawało się jej, że to, co jej teraz przeznaczone — jest cudem, lecz nie jest już dobrem z tego świata...
Tak się zdawało Picie, gdy chodziła cicho, obuta ledwo i owinięta szalem, po saloniku.
Świeca dogorywa, palma rzuca dziwne cienie.
— Nie z tego świata... — myśli Pita.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Mamciu, pozwól! pozwól mi iść z tatką! Już dłużej nie wytrzymam!... Mamciu!...
Pita ręce składa przed matką, tak bardzo zbolała, zdręczona cierpieniem.
Tuśka, niespokojna, patrzy na córkę wzrokiem niepewnym.
— Pozwól! — mówi Żebrowski — pozwól! Dziewczyna się męczy dwa tygodnie. Wygląda jak stwór. Przejdziemy szybko, zaledwie dwie ulice. Zresztą od wczoraj posterunki policyantów zajęli konni artylerzyści. Jest ich po dwóch na każdym rogu. Będzie spokój.
— Nie! nie! — powtarza Tuśka.
Pita łamie ręce.
— Zresztą, niech dentysta tu przyjdzie!
— Nie chcę!
— Mamciu! zlituj się!
Do rąk przypadła matce, oślepiona bólem. Zęby jej drżą ze zdenerwowania. Łzy zalewają oczy.
— Idźcie! — mówi wreszcie Tuśka — idźcie.
Lecz gdy już na progu stanęła Pita w swej bobrowej czapeczce, w jasności swych włosów, w całej swej delikatnej piękności, w Tuśce szarpnęło się nagle ku niej serce.
Przeżyła taką jedną chwilę.
A było to majowym ranem, gdy rodziła się Pita.
Nie widziała jej jeszcze Tuśka, ale posłyszała jej głos.
I wszystko targnęło się w niej ku temu dziecku. Targnęło się tem specyalnem uczuciem, jakiego doznają tylko matki, pierwszy krzyk dziecka.
A teraz, teraz ku tej stojącej na progu dziewczynce, smukłej, rosłej, cudnej, targa się tak samo serce Tuśki, jak w on pierwszy majowy dzionek.
Wyciągnęła ręce. Pita szybko do piersi matki przypadła. Nie dziwi się. Zdaje się jej, że to naturalne, że tak właśnie powinna była się dziś pożegnać z matką, tak, a nie inaczej.
— Idźcie!
Poszli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
I ta Warszawa taka wymarła, jakby się nad nią otwarły płomienie wulkanów, zasypały — i potem przyszedł ogromny wicher, i skrzydłem olbrzyma popioły te zmiótł.
A ona, martwa i cicha, przyległa i milczy.
Gdzieniegdzie, pod domami przemyka się jakaś ciemna postać. Sklepy zamknięte. Bramy także.
Żebrowski idzie szybko, trzymając pod rękę Pitę. Biały śnieg chrupie im pod nogami. Słońce zapala iskry w kawałkach niezrąbanego lodu.
I cisza, dziwna w mieście cisza. Jakby zastygło wszystko w mroźnem powietrzu — ten jęk potężny, zbiorowy duszy miasta, skarżący się wieczyście i nieustannie.
— Jak dziwnie — mówi Żebrowski.
Pita nie odpowiada nic. Od chwili, gdy wyszła z domu, doznaje wrażenia, że nie stąpa po ziemi. Niosą ją jakieś skrzydła, ona sama idzie w dal, w biel zapatrzona, rozmodlona.
Słowa ojca upadły obok niej. Dlaczego ojciec mówi, że „dziwnie?“ — myśli. — Przeciwnie, tak cudnie, tak cicho, ciszej niż na cmentarzu!...
I zaraz wiążą się jej myśli:
— Na cmentarzu i w więzieniu. Tam najciszej. Tam można żyć w ciągłem milczeniu i myśląc... myśląc. Na to, aby się dostać do więzienia, trzeba być albo wielkim zbrodniarzem, albo wielkim. Wielkim. Nie potrafię być taką. Tarnawicz potrafił...
Wyszli na Nowy Świat, Żebrowski idzie coraz szybciej.
— Jak dziwnie! — powtarza znowu.
Lecz do umysłu Pity przywarł się dalej łańcuch myśli.
— Pozostaje mi więc cmentarz... na to trzeba umrzeć.
I zaraz uśmiecha się i dodaje:
— Jak słodko!...
Nagle ojciec zatrzymuje się przed jakąś zamkniętą bramą.
— Chwileczkę poczekaj, Pito — mówi — zapytam się o coś stróża.
Dzwoni.
Po chwili, ciężko, ostrożnie uchyla się brama.
— A kto? i czego?
Pita spogląda na kamienicę. Przypomina sobie, iż była tu, w jej wnętrzu niegdyś, w lecie. I zaraz przed jej oczyma przewija się postać Władki.
— Ach! tak, tu mieszka Władka!
Instynktownie odsuwa się na brzeg chodnika. Ojciec spojrzał ku niej i widząc, że jest trochę dalej, mówi coś do stróża. Mówi po cichu, lecz ten widocznie zna Żebrowskiego, bo pozwala mu wsunąć się do połowy w bramę i coś mu równie cicho odpowiada.
Pita patrzy przed siebie. Biel i zamknięte szczelne okna kamienic. Prawie wszędzie zapuszczone story.
W powietrzu opar białawy. W oddali dziwnie odbijają przy dziennem świetle zapalone latarnie.
— Trzeba umrzeć — myśli Pita.
Nagle jakieś postacie wypadły z bocznej ulicy i biegną pędem w jej stronę. Wydają się jej jak widma w tej śnieżnej mgle i pędzące po śniegu.
Pita patrzy ciągle. Jakby przykuta. Uciec nie chce, nie może. Ona czuje, że stać musi i czekać, aby się wypełniło wielkie, tragiczne jej przeznaczenie.
I tak jest na to, co się stanie, gotowa, że oto otworzyła swe cudne ramiona i poddała pierś dziewczęcą, jakby na przyjęcie oczekiwanego gościa.
— Trzeba umrzeć...
Zagrzmiała salwa...
Padła Pita trafiona w samą pierś.
Coś się przesunęło przed jej oczyma, gdy tak leciała na śnieg. Jakby żal, jakby ktoś załkał...
Nie ona, nie ona.
Wbiła swe błękitne oczy w lazur nieba i leży tak w złocie swych włosów z otwartemi ustami, na bieli śniegowej.
Jak szalony rzuca się Żebrowski.
Zawahał się. Pochylił. Serce ojca mówi mu, że z jego dziewczynki tylko już trup.
I szerokim, tragicznym gestem podnosi to wątłe, bezwładne, złotowłose cudo o szeroko otwartych błękitnych oczach.
Podnosi je, bierze na ręce, i powoli z głową opuszczoną, idzie w pustą, cichą, białą od śniegu ulicę Warecką.
Z głowy przechylonej trupa Pity spadła czapeczka i rozleciały się włosy.
I to złoto włosów snuje się po śniegu, i te ręce dziecka zwisły ku ziemi, i ona cała jest jeden, umarły kwiat!...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nie płaczcie po niej. Ta śmierć jej, choć zda się nie była Czynem, a przecież nim była w zbiorowym czynie ludu.
Nie płaczcie po niej.
Śmierć miała przecudną, czystą, białą, żądaną.
Nie płaczcie po niej!
Była za słodka, za dobra, za piękna, za czysta, aby żyć mogła.