<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Lubicz
Tytuł Córka osadnika
Pochodzenie Zajmujące czytanki nr 7
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
W NIEWOLI.

Jan Brisson i Henryk Lion, przybywszy do Jeffersonu ze skórami i futrami, trafili szczęśliwie na chwilę wielkiego zapotrzebowania towaru. Sprzedali więc bardzo zyskownie futra i skóry, porobili potrzebne zakupy i po kilku dniach wyjechali do domu.
Jeszcze pół dnia drogi dzieliło ich od osady, gdy spotkali dwóch jeźdźców, w których poznali swoich towarzyszów wyprawy z Nowego Orleanu do Texasu. Po przywitaniu spytał Brisson o cel podróży:
— Jedziemy do Jeffersonu, gdyż piętnastu nowych osadników chce z nami zamieszkać, wskażemy im więc drogę — odpowiedział zapytany.
— Droga prowadzi obok naszych siedzib — dorzucił Lion — prosimy was serdecznie, wstąpcie do nas; wszak przyrzekliście dawniej odwiedzić nas!
— To też nasi wybierają się do was, aby wspólnie zapolować na bizony. Jakże wam się powodzi? Czy Indjanie was nie niepokoją? — rzekł drugi jeździec.
— Dotychczas wszystko dobrze i spokojnie — odpowiedział Henryk Lion. — A u was jak?
— Mieliśmy kilka utarczek z tymi czerwonymi djabłami, ale nas jest duża gromada, więc boją się porażki. Skąd wracacie?
— Z Jeffersonu — rzekł Brisson, — Sprzedaliśmy skóry.
Jeszcze chwilę pogawędzili i rozjechali się w swoje strony. Gdy obaj mężczyźni usiedli na wozie obok siebie, Lion zaczął nucić wesołą piosenkę, lecz Brisson zawołał:
— Przestań śpiewać, Henryku, mam jakieś złe przeczucia. Zbyt szczęśliwie się nam wiedzie, a gdzie dużo szczęścia, musi przyjść i nieszczęście.
— Przesądy! — zawołał ze śmiechem Lion. — Co może stać się złego? Kobiety nasze zostawiliśmy zdrowe, mają opiekę Adrjana, a i Lola strzela celnie.
— Ciągle obawiam się Indjan — mówił zamyślony Brisson.
— To prawda; ten dziki, który, uratowawszy Lolę, znikł, nie żądając podarunku, jest dosyć podejrzany; ale bądź dobrej myśli, w razie napadu potrafimy się obronić. A teraz mówmy o naszych interesach.
Rozmawiając tedy o przyszłych korzyściach handlu futrami i skórami, dojechali do domu. Gdy się dostatecznie zbliżyli, Lion krzyknął:
— Hej! Hola! Adrjanie!
Na te wołania z domu Brissona wyszła siostra Liona:
— Co nowego, Marjo, u was? Wszystko dobrze? — spytał ją brat.
— U nas źle i smutno — odpowiedziała ze łzami w oczach.
— Na Boga! Mów, co się stało?
Obydwaj zeskoczyli z wozu i zbliżyli się do płaczącej, która, łkając, z trudnością odpowiedziała:
— Adrjana niema od dwóch dni, a Loli od wczoraj rano.
— Jakże się ma moja żona? — spytał Brisson.
— Leży słaba.
— O moje przeczucia! — zawołał rozżalony i wszedł do domu, za nim poszli Lion z siostrą.
Na łóżku leżała blada i schorowana Brissonowa, która na widok męża zaczęła cicho płakać i zapytała:
— Jak myślisz, Janie, czy Lola żyje?
— Jeśli wpadła w ręce Indjan, to na pewno żyje; pójdę i wyswobodzę ją, lub sam zginę.
— I ja idę z tobą, mój przyjacielu — rzekł również zgnębiony Lion.
— Więc nie traćmy czasu, Henryku, posilmy się i dalej w drogę.
W czasie jedzenia kobiety opowiedziały o Indjaninie, który napadł na dom Brissona, i o obronie Loli.
Wypytawszy się o kierunek, w którym poszli Adrjan i Lola, obaj myśliwi ruszyli na poszukiwanie dzieci.
Wkrótce natrafili na ślad Loli, a po chwili na ślad stóp Adrjana: szedł on w innym kierunku. Obaj ojcowie, uścisnąwszy sobie ręce, rozłączyli się i każdy poszedł śladem swego dziecka.
Już zaczęło się zmierzchać, gdy Brisson, pilnując wciąż śladu stóp Loli i Indjanina, wyszedł z lasu i zobaczył woddali osadę indyjską. Szybko skrył się w gęstwinę i położył się na ziemi. Po chwili posłyszał jakieś kroki, ostrożnie wychylił głowę i zobaczył swego przyjaciela, Liona. Porozumieli się na migi, by cofnąć się w głąb lasu i tam porozmawiać.
— Lola u Indjan — szepnął Brisson, gdy przyszli w bezpieczne miejsce.
— Adrjan również — odpowiedział Lion — widocznie bronił się, bo znalazłem ślady krwi, lecz później ranę musiano przewiązać, bo więcej krwi nie widziałem. Jak ich uwolnić?
— Zaczekamy do nocy, ale wpierw muszę zbadać osadę.
— Zobaczą cię.
— Nie tak łatwo; pójdę na skraj lasu i wejdę na drzewo, a ty zaczekaj tutaj.
— Pójdziemy razem — rzekł Lion — ty będziesz obserwował z góry, a ja stanę na straży.
— Niech i tak będzie.
Brisson z wysokiej sosny dojrzał istotnie dwa wigwamy, przed któremi stała straż. Dostęp do tych wigwamów był łatwy, gdyż znajdowały się na samym skraju osady.
Rozpatrzywszy tedy dokładnie miejsce, zlazł z drzewa i opowiedział Lionowi spostrzeżone szczegóły.
— Ilu Indjan stoi na straży?
— Po jednym przy każdym wigwamie.
— Dwom dzikim łatwo poradzimy, idzie tylko o to, aby dojść.
— Zaczekajmy do nocy — radził Brisson. — Niebo chmurne, więc mimo księżyca będzie ciemno. Podsuniemy się pocichu, trzeba będzie bez hałasu straż podusić.
— Miłość dla syna doda mi sił — rzekł Henryk Lion, ściskając nóż myśliwski.
— Najmniejsza nieostrożność może zgubić nietylko nas, ale i uwięzionych.
— Niepotrzebnie mi to mówisz, Brissonie, wiem, wszyscy ruszyliby na nas, gdyby straż krzyknęła.
Cofnęli się obaj w głąb boru, a gdy noc zapadła, zbliżyli się do osady. Napozór wszystko spało w osadzie, wódz jednak przed nocą nietylko podwoił straż u wigwamów, lecz nadto rozkazał dwudziestu ludziom stać wpogotowiu na wypadek napadu; przypuszczał bowiem, że biali zechcą ratować uwięzionych i urządzić niespodziewany atak.
Obaj myśliwi, cicho skradając się, ruszyli ku namiotom, mając wpogotowiu broń, by w razie pogoni stawić opór.
Posuwali się naprzód tylko wówczas, gdy księżyc krył się za chmurami; wreszcie dopełzli blisko, może jakie dwadzieścia kroków od więziennych wigwamów. Przylgnęli ku ziemi, gdyż właśnie księżyc, odsłonięty z chmur, przyświecał bladawem światłem.
Na płaskiej, odkrytej równinie dwaj leżący myśliwi przedstawiali szarą bryłę, jednak bystre oczy Indjanina na straży dostrzegły niezwykły przedmiot i dziki już zeń nie spuszczał wzroku. Niecierpliwy Lion ruszył, zanim księżyc skrył się za chmury. Indjanin zahuczał jak sowa, na znak, że ktoś się zbliża, i nagle, prawie bez szelestu, przybiegło do niego dziesięciu Indjan, czekając wyraźniejszego hasła,.
Brisson i Lion, nie podejrzewając takiej siły, a korzystając z ciemności, pośpieszali żywo. Już Brisson schwycił w swe silne ręce jednego ze strażników, a Lion drugiego, gdy wokoło rozległ się wojenny okrzyk Indjan:
— Hugh!
— Jesteśmy zgubieni! — zawołał ojciec Loli.
— Brońmy się! — krzyknął Lion.
I w cieniach nocy rozpoczęła się rozpaczliwa walka.
Już trzech czerwonoskórych broczyło krwią ziemię, już Brisson był ranny w ramię tomahawkiem, gdy w osadzie huknął ogień i myśliwi spostrzegli, biegnących ze wszech stron, uzbrojonych Indjan.
Wąż Prerji, dopadłszy do miejsca walki, krzyknął wielkim głosem:
— Żywcem ich wziąć! żywcem! zginą na palu!
W odpowiedzi Indjanie wrzasnęli:
— Hugh!
Na broniących się zarzucono powrozy, obalono na ziemię, skrępowano i wciągnięto do wigwamu.
Ośmiu zabitych Indjan postanowiono pogrzebać, ale dopiero po zamęczeniu uwięzionych myśliwców.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.