<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Córka wodza
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 10.8.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zemsta Żółtego Niedźwiedzia

W odległości mniej więcej dziesięciu mil od miejsca, w którym odbyła się walka między Sjuksami, a Creekami, czterech białych rozbiło obóz. Trzej z nich — to nasi starzy i dobrzy znajomi: Buffalo Bill, Dziki Bill, Hickock i Nick Wharton. Czwartym białym był młodzieniec, którego wygląd i zachowanie zdradzały typowego „żółtodzioba“, pierwszy raz przybyłego na Daleki Zachód.
Buffalo Bill natknął się przed kilku dniami na owego młodzieńca, który stał naprzeciw straszliwego szarego niedźwiedzia „grizzly“ i z zimną krwią mierzył do niego z karabinu. Kule młodzieńca nie uczyniły jednak poważnej szkody potworowi i kapitan Boyd — tak bowiem kazał nazywać się ów „żółtodziób“ — zginąłby w pazurach bestii, gdyby nie celny strzał Buffalo Billa, który powalił niedźwiedzia na ziemię.
Kapitan Boyd był bardzo powściągliwy w słowach i nie mówił wiele o swej przeszłości. Utrzymywał, że na Zachód przybył w poszukiwaniu niezwykłych przygód, gdyż życie w wielkim mieście nudziło go.
Młodzieniec spodobał się Buffalo Billowi, który był pełen podziwu dla jego odwagi i zimnej krwi w obliczu groźnego niebezpieczeństwa. Ponieważ wywiadowca zdawał sobie sprawę, że dalsza samotna wędrówka Boyda przez dzikie prerie jest nie do pomyślenia, zaprosił go do swego oddziału, ręcząc, że młodzieńcowi nie zabraknie niezwykłych i emocjonujących przygód.
Boyd był młodzieńcem o niezwykle ujmującej powierzchowności. Niewielkiego wzrostu, ale zbudowany bardzo proporcjonalnie, odznaczał się chłopięcą twarzą, z której biły jednak zdecydowanie i odwaga.
Tego dnia, gdy w pobliskim lesie wydarzyły się dwa napady i dwie walki, czterech naszych przyjaciół siedziało spokojnie przy ognisku. Buffalo Bill przyrządzał skromny posiłek, składający się z suszonego mięsa, sucharów i kawy a reszta czekała z niecierpliwością na koniec tych przygotowań.
— Jeśli pan szuka przygód, powinien pan być szczęśliwy, że dostał się pan w nasze towarzystwo... — rzekł Buffalo Bill, gdy wszyscy zaspokoili głód. — Nie rozumiem tylko, w jaki sposób zdecydował się pan na przybycie na Dziki Zachód bez eskorty, ani przyjaciół. Prerie nie są ulicami Nowego Yorku, a Indianie i dzikie bestie niczym nie przypominają wytwornego towarzystwa, jakie zbiera się wieczorami w nowojorskich klubach. —
— Przeżyłem już kilka przygód, ale wyszedłem z nich obronną ręką — rzekł spokojnie młodzieniec. — Czy okolica, w której się obecnie znajdujemy jest szczególnie niebezpieczna dla białych? —
Buffalo Bill stwierdził jeszcze raz, że młodzieniec ma bardzo melodyjny, ale nieco za wysoki jak na mężczyznę głos.
— W tej chwili okolica ta jest najniebezpieczniejszym terytorium plemienia Creek, które właśnie obserwuje nasz wywiadowca.
— Dlaczego? —
— Ponieważ znajdujemy się obecnie na granicy terytorium plemienia Creek, które właśnie wykopało topór wojenny przeciwko bladym twarzom. Na czele plemienia stoi niezwykle wojowniczy wódz, zwany Żółtym Niedźwiedziem. Nienawidzi on serdecznie białych i zdobył wiele skalpów... Mam z nim pewien rachunek do uregulowania i dlatego przybyłem w te okolice... Wiem, że ten łotr zabił bez żadnej przyczyny pewnego białego, który był jego jeńcem przez dłuższy czas. Ten biały, którego nazwisko brzmiało Cecil White, przebywał w obozie Creeków prawie dwa lata. Pertraktowano o jego wydanie, ale Żółty Niedźwiedź stawiał warunki, niemożliwe do przyjęcia, aż wreszcie zabił własnoręcznie jeńca. —
— W jaki sposób zamierza się pan zemścić? — zapytał młodzieniec.
— Nie wiem jeszcze, ale mam nadzieję, że uda mi się spotkać z Żółtym Niedźwiedziem. Chcę z nim uczciwie walczyć. Obecnie zadanie nasze polega na tym, aby śledzić Creeków i baczyć na każde ich poruszenie. Władze wojskowe niepokoją się bardzo ruchami Indian w tej okolicy i generał Custer powierzył mi zadanie obserwowania ich. —
— Czy plemię Creek jest jedynym szczepem indiańskim w tej okolicy? —
— Nie. W pobliżu znajduje się wiele wiosek Sjuksów, którzy są zaciętymi przeciwnikami Creeków. Sjuksowie i Creekowie polują na tych samych obszarach, nic więc dziwnego, że dochodzi między nimi do nieustannych zwad i zatargów. Czarny Mustang wódz Sjuksów i Żółty Niedźwiedź wódz Creeków są nieprzebłaganymi nieprzyjaciółmi.
— Chciałbym przyjrzeć się Indianom w ich wioskach — rzekł Boyd.
Buffalo Bili roześmiał się.
— Niech pan tego tak bardzo nie pragnie!... — rzekł. Widok wojowników, tańczących dokoła pala męczarni, nierzadko bywał ostatnim widokiem białego, który zapuścił się niebacznie w te okolice! —
Wywiadowcy nie przypuszczali ani na chwilę, że z poza kępy krzewów śledzi ich para nienawistnych oczu. Oczy te należały do Żółtego Niedźwiedzia, który zdaleka dostrzegł obóz białych i podpełznął na odległość kilkudziesięciu metrów, aby poczynić bliższe obserwacje.
Wódz Creeków był wściekły. Udał się on na wyprawę w okolice obozu Sjuksów, ale został spostrzeżony przez straże i musiał i ciekać. Wartownicy zasypali go kulami, z których jedna przebiła mu ramię. Tylko rączości swego rumaka zawdzięczał Żółty Niedźwiedź ocalenie.
Uciekał kilka godzin, a potem ukrył się wśród krzewów. Gdy ujrzał w oddali obóz czterech białych, postanowił przywołać sygnałem swoich wojowników i zaatakować białych. Obserwował obóz przez pewien czas, a upewniwszy się, że biali są zupełnie sami i nie czekają na żadne posiłki, wycofał się szybko i odnalazł swego konia, którego ukrył w pobliskim lesie.
Po pewnym czasie pogalopował pod osłona drzew do wyniosłego wzgórza i zapalił na jego szczycie małe ognisko. Cienka kolumna dymu ukazała się i zniknęła kilka razy na niebie. Jak nam wiadomo, wojownicy w obozie Creeków spostrzegli ten znak i ruszyli szybko na pomoc swemu wodzowi.
Buffalo Bill i jego towarzysze zamierzali przenocować w obozie, gdyż konie ich były bardzo zmęczone i należał im się solidny wypoczynek. Siedzieli więc spokojnie przy ognisku i gawędzili przyjaźnie.
Pod wieczór w pobliżu ukazał się oddział Indian, który zbliżał się powoli do obozu wywiadowców. Nasza czwórka zerwała się na równe nogi i chwyciła za broń, ale wojownik, który posuwał się na czele oddziału podniósł rękę do góry na znak, że przybywa w pokojowych zamiarach, a potem wysunął się naprzód, zbliżając się w pojedynkę do ogniska.
— To Sjuksowie... — rzekł Buffalo Bill. — Topór wojenny między nimi a białymi jest narazie zakopany. Nie należy im jednak ufać. Jest ich dużo, a nas mało. To zupełnie wystarczający powód zaatakowania nas. Ale nie! Człowiek, który się do nas zbliża, to Czarny Mustang we własnej osobie. Wódz nie zdobędzie się na żaden czyn niegodny wojownika... Znam go dobrze. Opuścić karabiny, chłopcy, i zachować zupełny spokój!... —
Buffalo Bili uniósł rękę nad głową i dał wodzowi znak, że nie ma złych zamiarów, a następnie wyszedł Czerwonoskóremu na spotkanie.
— Witaj, biały bracie! — rzekł wódz na przywitanie. — Nie wiedziałem, że spotkam tu wielkiego białego wodza Buffalo Billa. —
— Witaj. Czarny Mustangu! — rzekł z szacunkiem Buffalo Bill. — Co czynią wojownicy Sjuksów tak blisko terytoriów Creeków? Dlaczego wódz sam zapuścił się na czele małego oddziału tak blisko nieprzyjaciela? —
— Czarny Mustang mógłby zapytać Buffalo Billa o to samo... — uśmiechnął się wódz. — Czy mój biały brat przypuszcza, że jego skalp byłby bezpieczny, gdyby Creekowie nagle go zaatakowali? —
— Wcale tak nie przypuszczam — odparł z humorem Buffalo Bill.. — Mam jednak pewną sprawę do uregulowania z wodzem Creeków i dlatego tu przybyłem. Chcę z nim walczyć. —
— A więc mamy ten sam cel. I ja pragnę stoczyć walkę z tym psem, który dowodzi Creekami. Zakradł się on podstępnie w okolice naszego obozu, ale moi wojownicy wypłoszyli go. Udało mu się umknąć, ale nie ujdzie mi teraz. Schwytamy go i nędzny pies zginie z mojej ręki. Czy mój brat widział tego psa?
— Nie. Gdybym go zobaczył, wybiłaby jego godzina. —
— Kule Buffalo Billa są zawsze celne — rzekł z uznaniem wódz. — Żółty Niedźwiedź ma szczęście, że nie dostał się w zasięg karabinu mojego białego brata. Nie ominie go jednak tomahawk wodza Sjuksów. —
— Co zamierzasz teraz uczynić, wodzu? — zapytał Buffalo Bill. — Zapada już mrok i nie sposób w ciemności poszukiwać śladów. Trzeba zaczekać do rana, a do tego czasu Żółty Niedźwiedź będzie znajdował się w swej wsi. — To prawda — rzekł ponuro wódz. — Musimy zatrzymać się tu na noc. Rankiem wrócę do swej wsi, zbiorę wojowników i ruszymy na Creeków. —
— Czy pozwolicie, abyśmy wam towarzyszyli? — zapytał Cody.
— Tak. Czarny Mustang schwyta Żółtego Niedźwiedzia... Zginie on przy palu męczarni. —
Wódź Sjuksów zbliżał się do ogniska i powitał przyjaznym ruchem dłoni Dzikiego Billa i Nicka Whartona, których znał i cenił od dawna. Gdy wzrok jego padł na Boyda, na twarzy wodza odmalowało się zdumienie.
— Ugh! — zawołał. — Po co zabraliście na wyprawę tego chłopca? To nie miejsce dla niego! Powinien pozostać w wygodnym domostwie, w osadzie bladych twarzy... —
— To nie jest dziecko — rzekł poważnie Buffalo Bill. — Wśród bladych twarzy jest on mimo młodego wieku wielkim wodzem. Jest kapitanem. Nie zna on jeszcze dobrze życia na prerii, ale odznacza się wielką dzielnością. —
Buffalo Bill opowiedział Indianinowi, w jak dzielny sposób młodzieniec stawił czoła niedźwiedziowi i Czarny Mustang nabrał szacunku dla niepozornego kapitana Boyda. Wódz zapytał, czy wojownicy mogą rozbić obóz w pobliżu białych, gdzie teren doskonale nadawał się do tego.
Buffalo Bili przystał na to z ochota i niebawem w odległości kilkudziesięciu metrów od obozu białych zapłonęło ognisko Indian. Ponieważ Sjuksowie nie zabrali zapasów żywności, a na polowanie było już zapóźno, Buffalo Bill ofiarował im spory zapas suszonego mięsa, co jeszcze bardziej zacieśniło przyjaźń.
Czarny Mustang długo jeszcze siedział przy ognisku białych, rozmawiając z nimi przyjaźnie i paląc fajkę. Tematów do rozmowy nie brakło. Wywiadowcy spotykali się niejednokrotnie z Czarnym Mustangiem, bądź jako przyjaciele, bądź też jako wrogowie podczas powstania Indian. Zawsze jednak obie strony szanowały się wzajemnie za odwagę i szlachetność.
Wreszcie wódz wrócił do swoich wojowników i wszyscy zasnęli spokojnie, prócz wartowników, pilnie wpatrujących się w ciemność. Biali czuwali na zmianę. Ostatni miał wartować Boyd, co miało się smutnie skończyć.
Boyd nie znał życia na Granicy i nie zauważył ciemnych postaci, które zbliżały się do obozu, przemykając się jak węże wśród trawy. Byli to wojownicy Żółtego Niedźwiedzia, którzy zdradziecko skradali się do obozu białych.
Tuż przed świtem nastąpił gwałtowny atak.
Creekowie rzucili się przede wszystkim na obóz Sjuksów. Wprawdzie wartownik zauważył napastników i dał ognia, ale było już zapóźno. Mimo, że wojownicy Czarnego Mustanga zerwali się natychmiast na równe nogi i chwycili za broń, na prawdziwą walkę nie mogli się już zdobyć.
Creekowie, których liczba w czwórnasób przekraczała liczbę Sjuksów, otoczyli obóz ze wszystkich stron i po kilkunastu minutach odnieśli kompletne zwycięstwo. Czarny Mustang bronił się jak zraniony lew, ale został w końcu powalony na ziemię uderzeniem kolby karabinowej w głowę. Nieprzytomnego związano natychmiast i rzucono na ziemię jak worek.
Buffalo Bill i jego towarzysze zerwali się na równe nogi gdy padł pierwszy strzał. Porwali natychmiast za broń, ale wojownicy rzucili się na nich ze wszystkich stron, tak, że o obronie nie było mowy. Pozostawała jedna tylko droga ocalenia: przedarcie się przez szeregi napastników i natychmiastowa ucieczka.
Wywiadowcy poczęli biec ku swym wierzchowcom, ostrzeliwując się gęsto. Dopadli wreszcie do koni i znaleźli się na siodłach. Wtedy dopiero Buffalo Bill spostrzegł, że Boyd zniknął w tajemniczy sposób. Rozejrzał się na wszystkie strony i zamarł z przerażenia. Młodzieniec potknął się, biegnąc do konia, i przewrócił się na ziemię. Nie zdążył już powstać, gdyż w tej samej chwili kilku Creeków rzuciło się na niego, odebrało mu broń i skrępowało go.
Buffalo Bill skierował konia w stronę młodzieńca, który szamotał się ze swymi prześladowcami, ale Boyd zawołał:
— Niech pan ucieka!... Potem mnie pan ocali. —
Cody zrozumiał, że rada młodzieńca jest dobra. Przede wszystkim należało ratować własna skórę, a potem myśleć nad ratunkiem dla uwięzionych, Buffalo Bill spiął więc konia i pogalopował w ślad za swymi przyjaciółmi, pozostawiając w rękach Creeków Boyda i Czarnego Mustanga.
Creekowie zostawili konie w pobliskiej kotlinie i nie mogli ścigać wywiadowców, którzy galopowali przez prerię z szybkością wichru stepowego. Grad kul posypał się w ich stronę, ale żadna z nich nie wyrządziła im krzywdy. Indianie nie mogli ich ścigać, zadowolili się więc dzikimi wrzaskami nienawiści.
Gdy kilkunastu wojowników Żółtego Niedźwiedzia dotarto wreszcie do koni i rzuciło się w pościg, było już zapóźno. Wywiadowcy zniknęli w ciemnościach bez śladu.
Żółty Niedźwiedź był wściekły. Miał nadzieję, że uda mu się schwytać wielkiego białego wodza, ale nie udało mu się to. Marzył o tym, aby skalp Buffalo Billa zawisł u jego pasa, ale wywiadowca wymknął mu się i uciekł. Wódz pocieszał się jednak, że udało mu się ująć wodza Siuksów, Czarnego Mustanga, którego serdecznie nienawidził, oraz młodego białego.
Obejrzał przede wszystkim Boyda i był głęboko zadowolony, gdy Czarny Mustang oznajmił mu, że młodzieniec jest kapitanem. To miało już jakieś znaczenie i uroczystości przy palu męczarni zapowiadały się imponująco.
O świcie silny oddział wojowników ruszył na poszukiwanie zbiegłych wywiadowców. Buffalo Bill i jego towarzysze uciekali przez pewien czas co koń wyskoczy, a znalazłszy się w znacznej odległości od pola walki, zatrzymali się, aby odbyć naradę.
— Pojedziesz do fortu Larned, Hickock — rzekł Buffalo Bill. — Zabierzesz z sobą silny odział wojska i przybędziesz na terytorium Creeków. Muszą odpokutować za wszystko. Walka jest nieunikniona. Ty, Nick, udasz się w tym samym celu do fortu Hazen. —
— A tym, Bill? — zapytał Nick.
— Ja wrócę i będę obserwował Creeków. Przypuszczam, że do waszego powrotu nie stanie się nic złego młodemu Boydowi. Będą chcieli stracić go przy palu męczarni, ale przygotowania do tej uroczystości muszą potrwać przynajmniej dwa dni. Będę się starał uwolnić go — może mi się to uda. —
Po krótkiej dyskusji wywiadowcy zgodzili się na projekt Buffalo Billa i niebawem. Dziki Bill, Hickock i Nick Wharton pogalopowali co koń wyskoczy w kierunku dwóch fortów.
Tymczasem Buffalo Bill zawrócił konia i począł posuwać się ostrożnie, choć szybko w kierunku wioski Creeków. Chciał znajdować się w pobliżu Boyda i Czarnego Mustanga, aby w razie potrzeby móc przyjść im z natychmiastową pomocą...
Gdy znajdował się w pobliżu wioski, do której wojownicy Żółtego Niedźwiedzia zawiedli swych jeńców, ukrył się wraz z koniem w gęstych zaroślach i oczekiwał zapadnięcia nocy. Z wierzchołka drzewa widział wyraźnie cały obóz. Przyłożył do oczu swa lunetę i spostrzegł, że wszyscy jeńcy leżą na ziemi obok namiotu wodza, oczekując swego losu.
Czarny Mustang znajdował się między innymi jeńcami. Buffalo Bill widział go wyraźnie. Wywiadowca czekał. Wiedział, że przed zapadnięciem zmroku żadne przedsięwzięcie nie może się udać. Postanowił zabrać się do dzieła w ostatnich godzinach nocy, gdy straże są mniej czujne i czasem nawet zasypiają na swych stanowiskach.
Buffalo Bill chciał nabrać sił do walki, posilił się więc suszonym mięsem, a następnie wyciągnął się wygodnie na ziemi i spokojnie zasnął. Spał jednak bardzo czujnie, gotów zerwać się za każdym podejrzanym szelestem.
Gdy Creekowie rozłożyli się obozem Wiotka Trzcina zwróciła się surowo do Białego Kwiatu i zapytała dziewczynę, w jaki sposób.znalazła się tak daleko od wioski tylko w towarzystwie Orlego Pióra. Biała dziewczyna wyjaśniła, że udała się na przechadzkę i Sjuksowie zaatakowali ją znienacka.
— Orle Pióro stawiał opór, ale Sjuksowie przeważali liczebnie... — dodała nieśmiało.
— Gdzie znajduje się Złe Oko? — zapytała Wiotka Trzcina. — Nakazałam jej, aby nie opuszczała cię ani na chwilę.
— Złe Oko była z nami, ale zachciało się jej na starość dosiąść młodego mustanga, który ją natychmiast wysadził z siodła...
Dziewczyna z ledwością mogła powstrzymać uśmiech, przypomniawszy sobie starą Indiankę, spadającą z konia.
— Złe Oko jest szalona! — zawołała z gniewem małżonka Żółtego Niedźwiedzia. — Mogła skręcić kark... Kim są nasi jeńcy?
— To Sjuksowie, należący do plemienia Czarnego Mustanga — odparła dziewczyna.
— Dobrze. Żółty Niedźwiedź będzie wiedział, co z nim uczynić. Został on zraniony w pobliżu obozu Sjuksów... Teraz udał się na zwiady, gdyż wykrył w pobliżu obóz białych ludzi, którzy są jego wrogami. Pragnie ich schwytać i nasycić zemstę.
Niebawem obóz Creeków pogrążył się w ciszy. Wszyscy spali, prócz straty rozstawionych przez Wiotką Trzcinę. Biały Kwiat siedziała przy ognisku, a Orle Pióro stał opodal, nieruchomy jak posąg z brązu.
Gdy Wiotka Trzcina zasnęła, Biały Kwiat wydobyła z ukrycia list, który znalazła w dziupli drzewa i zamierzała go powtórnie odczytać. Nagle drgnęła. Do jej stóp potoczył się jeszcze jeden rulonik papieru, podobny do tego, który trzymała w ręku.
Obejrzała się dokoła, ale nie zauważyła nikogo. Skąd pochodził ten tajemniczy list? Gdzie był człowiek, który go podrzucił?...
Nerwowym ruchem rozwinęła papier i przeczytała następujące słowa:
„Ten, który kocha Biały Kwiat, znajduje się w pobliżu i czuwa nad nią. Biały Kwiat może spać spokojnie, gdyż jej przyjaciel nie pozwoli wyrządzić żadnej krzywdy“.
Dziewczyna była zdumiona. W pobliżu? To było niezrozumiałe! W jaki sposób tajemniczy nieznajomy mógł znajdować się w pobliżu obozu Creeków i pozostać niezauważony. Nie był przecież duchem, gdyż duchy nie pisują listów.
Jeszcze raz rozejrzała się dokoła, ale nigdzie nie widać było żadnych śladów obcego człowieka. Dokoła spoczywali wojownicy, pogrążeni w głębokim śnie, w odległości kilku kroków stał Orle Pióro, nieruchomy jak statua...
A może to on?... Nie, to niemożliwe! Orle Pióro nie umiał pisać i nie potrafiłby mówić tak pięknie. Kim był więc ów tajemniczy nieznajomy? Gdzie się znajdował? Czy był Indianinem, czy też białym?
Biały Kwiat nie mogła znaleźć odpowiedzi na te pytania.
— Będę spała... — pomyślała wreszcie dziewczyna. — On czuwa nade mną...
Niebawem i Biały Kwiat zasnęła głęboko.
O świcie Wiotka Trzcina zarządziła wymarsz. Zanim jednak wojownicy ruszyli w drogę w pobliżu rozległ się odgłos strzałów. Oznaczało to, że oddział Żółtego Niedźwiedzia natkną! się na nieprzyjaciela i że w pobliżu rozgrywa się walka.
Wiotka Trzcina natychmiast nakazała swym wojownikom galopować w kierunku skąd dochodził odgłos strzałów. Kilkunastu wojowników otaczało ciasnym pierścieniem jeńców. Orle Pióro jechał obok Białego Kwiatu, nie spuszczając oczu z dziewczyny.
Oddział Wiotkiej Trzciny przybył już po walce. Żółty Niedźwiedź był zwycięzcą, a Czarny Mustang, kilkunastu Sjuksów i biały jeniec wpadli w jego ręce. Małżonka wodza zatrzymała konia przed Żółtym Niedźwiedziem i zapytała:
— Czy to wszyscy jeńcy, jakich udało ci się schwytać?
— Tak — odparł wódz. — Mam jednak nadzieję, że uda mi się ująć jeszcze trzy blade twarze, którym tymczasem udało się umknąć. Ale i ci jeńcy są bardzo ważną zdobyczą. Oto Czarny Mustang wódz Sjuksów, a to młoda blada twarz. Jest on wielkim wodzem wśród swoich.
Biały Kwiat przypatrywała się jeńcom z niezwykłym napięciem. Młody biały przykuwał jej uwagę. Teraz, gdy zdawała sobie sprawę z tego, że sama należy do białej rasy, nie mogła spokojnie przyglądać się męczeństwu białych ludzi.
Tymczasem Czarny Mustang zwrócił się do Szarego Wilka, którego położono na ziemi obok niego:
— Dlaczego Szary Wilk pozwolił się schwytać przez kobietę?
— Szary Wilk był ślepy i dał się zaskoczyć... — odparł ze wstydem młody wódz. — Widocznie Wielki Manitu pragnie, abym umarł obok mojego wodza.
— Wola Wielkiego Ducha zostanie spełniona — rzekł spokojnie Czarny Mustang. — Pokażemy tym psom Creekom, jak umierają wojownicy!...

Buffalo Bill spał bardzo niespokojnie. Jego wierzchowiec ułożył się na ziemi, a wywiadowca oparł głowę o jego bok i drzemał. Co chwilę budził się jednak i nasłuchiwał pilnie czy nie dojdzie go jakiś podejrzany szelest.
Wreszcie jednak Buffalo Bili zasnął. W pewnej chwili obudziły go niespokojne poruszenia konia. Wywiadowca nie wiedział która godzina, gdyż chmury przykryły księżyc i panowała kompletna ciemność.
Król Granicy pewną dłonią chwycił karabin i czekał w napięciu na pojawienie się nieprzyjaciela. Przez kilka minut dokoła panował zupełny spokój. Nie słychać było żadnych podejrzanych odgłosów.
Po chwili jednak czujne ucho wywiadowcy pochwyciło nieznaczny szelest, który zbliżał się coraz bardziej. Był to odgłos kroków ludzkich na trawie. Buffalo Bill nie poruszał się z miejsca, a jego dzielny rumak również leżał zupełnie nieruchomo. Wywiadowca przyczaił się i zapytał nagle cichym głosem:
— Kto idzie?
— Przyjaciele tych, którzy walczą z Creekami! — brzmiała odpowiedź.
— Kapitan Boyd! — zawołał Buffalo Bill z radością. — Zdołał pan więc umknąć. Kto jest z panem?
— Biała dziewczyna... Uwolniła mnie. Żółty Niedźwiedź uważa, że jest ona jego córką, ale to niemożliwe.
— Słyszałem o białej córce wodza Creeków, którą nazywają Białym Kwiatem — rzekł Buffalo Bill. — Wydaje się, że porwano ją z jakiejś osady, gdy była jeszcze małym dzieckiem.
— Jestem Biały Kwiat... — rzekła dziewczyna, zbliżając się do wywiadowcy.
Buffalo Bill przyjrzał się jej z uśmiechem, a potem rzekł:
— Miał pan szczęście, Boyd... Musimy jednak uciekać, gdyż Indianie spostrzegą pańską ucieczkę i natychmiast wyruszą w pościg. Mogą nas tu znaleźć...
Zaledwie Cody wypowiedział te słowa, gdy od strony obozu Indian rozległy się nieludzkie wrzaski.
— Czy zatarliście za sobą ślady? — zapytał rzeczowo Buffalo Bill.
— Nie — odparł Boyd. — Chcieliśmy uciec jaknajprędzej.
— To źle. Gdy rozjaśni się nieco, wpadną łatwo na wasz trop... Musimy zatrzeć ślady.
Buffalo Bill, Biały Kwiat i Boyd weszli do pobliskiego strumienia i poczęli kroczyć wzdłuż koryta, nie wychodząc z wody. Od czasu do czasu zatrzymywali się, aby wypocząć, gdyż prąd był bardzo porywisty. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie brzegi strumienia wznosiły się prawie prostopadle w górę.
Dalsze posuwanie się było niemożliwe, gdyż prąd nie pozwalał naszym przyjaciołom utrzymać się na nogach. Koń Buffalo Billa parskał niespokojnie. Niebo już jaśniało na wschodzie, a na prerii rozległy się już wrzaski Indian, poszukujących zbiegów.
Gdy uczyniło się jasno, Buffalo Bill rozejrzał się dokoła i zauważył na brzegu rzeki wielka kotlinę, w której można się było doskonale schronić. Nasza trójka wyszła na brzeg i wywiadowca znalazł po chwili jaskinię, w której wszyscy się ukryli.
— Zostańcie tu i czekajcie na mój powrót... — rzekł Buffalo Bill. — Udam się na wywiad i zobaczę, jak zachowują się Indianie. Zostawię wam mój karabin na wszelki wypadek. Wystarczą mi rewolwery i nóż myśliwski.
Cody poklepał swego wierzchowca po grzbiecie i opuścił jaskinię.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.