Chata wuja Tomasza/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Osada Kwakrów[1].

Wchodzimy do domu, gdzie panuje błogi spokój. Na samym wstępie widzimy obszerną kuchnię, ściany biało pomalowane, podłoga czysta, nie widać na niej najmniejszego nawet pyłku, kominek dość wielki, na gzymsach jego porozstawiane lśniące cynowe talerze i półmiski; krzesła zielono pomalowane, jedno krzesło większe na biegunach z wezgłowkiem z włósia, drugie o szerokich poręczach, wysłane, zapraszało do odpoczynku. Całe urządzenie skromne, ale wygodne, uprzyjemniając pożycie domowe.
W krześle tem siedzi z robótką w ręku dawna nasza znajoma, Elżbieta, wychudła wprawdzie i blada, z wyrazem niepokoju i ukrytej tęsknoty, ale bez rozpaczy, tak niedawno jeszcze pochłaniającej całą jej istotę.
Młode jej serce zmężniało w boleści; a gdy oderwie swój wzrok od pracy, by popatrzeć na Henrysia, bawiącego się u jej nóg, w oczach jej czarnych świeci siła woli i energja, których dawniej, w szczęśliwych latach młodości, nie było widać.
I cóż dziwnego — przebyła szkołę niedoli.
Obok niej siedzi kobieta około lat pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, z twarzy jej bije spokój i godność; rozkłada ona na cynowym półmisku suszone morele.

Staruszka ma na głowie biały krepowy czepeczek, strój, jaki noszą żony Kwakrów; biała chusteczka perkalowa na szyi i skromny szal zarzucony na plecy jakoteż i cała odzież świadczą o skromności i religijności.

W krześle siedziała nasza znajoma — Elżbieta...
Twarz ma okrągłą, a pomimo wieku jeszcze z niej nie znikł rumieniec zdrowia, włosy już się srebrzą gdzie niegdzie, w tył zaczesane, odkrywają wyniosłe, pogodne czoło.

Czas wycisnął na niem zda się wyrazy: „pokój ludziom dobrej woli“. — W jej dużych, czarnych oczach odbija się poczciwa, prawa dusza.
Tyle już opiewano piękność młodych dziewic, czemuż nikomu nie przyszło na myśl opiewać poważnej piękności zacnej matrony?
Ktoby pragnął szukać wzoru takiego uroczystego powabu, przed którym mimowoli trzeba z uszanowaniem uchylić czoła, niech spojrzy na naszą przyjaciółkę, na zacną Rachelę Halliday, kołyszącą się na fotelu, co skrzypieniem wtóruje ruchowi temu — widocznie zdolność tę posiadał ten mebelek od lat dawnych, bo stary Szymon Halliday dowodził, że na nim przyjemniejsze on sprawia wrażenie, niż najlepsza muzyka; a ich dziatwa tak się do tego przyzwyczaiła, iż za nicby się nie zgodziła na rozstanie z tym skrzypem, przypominającym im tyle błogich chwil.
I dlaczegóż to? Oto dlatego, że przez dwadzieścia niemal lat z tego fotelu przemawiała zacna Rachela do swej rodziny głosem miłości i prawdy, dlatego, że zwykle otoczywszy się dziatwą, wpajała w ich młodociane serca pierwsze zasady moralności i poświęcenia.
Mój Boże! ileż to cierpień moralnych znalazło koło tego fotelu spokój i skuteczne lekarstwo! Ile się rozwiązało zawiłych kwestyj dotyczących doczesnego żywota.
— Czy ciągle trwasz w postanowieniu, dobra Elżbieto, uciekania do Kanady? — zapytała łagodnym głosem.
— Tak, pani, — odrzekła Elżbieta; — muszę iść, niepodobna mi dłużej tu zostawać.
— Ale cóż tam będziesz robiła? Trzeba i o tem pomyśleć, moje dziecię!
Wyraz „dziecię moje“ wypowiedziany zupełnie naturalnie, najlepiej charakteryzuje nam postać Racheli Halliday.
Ręce Elżbiety drżały i kilka łez spłynęło na robótkę, którą była zajęta.
— Jak Bóg da, tak będzie — odrzekła. — Mam nadzieję, że znajdę tam jakiekolwiekbądź zatrudnienie.
— Przecież wiesz, że możesz tu tak długo pozostać, jak ci się tylko podoba.
— Dziękuję wam, ale nie doznam tu nigdy spokoju. — Mówiąc to, spojrzała na Henrysia. — Nie, nie mogę pozostać. Jeszcze przeszłej nocy śniło mi się, że ten człowiek wjeżdżał na dziedziniec.
— Biedne dziecię, — pocieszała ją Rachela, ocierając oczy. — Nie masz się czego trwożyć; Bóg nas zawsze chronił, i do dziś dnia żadnego zbiegłego niewolnika ze wsi naszej nie porwano. Dla czegóżby twoje dziecię miało być pierwszą ofiarą?
Gdy to mówiła, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła młoda kobieta, pulchna, rumiana, jak dojrzałe jabłuszko, z wyrazem wesela na twarzy. Ubraną była zupełnie tak, jak Rachela.
— Rut Stedman, — zawołała Rachela, wstając i podając przybyłej obie ręce na powitanie. — Jak się masz, moja droga?
— Dziękuję, dobrze — odrzekła Rut; poczem zdjęła z głowy szary kapelusz i otrzepała go chusteczką. Pulchnemi paluszkami starała się ugładzić czepeczek na głowie, ale daremnie, — nie chciał być jej posłusznym. Kilka pukli włosów wyrwało się z pod niego i spływało po jej białej szyi.
Stanęła więc przed zwierciadłem i nareszcie udało jej się poprawić czepeczek, przygładzić włosy i z widocznem zadowoleniem, z uśmiechem na ustach, odwróciła się do obecnych.
— Rut, to nasza przyjaciółka Elżbieta Harrys, a to jej synek, o którym ci mówiłam.
— Cieszę się, że cię poznałam, Elżbieto — przywitała ją Rut, ściskając za rękę, jak starą przyjaciółkę, od dawna oczekiwaną. — A to śliczny chłopczyk. Przyniosłam mu coś — dodała, podając mu ciasteczko. Henryś przyjął wprawdzie ciastko, ale spoglądał na nowoprzybyłą z jakiemś niedowierzaniem i trwogą.
— A gdzie twój synek, Rut? — zapytała Rachela.
— Przyprowadziłam go z sobą, ale po drodze odebrała mi go twoja Marynia i zaniosła do dzieci.
W tej chwili otworzyły się znowu drzwi, i do pokoju weszła Marynia, śliczne dziewczę, z dużemi, czarnemi oczami jak u matki, z dzieckiem na ręku.
— Oto jest, — odezwała się Rachela, biorąc chłopczyka na ręce. — Jaki on ładny, a jak rośnie!
— To prawda, — odrzekła Rut, odebrawszy dziecię od Racheli i zdejmując mu błękitną materjalną czapeczkę i kilka chustek, któremi był owinięty, pocałowała chłopczyka, ściągnęła mu dokoła sukienkę i postawiła na podłodze.
Chłopczyk, przyzwyczajony widocznie do podobnego z nim obejścia, stał spokojnie, marząc może o jakichś przysmakach. Rut usiadła przy Elżbiecie i wyjąwszy z worka długą, pstrokatą pończochę, zaczęła pracowicie poruszać igliczkami.
— Maryniu, podsyp nieco węgli, — odezwała się łagodnie Rachela.
Posłuszna dziewczynka nasypała w kominek węgli, przyniosła wody i nalała w kociełek, postawiła go na ogniu i włożyła morele w rondel. Rachela tymczasem zapasała biały fartuch i zaczęła ugniatać ciasto na pieczywo.
— Jak się miewa Abigail Peters? — zapytała Rachela, krzątając się koło komina.
— Znacznie jej lepiej, — odpowiedziała Rut. — Byłam dziś rano u niej, posłałam pościel, uprzątnęłam pokoje. Lija Hils zabiegła do niej po południu, upiekła chleb i przygotowała na kilka dni sucharków. Obiecałam odwiedzić ją wieczorem.
— A ja pójdę jutro i wypiorę jej bieliznę.
— Dobrze zrobisz. Słyszałam, że Anna Stanwud zachorowała. Jan przepędził całą noc u niej, a ja pójdę do niej jutro.
— To niech Jan przychodzi do nas na śniadanie i na obiad, jak ciebie nie będzie w domu.

— Dziękuję ci, Rachelo, ale patrz, oto idzie Szymon.

Niczego się nie obawiaj, odezwał się podeszły w latach murzyn...
Szymon Halliday, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, w kurtce i spodniach z grubego sukna, w kapeluszu z szerokim brzegiem na głowie, wszedł do pokoju.

— Jak się masz Rut? — rzekł, podając jej swą szeroką dłoń. — Cóż porabia Jan?
— Dziękuję, zdrów.
— Cóż tam słychać nowego? — zapytała Rachela, wsadzając pieczywo do pieca.
— Piotr Hebbins powiadał mi, że wróci przyszłej nocy z przyjaciołmi, — rzekł Szymon znacząco.
— Doprawdy? — zapytała Rachela, spoglądając w zamyśleniu na Elżbietę.
— Powiadałaś mi, jak się zdaje, że się nazywasz Harrys? — zapytał Szymon Elżbiety.
Rachela spojrzała na męża, a Elżbieta odpowiedziała drżącym głosem:
— Tak.
Strach powiększył niebezpieczeństwo w jej oczach; przyszło biednej na myśl, że już zapewne rozesłano ogłoszenia o jej ucieczce.
— Matko, — zawołał Szymon, wychodząc do sieni.
— Czego chcesz, ojcze? — zapytała Rachela, wycierając w fartuch ręce i zbliżając się do męża.
— Mąż Elżbiety jest w kolonji, przybędzie tudotąd dzisiaj w nocy.
— Czy tylko prawdę mówisz? Nie żartujesz-że? — zawołała Rachela z nieudaną radością.
— Tak jest rzeczywiście, — mówił dalej Szymon. — Piotr jeździł tam wczoraj; spotkał tam starą kobietę i dwóch mężczyzn, z których jeden nazywa się Jerzy Harrys. Z tego, co opowiadał o sobie, wnoszę, że to jej mąż. Przystojny, dziarski mężczyzna. Czy jej powiedzieć o tem?
— Poradzimy się wpierw Rut — odrzekła Rachela. — Rut, proszę, chodźno na chwilę.
Rut położyła pończochę i pospieszyła na wołanie.
— Co sądzisz, Rut, Szymon powiada, że mąż Elżbiety znajduje się niedaleko i że ku wieczorowi tu przybędzie.
Radosny okrzyk wyrwał się z piersi młodej kobiety, zaczęła klaskać w dłonie i podskakiwać z takim zapałem, że z pod czepeczka wysunęły się dwa loki i spadły na białą chustkę, zasłaniającą gors.
— Ależ uspokój się, moja droga, — odezwała się Rachela, — miej rozum, Rut. Poradź nam lepiej, czy mamy jej zaraz o tem powiedzieć.
— A z pewnością, natychmiast! Wyobrażam sobie, coby to się działo ze mną, żeby coś podobnego zdarzyło się mojemu Janowi! Powiedz jej bezzwłocznie.
— Poczciwe dziecię, kochające serce! — wyszeptał półgłosem Szymon, spoglądając z rozczuleniem na młodą kobietę, — myślisz tylko, jakby pociechy bliźniemu przyczynić.
— Cóż w tem dziwnego? Czyż nie dlatego jesteśmy stworzeni? Żebym nie kochała Jana i mego dziecka, nie rozumiałabym może jej nieszczęścia. Ależ chodźmy, powiedzmy jej.
— Zaprowadź ją do drugiego pokoju, ja tymczasem przyprawię kurczę.
Rachela weszła do kuchni, gdzie siedziała Elżbieta, a otwierając drzwi do małej sypialni, odezwała się łagodnie: — Chodź, dziecię moje, przynoszę ci wieści.
Elżbieta oblała się żywym rumieńcem, powstała z miejsca drżąca jak listek, oglądając się niespokojnie na syna.
— Nie lękaj się, — zawołała Rut, podbiegając do niej i porywając ją za ręce. — Nie lękaj się, Elżbieto, to dobra nowina. Idź, idź! — Mówiąc to, popchnęła ją poufale ku drzwiom, a gdy się sypialnia za nią zamknęła, wróciła do kuchni i pochwyciwszy na ręce małego Henrysia, zaczęła go namiętnie całować.
— Zobaczysz tatkę, mój mały! — mówiła — czy rozumiesz? Tatko przyjedzie tutaj! — powtarzała dziecku, które z podziwieniem patrzało na nią.
Tymczasem inna zupełnie scena odbywała się za drzwiami. Rachela Halliday, przywoławszy Elżbietę, tak się do niej odezwała:
— Pan się zlitował nad tobą, córko moja, mąż twój wyrwał się z domu niewoli.
Krew uderzyła Elżbiecie do głowy, krasząc jej lica płomiennym rumieńcem, po chwili nagle odpłynęła ku sercu i twarz jej pokryła się naprzemian trupią bladością. Pod wrażeniem tak wielkiego szczęścia zachwiała się i opadła na krzesło.
— Odwagi! dziecię moje, — odezwała się Rachela, kładąc rękę na głowę Elżbiety. — Mąż twój znajduje się w towarzystwie przyjaciół i przybędzie nocy dzisiejszej.
— Dzisiaj w nocy? — powtórzyła Elżbieta. — I straciła przytomność umysłu; wszystkie przedmioty mglistą przykryły się zasłoną, myśli plątały się jak we śnie, nie wiedziała, co się z nią dzieje.
Przychodząc do przytomności, spostrzegła, że jest na łóżku; Rut siedziała przy niej i nacierała ręce kamforą. Otworzyła oczy na wpół senne, w tym błogim stanie, jakiego doznajemy, gdy się nam uda zrzucić ciężar długo dźwigany i możemy wytchnąć.
Nerwy, będące w gorączkowem natężeniu od chwili ucieczki, powoli zaczynały wracać do normalnego stanu, a dziwne poczucie bezpieczeństwa i spokoju zagościło w jej piersi.
Leżała z otwartemi oczami, patrzała jak przez sen.
Widziała przez na wpół do drugiego pokoju otwarte drzwi stół nakryty do herbaty i zebraną dokoła rodzinę; widziała zabiegi Rut, starającej się wszystkim usłużyć, przynoszącej na małych półmiskach konfitury i ciastka; widziała, jak się zatrzymywała przy jej Henrysiu, głaskała go po główce, karmiła, pieściła.

Widziała poważną postać Racheli, ów ideał matki, co ze szczerą troskliwością podchodziła od czasu do czasu do jej łóżka, spoglądając na nią z tkliwością i ociągając kołdrę lub poprawiając pościel. Widziała nareszcie, jak wszedł do pokoju Jan, mąż dobrej Rut, jak się rzuciła mu na szyję, później coś szeptała, pokazując znaczącemi gestami na drzwi drugiego pokoju.

Jerzy, jej mąż, siedział przy jej łożu...
Pod wpływem kojącego rany snu widziała jakby za mgłą cały obraz domowego szczęścia. Tuż koło poważnej postaci Racheli siedział na wysokiem krzesełku jej Henryś jakby pod opieką macierzyńskich skrzydeł; dalej spostrzegła Rut z dzieckiem na ręku, a dokoła całą rodzinę Hallidayów. — Wszystko to widziała i słyszała jakby w sennem urojeniu.

Wreszcie zasnęła tak mocno, jakby od chwili, w której opuściła o północy z dzieckiem na ręku, podczas mrozu, przy świetle tylko gwiazd na niebie iskrzących, strony rodzinne, jeszcze nie zmrużyła powiek.
I widziała we śnie przecudną krainę, kwieciste łąki, kąpiące się w zwierciadle wód wysepki i bujną zielenią pokryte brzegi. Tam w domku biało malowanym, tam przepędzała chwile szczęśliwe, to jej domek rodzinny; widziała Henrysia wesoło szczebiocącego; słyszała kroki męża, czuła, że się zbliża, czuła uściski jego, a łzy jego skropiły twarz jej, — i obudziła się.
To nie był sen. Już noc dawno zapadła; Henryś leżał uśpiony przy jej boku, na stoliku migotała świeca niepewnem światłem, a u jej wezgłowia siedział mąż jej, zalany łzami.


Dzień następujący rozpoczął się wesoło w domu Kwakrów. Matka wstała i otoczona gromadką chłopaków i dziewcząt, których nie mieliśmy czasu przedstawić naszym czytelnikom, zajęła się przygotowaniem śniadania, gdyż śniadanie w rozkosznych dolinach Indjany jest rzeczą wielce ważną i wymaga wiele zachodów.
Dlatego więc Jan poszedł po wodę, Szymon młodszy przesiewał mąkę kukurydzową, Marynia mełła kawę, Rachela jak dobroczynne słońce pobudzała wszystkich do pracy. Skoro wpośród grona jej młodych współpracowników wszczął się jaki swar, umiała go zażegnać łagodnem słowem.
W końcu usiedli wszyscy do stołu z wyjątkiem Maryni, która stojąc przy piecu, piekła sucharki.
Rachela zdawała się być szczęśliwą jak nigdy dotąd.
Gdy nalewała komu szklankę kawy lub podawała półmisek z pieczywem, było w ruchach jej tyle macierzyńskiej tkliwości, że każdy uważać ją musiał nieoledwie za swą własną matkę.
Jerzy po raz pierwszy usiadł do stołu razem z białymi, jako człowiek im równy; z początku doznawał pewnego zakłopotania, lecz wkrótce znikło ono, jak mgła poranna, pod wpływem serdecznej przyjaźni, jaką mu wszyscy okazywali.
Był to prawdziwy obraz domowego szczęścia, którego znaczenia Jerzy dotychczas nie rozumiał.
— Ojcze, a jeżeli cię jeszcze raz oskarżą? — zapytał Szymon młodszy, smarując bułkę masłem.
— Zapłacę karę, — odpowiedział Szymon spokojnie.
— A jak cię wsadzą do więzienia?
— Przecież z matką dacie sobie radę w gospodarstwie, — odrzekł ojciec z uśmiechem na ustach.
— Matka potrafi wszystko, jak zechce, — przerwał młodzieniec, — ale czyż to nie wstyd takie ogłaszać prawa?
— Nie powinieneś w sposób uwłaczający odzywać się o swoich prawodawcach, — odparł poważnie ojciec. — Pan Bóg na to tylko udzielił nam dóbr ziemskich, abyśmy ich używali sprawiedliwie i po ludzku. I dlatego, jeśli prawodawcy nasi wymagają od nas dziesięciny, powinniśmy ją zapłacić bez szemrania.
— Niemniej jednak nienawidzę posiadaczy niewolników! — zawołał chłopiec.
— Zadziwiasz mię mój synu! Twoja matka nigdy cię nie uczyła nienawiści. To, co czynię dla niewolnika, uczyniłbym i dla jego właściciela, gdyby Pan Bóg przyprowadził go do mojego domu w chwili niedoli.
Szymon młodszy zarumienił się po uszy; matka chcąc go pocieszyć, rzekła z dobrotliwym uśmiechem: „Szymon jest dobry chłopiec, tylko jeszcze za młody; jak podrośnie, będzie czynił tak, jak ojciec jego“.
— Spodziewam się, dobry panie, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi ci z naszego powodu, — odezwał się Jerzy smutnie.
— Nie trwóż się, to nasze powołanie na tej ziemi. Skoroby nam zabrakło mocy do znoszenia prześladowań w obronie sprawiedliwości, nie warcibyśmy byli naszego imienia.
— Ale za mnie cierpieć nie powinniście, — przerwał Jerzy, — nie mogę na to pozwolić.
— Nie za ciebie gotowiśmy cierpieć, bądź spokojny; postępujemy tak w imię Boga i ludzkości. — Dzień dzisiejszy przepędzisz u nas, a około dziesiątej zawiezie ciebie i twoich Fineasz Fleczer do pierwszej osady. Twoi prześladowcy gonią za tobą, zwlekać niepodobna.
— Skoro tak, — przerwał Jerzy, — to pocóż czekać wieczora?
— Podczas dnia nic ci nie zagraża, bo każdy mieszkaniec kolonji będzie strzec cię jak przyjaciela, lecz podróżować bezpieczniej nocą.







  1. Kwakrowie, sekta religijna, która powstała w połowie XVII wieku w Anglji. Sami nazywają się „Przyjaciołmi czyli wyznawcami światła“. Kwakrami nazwali ich przeciwnicy, (po angielsku „Quakers“ znaczy drżący; to quake, drżeć); ponieważ drżeli na wspomnienie o wielkości Boga, albo może dlatego, że założyciel sekty tej, Jerzy Fox, w obronie swej rzekł na końcu do sędziego: „Drżyjcie na słowo Pańskie“. Kwakrowie odznaczają się zgodnem pożyciem małżeńskiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.