Chata wuja Tomasza/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Wypadki, jakie się zdarzają w prawnie dozwolonym handlu.

Haley i Tomasz jechali dalej na wózku; obydwoje pogrążeni byli w głębokiej zadumie, ale jakże się różniły ich myśli?
Haley obliczał w myśli długość, szerokość i wszystkie rozmiary Tomasza i rozważał, co można wziąść za niego, skoro go wystawi na targu w takim stanie, w jakim się znajduje. Myślał o tem, jakby dobrać inny towar. Marzył o rozmaitej wartości mężczyzn, niewiast i dzieci, któreby mógł nabyć a później sprzedać; myślał wreszcie o wielu innych rzeczach, mających z sprawą niejaką styczność. Później rozmyślał o samym sobie, o swojej ludzkości w porównaniu z innymi handlarzami, co krępują swoich murzynów łańcuchami, wtenczas, kiedy on, Haley, tylko na nogi włożył Tomaszowi łańcuszki, zostawiając mu ręce wolne, i wzdychał głęboko na myśl o niewdzięczności ludzkiej, a może nawet Tomasz nie jest zdolny ocenić jego łaskawości... Zastanawiał się nad swoją dobrocią, której nawet niewdzięczność murzynów, tak często go oszukujących, nie zdołała zachwiać.
Zupełnie innemi myślami był zajęty Tomasz. Przypomniały mu się słowa, które niedawno temu czytał, że nie tu nasz raj, ale tam — w chwale u Pana i Boga naszego. Czytał te słowa w książce starej, jakie to zwykle czytają prostaczkowie, ludzie nieuczeni, a znajdują w nich nieraz skarby wiedzy, które się w ich sercach przyjmują i w chwilach przeciwności dają im odwagę do mężnego w niedoli wytrwania.
Pan Haley wyjął z kieszeni kilka arkuszy rozmaitych gazet i z największą uwagą zaczął przeglądać ogłoszenia. A że nie nazbyt był w czytaniu biegły, czytał zwykle głośno, jakby dlatego, by uszy dały świadectwo, że oczy widziały dobrze.
W taki sposób przeczytał powoli, co następuje:
„Sądowa sprzedaż murzynów! Stosownie do wyroku sądu odbędzie się we wtorek dnia 29 lutego sądowa licytacja murzynów, pozostałych po zmarłym Jessem Bloczforcie, na rzecz spadkobierców i wierzycieli.
Licytacja odbędzie się przed drzwiami sądowemi w Waszyngtonie.
Na sprzedaż wystawieni są: Agara — 60 lat; Jan — 30 lat; Ben — 22 lata; Saul — 25; Wojciech — 14 lat.

Samuel Morys.  Exekutorowie testamentu“.
Tomasz Flint.

— Trzeba będzie sobie zobaczyć, — rzekł Haley, zwracając się do Tomasza, w braku innego towarzysza do rozmowy. — Otóż widzisz, Tomaszu, muszę dobrać dla ciebie porządną kompanię; w gromadzie jakoś będzie ci weselej. Najprzód udamy się do Waszyngtonu, gdzie, zanim załatwię rozmaite interesy, zamknę cię w więzieniu.
Tomasz przyjął wiadomość tę spokojnie, chociaż, jako człowieka uczciwego, niezmiernie go to bolało.
Na uczciwość swą był zawsze dumnym, tem więcej, że mało miał powodu poszczycić się czem innem. Gdyby był należał do wyższej klasy społeczeństwa, możeby na uczciwość swą nie kładł tyle wagi; ale obecnie była to jego jedyna duma, jedyny skarb. Począł w duszy rozważać, czy ci wszyscy wystawieni na sprzedaż niewolnicy mają także żony i dzieci? Czy im również tak ciężko było rozstać się z niemi, jak jemu?
Tak przeszedł dzień cały naszym podróżnym na wózku, a ku wieczorowi już się rozgościli wygodnie w Waszyngtonie. Haley w oberży, a Tomasz — w więzieniu.

Drżącemi rękoma przycisnęła do siebie chłopca...

Na drugi dzień około godziny jedenastej zebrał się u drzwi sądowych tłum ludzi, oczekujący licytacji. Jedni palili cygara, fajeczki, inni żuli tabakę, klęli, rozprawiali, każdy według własnego temperamentu i usposobienia.
Mężczyźni i kobiety, wystawieni na sprzedaż, siedzieli w gromadzie i cicho rozmawiali ze sobą. Kobieta, zapisana w ogłoszeniu pod imieniem Agary, była nieodrodnem dzieckiem Afryki; chociaż miała zaledwie sześćdziesiąt lat, wyglądała jak zgrzybiała staruszka. Ciężka praca, reumatyzm, pochyliły ją przedwcześnie ku ziemi; na domiar nieszczęścia utraciła wzrok prawie zupełnie.
Obok niej stał najmłodszy jej syn, Wojtuś, jedyne dziecię, które biednej staruszce zostało, — chłopczyk 14 lat, ostatni przedstawiciel niegdyś licznej rodziny, której wszystkich członków sprzedano z kolei na Południe.
Drżącemi rękoma przycisnęła do siebie chłopca i z niewysłowioną trwogą wpatrywała się w twarz każdego kupca, co przychodził jej dziecię oglądać.
— Nie lękaj się, matko Agaro, — odezwał się najstarszy z murzynów, — mówiłem o tobie z twoim panem, powiedział mi, że będzie można sprzedać was razem.
— Dlaczego powiadają, że się na nic nie przydam? Przecież umiem gotować, prać, szorować. Dla czegóżby nie mieli mnie kupić, toć nie drogo zapłacą... Powiedzcie im to, a czy powiecie?... — dodała staruszka nalegająco.
Właśnie w tej chwili przedarł się Haley przez tłum i podszedł ku grupie murzynów, oglądając każdego; próbował siły muszkułów, zaglądał w zęby, rozkazywał wstawać, zginać się i znowu prostować. Z kolei przyszedł do Wojtusia, obejrzał mu ręce a dla wypróbowania jego zwinności, kazał mu skakać.
— Jego beze mnie nie sprzedadzą! — zawołała staruszka z gorączkowym pospiechem — nas sprzedadzą razem! Patrz pan, jeszczem zupełnie zdrowa, mogę pracować i wiele pracować!
— Może na plantacji? — zapytał Haley, spoglądając na nią z pogardą. — Piękny interes!...
Zadowolony z przeglądu, nacisnął kapelusz na bakier i stanął na uboczu z cygarem w ustach, rękoma w kieszeniach, gotów do czynów...
— Co pan o nich sądzisz? — zapytał go jakiś człowiek, który podczas całego przeglądu pana Haley’a postępował w ślad za nim, pragnąc widocznie z jego uwag korzystać.
— Będę licytował na mężczyznę i tego chłopca.
— Chłopca chcą sprzedać razem z kobietą.
— Piękna mi historja! skóra a kości, łyżki strawy nie warta.
— Panbyś jej nie kupił?
— A czy ja głupi? Toć prawie ślepa, skulona cała, na djabła się zda!
— Są ludzie, co umyślnie kupują takie baby i dowodzą, że one dłużej od innych się trzymają.
— Nie, to nie dla mnie interes, — odrzekł Haley; — jabym jej za darmo nie wziął; mam ja nieco doświadczenia w tym względzie.
— A szkodaby doprawdy rozdzielać ją z synem, bardzo do niego przywiązana, z pewnością tanio ją sprzedadzą.
— Któżby tam nadaremno chciał wyrzucać pieniądze? A zresztą jak czyja wola, niech sobie ją kupi. Chłopca zabiorę na plantację, a baby nie wezmę, choćby mi ją darmo dać chciano.
— Oszaleje chyba — dorzucił nieznajomy.
— Jak się jej tam podoba, — odpowiedział handlarz obojętnie.
Niezwykły szum w gromadzie, otaczających widzów, przerwał rozmowę. Przez tłum przedzierał się, pracując łokciami, drobny człowieczek. Stara murzynka zatrzymując oddech, instynktownie pochwyciła syna.
— Wojtusiu, przytul się do swej matki, przytul się silniej! nas kupią razem... — odezwała się, przyciskając z trwogą do swych piersi chłopczyka.
— A jak nie razem, matusiu? — zapytał chłopczyk.
— Kupią, moje dzieciątko, kupią, bo jabym tego nie przeżyła; jak nas rozdzielą, nie przeżyję tego, — dodała staruszka z rozpaczą.
Donośny głos woźnego, proszącego o zrobienie miejsca, zwiastował o zaczęciu się licytacji. Wszyscy ustąpili, i wyprzedaż się rozpoczęła. Niedługo prawie wszyscy murzyni byli sprzedani, a ceny świadczyły, że zapotrzebowanie jest wielkie. Dwóch kupił Haley.
— Na ciebie kolej, zuchu, — odezwał się woźny, dotykając chłopca młotkiem; — no, dalej na nogi, hop!
— Sprzedajcie nas razem, miejcie litość! — jękła murzynka, trzymając w objęciach syna.
— Precz! — krzyknął woźny, odpychając biedną matkę. — Przyjdzie i na cię kolej. No, dalej, kruczku, hop! — Mówiąc to, wepchnął dzieciaka na podwyższenie, a jednocześnie wyrwał się jęk rozpaczy z piersi matki. Chłopak zatrzymał się na chwilę, chciał się obejrzeć, ale nie było czasu; musiał otrzeć łzy, co się gradem sypały z jego dużych, czarnych oczu, i zaczął podskakiwać.
Jego piękna budowa, ładna twarzyczka i zwinność ruchów, wkrótce stały się powodem współubiegania; pięć czy sześć głosów jednocześnie podnosiło cenę.
Z przestrachem spoglądał na wszystkie strony, przysłuchując się głosom handlarzy, odzywających się to z jednej, to z drugiej strony, aż się dało słyszeć uderzenie młotka.
Chłopak dostał się panu Haley. Właśnie, gdy go miano zepchnąć z podwyższenia i oddać w ręce nowego pana, chłopak zatrzymał się chwilkę i obejrzał na matkę. Biedna staruszka, cała drżąca, wyciągnęła ku niemu ramiona.
— Na miłość Boga, kupcie i mnie, kupcie, bo umrę!
— Zdechniesz, gdy cię kupię... chciałaś powiedzieć. Nie, nie kupię cię — rzekł gniewnie Haley i odwrócił się.
Nikt prawie nie targował staruszki. Handlarz, co rozmawiał poprzednio z Haleyem, człowiek, jak widać, nie pozbawiony uczuć ludzkości, kupił ją za bezcen. Widzowie zaczęli się rozchodzić.
Nieszczęśliwe ofiary handlu, które wiele lat żyły pod jednym dachem, otoczyły nieszczęśliwą matkę; serce krajało się, patrząc na jej rozpacz.
— Choćby jednego byli mi zostawili! A pan mówił, że mi go zostawi, on mi to obiecał! — wołała biedna głosem pełnym boleści.
— Miej w Bogu nadzieję, matko Agaro, — pocieszał ją najstarszy z murzynów.
— Cóż to pomoże? — odrzekła, zanosząc się od płaczu.
— Matusiu! matusiu! nie mówcie tego, nie mówcie! — odezwał się chłopczyk. — Powiadają, że twój pan to dobry człowiek.
— To dla mnie nie ma znaczenia, drogie dziecię moje, ostatnia moja pociecho! Boże! co się ze mną stanie?
— Hej! odciągnijcie ją stamtąd! — zawołał Haley sucho; — nic jej nie pomoże, choćby najbardziej wyła.
Starsi murzyni prawie gwałtem wyrwali Wojtusia z ostatniego uścisku nieszczęśliwej matki, a odprowadzając do wózka Haleya, starali się go pocieszyć, lecz napróżno.
— W drogę! — zawołał Haley, spędzając do kupy swój towar, a zbliżywszy się do wózka, wyjął zeń kajdany, założył je murzynom i związał wszystkich jednym łańcuchem i popędził do więzienia.
W kilka dni potem zajął Haley wraz ze swoim towarem miejsce na jednym ze statków, kursujących po rzece Ohio.
Kompania jego nie była jeszcze skompletowana; liczył na to, że w drodze będzie mógł ją uzupełnić niewolnikami, których albo sam, albo też jego agenci przygotowali na różnych punktach wybrzeża.
„Belle Reviere“, jeden z najwygodniejszych i najpiękniejszych parowców, odbywających żeglugę po Ohio, sunął wesoło z biegiem rzeki; nad nim pogodne niebios sklepienie, chorągiew z trzema gwiazdami rzeczypospolitej Amerykańskiej powiewała na maszcie, na pokładzie przechadzały się pięknie postrojone damy w towarzystwie panów, używając świeżego powietrza.
Życie wrzało dokoła, wszyscy cieszyli się i bawili, wszyscy — oprócz niewolników Haleya, ulokowanych wraz z innymi pakunkami na dolnym pokładzie statku. Widocznie nie dla nich słońce świeciło, nie dla nich radość i wesele, bo stanąwszy w gromadce, rozmawiali z sobą po cichu, nie zwracając wcale uwagi na to, co się dokoła nich działo.
— Chłopcy! — zawołał Haley, zbliżając się z nienacka ku nim, — spodziewam się, żeście zadowoleni i weseli. U mnie nie wolno się ślimaczyć i zwieszać nosa! Trzymajcie się ostro, ja was nie skrzywdzę.
Biedacy, do których Haley się zwrócił, odpowiedzieli zwykłem: „Na rozkazy pańskie“, co od tylu wieków tak często słyszy się z ust murzyna; ale nie widać było po nich wielkiej radości.
Każdy z nich odczuwał niezmierny ból w duszy; ten pożegnał na zawsze żonę, dzieci, tamten matkę, siostry, braci, — już nie mieli ich więcej zobaczyć. Choć więc pan ich kazał im być wesołymi, nie mogli się na wesołość zdobyć.
— Mam żonę, — odezwał się murzyn, oznaczony na rejestrze imieniem „Jan — 30 lat“, i położył swe ręce, skute w kajdany na kolanach Tomasza — biedna, nie wie jeszcze o niczem!
— A gdzież ona? — zapytał Tomasz.
— Nieco dalej w oberży. — Cóżbym dał za to, gdybym mógł jeszcze raz przed śmiercią ją zobaczyć!
Biedny Jan, łzy spłynęły mu po licach, tak samo jak u białych. Tomasz starał się go pocieszyć, sam tęskniąc za domem, żoną i dziećmi.
A nad nimi, w kajutach, siedzieli ojcowie i matki, mężowie i żony, dokoła nich biegała i swawoliła dziatwa na wzór skrzydlatych motylków. I wszyscy byli szczęśliwi; tak tam było dobrze i wesoło.
— Ach mamo! — zawołał mały chłopaczek, który przed chwilą zwiedził dolną część okrętu. — Na okręcie z nami jest handlarz murzynów; widziałam tam na dole pięciu niewolników w kajdanach.
— Nieszczęśliwi! — odrzekła matka z współczuciem.
— Cóż takiego? — zapytała druga.
— Tam na dole jęczą niewolnicy.
— Okuci w kajdany, — dorzucił chłopczyk.
— Hańba to, że w naszej ojczyźnie dzieje się coś podobnego!
— Na tę sprawę można się rozmaicie zapatrywać, — wtrąciła jakaś wykwintnie wystrojona dama, siedząca u drzwi kajuty z robótką w ręku. — Mieszkałam w Południowych Stanach i przyznam się, że, wedle mego zdania, murzynom daleko lepiej w niewoli, jak gdyby byli wolnymi.
— Zgadzam się, że pod pewnymi względami może im i lepiej, — odpowiedziała dama, co wywołała tę uwagę, — nikt jednakże nie może chyba zaprzeczyć, że najokropniejszą spuścizną niewoli jest potarganie uczuć najświętszych i najszlachetniejszych, rozrywanie rodzin, związanych uczuciem miłości.
— Zapewne, to bardzo źle, — odrzekła pierwsza, rozkładając dopiero co ukończoną sukienkę dziecinną i przypatrując się z uwagą obszyciu; — ale to pewnie rzadko się zdarza.
— Przeciwnie, bardzo często, mieszkałam długo w stanie Kentucky i w Wirginji, i widziałam bardzo wiele przykładów, rozdzierających serce. Wyobraź pani sobie, że ktoś zabiera pani dwoje pańskich dziatek i sprzedaje, cobyś pani zrobiła?
— Nie możemy przecież podług siebie sądzić o uczuciach tej klasy ludzi.
— Mówisz to pani dlatego, że nie znasz tych nieszczęśliwych. — Ale ja, zrodziłam się i wyrosłam wśród nich, i wiem, że oni czują równie silnie, jak ja i pani, a może i głębiej jeszcze.
— Czy być może? Sądzę jednakże, że im lepiej w niewolnictwie. — To rzekłszy, wyjrzała owa dama, ziewając z nudów, oknem kajuty.
— Nie ulega wątpliwości, iż Opatrzność przeznaczyła plemię afrykańskie do niewolnictwa, do życia poziomego, — odezwał się jakiś jegomość dość otyły, czarno ubrany.
— Czy tak, cudzoziemcze? — przerwał jakiś wysoki pan, stojący obok.
— Bez wątpienia. Bóg, niezbadany w swych zamiarach skazał od wieków to plemię na niewolnictwo; nie powinniśmy sprzeciwiać się Jego wyrokom.
— Kiedy taka wola Boża, toć spieszmy kupować murzynów, — przerwał wysoki mężczyzna. — Czy tak, mój panie? — ciągnął dalej, zwracając się do Haleya, który wsunąwszy ręce w kieszenie, stał przy kominku parowca i ciekawie przysłuchiwał się całej rozmowie.
— A tak, — mówił mężczyzna laskonogi dalej — wszyscy winniśmy według słów pańskich gnębić murzynów, prześladować ich, bo przecież oni na to stworzeni. Wygodna to zasada! Czy tak, cudzoziemcze? — spytał, zwracając się do Haleya.
— Nigdy się nad tem nie zastanawiałem, — odpowiedział Haley. — Gdzież mnie, człowiekowi bez nauki, wdawać się w takie rozprawy. Zajmuję się handlem, bo chcę jaki taki uciułać kapitalik. Jeżelim zgrzeszył, to, jak sądzę, zostanie mi dość czasu do pokuty.
— A za cóż pan będziesz pokutować? Niemasz się o co kłopotać — dorzucił laskonogi podróżny. — Widzisz pan, jaka to korzyść dla pana! Żebyś pan, jak naprzykład ten szlachetny człowiek, umiał sobie tłómaczyć na korzyść swoją wszelkie gałgaństwa, tobyś już dawno wiedział o tem i nie zaznałbyś niepokoju i trwogi. Dość powiedzieć: taka jest wola Boża. Nieszczęście to, że dla celów tak niskich, jak podtrzymanie niewolnictwa, nadużywa się Imienia Bożego.
Nieznajomy, którego już czytelnik, jeżeli raczy sobie przypomnieć spotkał w oberży w Kentucky, usiadł z szyderczym uśmiechem na ustach, co nadało dziwnego wyrazu jego suchej, wywiędłej twarzy.
Właśnie w tej chwili zbliżył się jakiś człowiek z rozumną i wyrazistą fizjognomją, wyniosłej a zręcznej budowy ciała, i tak się odezwał:
— „Czego nie chcesz, aby ci ludzie czynili, tego im też nie czyń“. Tak napisano w Piśmie św., a potem: „Miłuj bliźniego twego, jak siebie samego“.
— Otóż to jest myśl Pisma świętego, cudzoziemcze, o ile mogę w mej prostocie pojąć — dorzucił handlarz koni z oberży w Kentucky puszczając kłęby dymu.
Młodzieniec zatrzymał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz statek dobijał do brzegu i wnet się zatrzymał. Wszyscy goście zbliżyli się do poręczy, okalającej pokład, aby zobaczyć, gdzie stanęli.
W chwili, gdy się statek zatrzymał, wbiegła nań po desce na brzeg rzuconej murzynka, przedarła się przez tłum, zbiegła do dolnego przedziału statku i rzuciwszy się na szyję niewolnikowi, oznaczonemu „Jan, lat 30“, zaczęła rzewnie płakać i wołać: mężu mój, mężu drogi!
Nie będziemy opisywali rozpaczliwej tej sceny. Zdarzały się one codziennie i dzisiaj nawet się zdarzają. Plama to brzydka na dziewiętnastem stuleciu.
Młodzieniec, który odważył się stanąć w obronie cierpiących, przypatrywał się tej scenie z skrzyżowanemi na piersiach rękoma; w końcu, zwracając się do pana Haleya, rzekł:
— Przyjacielu, jak możesz zajmować się takim handlem? Raduję się na samą myśl, że niedługo zobaczę się z żoną, uścisnę dziecię. Tymczasem ten sam głos dzwonu, dający sygnał do odpłynięcia statku, który będzie dla mnie znakiem zbliżającej się chwili radości, dla nich zaś — straszliwej rozłąki na zawsze. Wiedz o tem, że zdasz Bogu rachunek za to!
Handlarz milczał.
Laskonogi mężczyzna zbliżył się do Haleya i szturchnął go łokciem. — No cóż! — rzekł — nie wszyscy są ludzie jednego zdania na świecie; nie wszyscy nadużywają Imienia Bożego, ten z pewnością nie powie, że Opatrzność stworzyła murzynów na wieczne niewolnictwo.
Haley mruczał coś pod nosem.
— No, już o to mniejsza, co tu się dzieje na ziemi, ale co tam będzie? Stanie się tam nie dziś, to jutro, przed sądem, co się nie da uwieść wykrętami, będą to tam strachy!...
Haley przeszedł w zamyśleniu na drugi koniec parowca.
— Niech no mi się powiedzie sprzedać kilka transportów tego towaru, — mówił sam do siebie, — a rzucę ten handel... to zły interes.
I wyjąwszy z kieszeni pugilares, zaczął obliczać zyski i wydatki. Niejeden taki Haley chciałby znaleźć w zajęciu podobnem spokój sumienia.
Odbiwszy od brzegu, sunął statek znowu poważnie z biegiem rzeki, a dawna wesołość znowu zapanowała na pokładzie.

Nie wierzę, nie wierzę temu!

Mężczyźni rozmawiali, śmiali się, czytali, palili cygara; kobiety zajęte były robótkami, dziatwa się bawiła — tylko tam, na dole, panowała głucha cisza przerywana od czasu do czasu głębokiem westchnieniem.
Pewnego pięknego poranka zatrzymał się statek przy małem miasteczku w stanie Kentucky. Haley wyszedł na brzeg dla załatwienia interesów.
Tomasz, chociaż zakuty w dyby, mógł się jednak przechadzać, stanął więc na brzegu statku i z roztargnieniem spoglądał na miasto. Wkrótce spostrzegł wracającego Haleya, prędkim krokiem zdążającego do statku; obok niego szła młoda mulatka z dzieckiem na ręku, bardzo przyzwoicie odziana, wesoło rozmawiając ze służącym murzynem, co niósł za nią niewielką walizkę. Weszła ona po pokładce na statek. Właśnie wtedy dał się słyszeć dzwonek, machina sapnęła parą, zawarkły koła, — i statek odbił od brzegu.
Młoda kobieta przeszła na przednią część parowca i tam usiadłszy na jakiejś skrzyni, bawiła swe dziecię.
Haley przeszedł się parę razy po pokładzie, jakby się namyślał co czynić, później zbliżył się do młodej kobiety i rozpoczął rozmowę.
Tomasz spostrzegł wkrótce, jak się twarz kobiety powlekła smutkiem; odpowiedzi jej były krótkie i gorączkowe.
— Nie wierzę, nie wierzę, pan mnie oszukujesz.
— Skoro mi nie wierzysz, to przeczytaj sama, przekonasz się, że mówię prawdę, — odpowiedział Haley, wyjmując z kieszeni jakiś papier. — Jest to akt sprzedaży, podpisany przez twego pana. Zapłaciłem za niego gruby pieniądz.
— Nie, nie wierzę, pan mój nie mógł mnie tak okropnie oszukać, — mówiła kobieta z wzrastającem wzruszeniem; — to nie prawda!
— Zapytaj tych, którzy umieją czytać, a przekonasz się, że prawda. Za pozwoleniem, — odezwał się do jakiegoś jegomościa, który w tej chwili koło nich przechodził. — Bądź pan łaskaw przeczytać, co tu napisano. Kobieta ta nie chce wierzyć, że to akt sprzedaży.
— To akt sprzedaży dziewczyny Łucji wraz z dzieckiem, podpisany przez Jana Fosdika. Wszystkie formalności zachowane, o ile wnioskować mogę.
Rozpaczliwy krzyk Łucji zwrócił uwagę wszystkich; Haley objaśniał zebranym powód jej smutku.
— Powiedział mi, że wysyła mnie na posadę kucharki do Louisville, do tej samej tawerny, w której służy mój mąż; sam mi to powiedział, a ja mu wierzę, niepodobna, aby mnie miał okłamać.
— A jednak cię sprzedał, biedna kobieto, tu niema żadnej wątpliwości, — odezwał się jeden z podróżnych o poczciwym wyrazie twarzy.
— No, to trudno, — odezwała się kobieta, nagle się uspokoiwszy, a przycisnąwszy konwulsyjnie dziecię do piersi, utkwiła wzrok w głęboką toń wody.
— Spokojnie przyjęła tę wiadomość — zauważył Haley — to rozsądna kobieta, łatwo się z swym losem pogodziła.
Biedna obojętnie spoglądała na szumiące fale; lekki wietrzyk igrał z jej włosami, — widziała mieniącą się w promieniach słonecznych powierzchnię wody, słyszała wesołe gawędy pasażerów, a smutek przygniatał jej serce, jak gdyby na niem kamień ciężył. Chłopczyk stanął na kolanach matki, głaskał ją po twarzy, uśmiechał się, klaskał w rączki, jak gdyby chciał uwagę jej zwrócić na siebie. Przycisnęła go do piersi i łzy boleści spłynęły na jego śliczną twarzyczkę. Zdziwiony chłopczyna ciekawie przypatrywał się matce. Niedługo znowu się uspokoiła i poczęła go karmić.
Było to dziecię, liczące dziesięć miesięcy, nad wiek rozwinięte; nie siedziało ani chwili spokojnie, tak że matka musiała je strzec bezustannie.
— Ładny chłopczyk! — odezwał się jeden z pasażerów, stając przed nim z rękoma włożonemi w kieszenie. — W jakim jest wieku?
— Ma dziesięć i pół miesiąca — odrzekła matka.
Nieznajomy pogłaskał chłopczyka i dał mu kawałek cukru, który tenże z chciwością włożył w usta.
— Mądry chłopiec; wie, że to słodkie — rzekł, a pogwizdując sobie, poszedł dalej. Gdy jednak doszedł na drugi koniec parowca, spostrzegł Haley’a siedzącego na kufrze; wyjął zapałkę i zapalił cygaro.
— Wcale nie brzydka kobieta, którą tam wieziesz.
— Prawda, wcale niebrzydka — powtórzył Haley, puszczając kłęby dymu.
— Wieziesz ją na Południe?
Haley kiwnął głową twierdząco.
— Na plantacje?
— Tak; mam większe zamówienie, więc i jej się pozbędę; umie dobrze gotować, a nawet heklować, — nieźle się na niej zarobi.
— Chłopczyka musicie się jednak pozbyć — odezwał się znowu pasażer.
— Sprzedam go, gdy się nadarzy kupiec, — odpowiedział Haley, zapalając nowe cygaro.
— A wiele za niego żądasz? — zapytał nieznajomy, usiadłszy na dużej pace.
— Chłopak zdrowy, silny, tłusty, ciało jak rzemień, ani go uszczypnąć.
— Prawda, ale ileż to zabiegów, nim się go wychowa.
— To najmniejsze, wychowa się sam; takie dzieci nie sprawiają więcej zachodu jak szczenięta, za miesiąc zacznie już biegać.
— Mam sposobność kazać go wychować; kto wie, możebym go i nabył? — Kucharka moja w przeszłym tygodniu straciła syna, utopił się w cebrze, niechby sobie wykarmiła tego malca.
Haley i pasażer palili dalej w milczeniu; żaden bowiem pierwszy nie chciał zacząć targu. Wreszcie pasażer odezwał się:
— Przecież pan nie myślisz wziąć za niego więcej jak 10 dolarów; tem bardziej, że pozbyć się go musisz.
Haley pokiwał głową i splunął na ziemię.
— Nie, za taką cenę go nie sprzedam — odrzekł.
— Więc za ile?
— Sam mogę zająć się jego wychowaniem, albo oddam go w odpowiednie ręce; za pół roku będzie wart sto dolarów, a za rok z jakie dwieście. Takiego zgrabnego chłopca nie zawsze się spotyka: niżej pięćdziesięciu dolarów go nie oddam.
— To za drogo.
— Jak się panu zdaje...
— Dam trzydzieści.
— Przedzielimy różnicę na połowę, pan dodasz, a ja opuszczę: oddam go panu za czterdzieści dolarów, ani o centa taniej.
— Zgoda, dam panu czterdzieści dolarów.
— Interes załatwiony. Gdzie pan wysiadasz?
— W Louisville.
— Dobrze, przypłyniemy tam o zmierzchu, dzieciak będzie spał, będziesz go pan mógł zabrać bez krzyku... Lubię załatwiać sprawy spokojnie, nienawidzę hałasu. Kilka banknotów przeszło z kieszeni pasażera do pugilaresu pana Haley’a, który najspokojniej zapalił nowe cygaro.
Wieczór był jasny i cichy, gdy się statek zatrzymał u przystani w Louisville. Kobieta, siedząca z uśpionem na ręku dzieckiem, położyła okrycie swoje między paki i ułożyła tam dziecię, a sama pobiegła ku wyjściu z pokładu, w nadziei, że w pośród służby hotelowej, może uda jej się zobaczyć męża. Tłum pasażerów oddzielił ją od dziecięcia.
— Czas — rzekł Haley, podając nieznajomemu śpiące niemowlę. — Nie rozbudź go tylko, żeby się nie rozbeczał, bo nie dalibyśmy sobie z babą rady.
Nieznajomy ostrożnie odebrał dziecię i znikł wśród tłumu.
Gdy parowiec odbił od brzegu i wypłynął na środek rzeki, kobieta wróciła na dawne swe miejsce. Tam siedział Haley, dziecka nie było...
— Gdzie dziecię moje? Gdzie synek mój? — wołała zrozpaczona.
— Łucjo, — odezwał się handlarz, — syn twój sprzedany; tak czy owak, trzeba było go się pozbyć, niepodobna było wieść go na Południe. Przyznasz chyba, że słusznie uczyniłem korzystając z okoliczności i oddając go w dobre ręce, gdzie go lepiej wychowają, jak tybyś uczynić była zdolna.
Łucja zmierzyła go wzrokiem pełnym rozpaczy i niezmierzonej boleści. Inny człowiek wzruszyłby się do głębi duszy, ale nie on, który przyzwyczaił się do tego i uważał owe straszliwe męki ofiar swoich jako nieodzowne konieczności swego brzydkiego zawodu; obawiał się tylko hałasu.
Ale Łucja zachowała się spokojnie; cios przeszył jej sam środek serca; usta jej nie zdołały wypowiedzieć słowa żalu ani skargi.
Usiadła nieprzytomna, a ręce jej opadły bezwładnie; utkwiła wzrok gdzieś w dal, ale nic nie widziała. Regularny łoskot machiny, rozmowy pasażerów słyszała tylko jak przez sen. Nie była w stanie i słowa wypowiedzieć; nieszczęście zbyt wielkie — złamało ją.
Handlarz uważał za stosowne pocieszyć ją.
— Ja to pojmuję, że to bolesna dla ciebie chwila, ale rozumna i myśląca kobieta nie powinna się oddawać rozpaczy. Wiesz sama, że to było koniecznem, co było robić?
— Daj mi pan spokój, proszę, daj mi spokój!
— Jesteś piękną kobietą — mówił dalej — pragnąłbym twojego szczęścia, sprzedam cię w dobre ręce, a i wnet znajdziesz sobie innego męża, — tak ładna kobieta jak ty...
— Panie, nie odzywaj się w tej chwili do mnie! — zawołała Łucja głosem rozpaczliwym.
Handlarz zrozumiał, że uczyni najlepiej, gdy zamilknie. Wstał przeto i odszedł, a Łucja ukryła twarz w chuście i siedziała nieruchomie.
Haley przechadzał się wzdłuż i wpoprzek pokładu, zatrzymując się od czasu do czasu i spoglądając na Łucję.
— Bardzo ją to boli — rzekł sam do siebie, — ale jest spokojna. Niech się trochę wypłacze, to jej ulży.
Tomasz był naocznym świadkiem tej sceny; obawiał się dalszych a nieuniknionych następstw; serce jego krwawiło się na widok tylu cierpień. Zbliżył się więc do niej, chcąc ją łagodnemi pocieszyć słowy.
Jako odpowiedź usłyszał tylko jęk boleści, który się wyrwał z jej piersi.
Ze łzami w oczach mówił jej o Bogu, Zbawicielu, o życiu wiecznem; lecz nic nie słyszała, głuchą była na słowa pociechy, a serce boleścią ściśnione, nic więcej, prócz boleści, odczuć nie zdołało.
Noc nadeszła, noc spokojna, jasna, skrząca tysiącami gwiazd, przepyszna, lecz milcząca. Z wysokiego nieba nie zleciało słowo pociechy, nie odezwał się głos współczucia, nie widać było żadnej pomocy. Na statku wszyscy posnęli, głosy wesela i głosy nawoływające do pracy powoli zamilkły, i słychać było tylko szmer fal rozcinanych piersią statku. Tomasz, leżąc na pakach, słyszał od czasu do czasu powtarzające się westchnienie: „Co począć, mój Boże! Panie miłosierny, wesprzyj mnie!“ — Lecz w końcu i głos skargi zamilkł, a na pokładzie zapanowała zupełna cisza.
O samej północy Tomasz zbudzony, spostrzegł jakąś ciemną postać przebiegającą koło niego, a po chwili posłyszał pluśnięcie wody. Oprócz niego nikt tego nie słyszał. Podniósłszy głowę, przekonał się, że miejsce, na którem siedziała Łucja, było pustem; wstał więc, aby ją odszukać, lecz szukał napróżno.
Skrwawione serce przestało już boleć, a rzeka, tak jak i przedtem toczyła spokojnie swe jasne wody; patrząc na jej powierzchnię, gładką jak zwierciadło, niktby nie podejrzywał, że przed chwilą dała w swem łonie schronienie nieszczęśliwej matce.
Haley, przebudziwszy się nad rankiem, poszedł obejrzeć swój towar, i jemu także serce się ścisnęło od trwogi.
— Gdzie jest dziewczyna? — zapytał Tomasza.
Tomasz znając charakter swego pana, udał, że nic nie wie, boby zechciał może pomścić na nim swą stratę.
— Przecież nie mogła wysiąść na brzeg: ile razy bowiem statek się zatrzymywał, nie spałem, i nie spuszczałem jej z oka...
Słowa te widocznie były zwrócone do Tomasza. Tomasz jednak milczał.
Handlarz przetrząsł cały statek, szukając między beczkami, pakami, koło machiny, zaglądał nawet do komina, ale Łucji nie znalazł.
— Słuchaj Tomaszu, mów otwarcie, — rzekł, wracając na pokład, — ty wiesz, gdzie się podziała; nie zaprzeczaj, jestem najmocniej przekonany, że wiesz o tem. O godzinie 10 na własne oczy widziałem ją tu leżącą, widziałem ją o 12, później jeszcze koło drugiej, a o czwartej już jej niema. Tyś tu spał ciągle, musiałeś widzieć, co się z nią stało. Po co się tu zapierać, co wiesz, to mi powiedz.
— Co wiem, to powiem panu, — odrzekł Tomasz. — Przed świtem zdawało mi się, żem słyszał szelest koło siebie, później pluśnięcie wody; wtedy się zupełnie przebudziłem, a Łucji już nie było.
Handlarz nie okazał najmniejszego po sobie wzruszenia, dlatego, że jakeśmy to już wyżej powiedzieli, od dawna był oswojony z rozmaitemi nieprzyjemnościami, zachodzącemi w jego nędznym zawodzie.
Okropna śmierć biednej Łucji nie przeraziła go wcale, nie po raz to pierwszy był świadkiem podobnych wypadków, przyzwyczaił się do tego. Śmierć niewolnika, odbierającego sobie życie, nie zdołała wywrzeć na nim żadnego wrażenia, prócz uczucia, że stracił kilkaset dolarów. Toteż, dając folgę gniewowi, przeklinał niewdzięczną kobietę, której szczęścia pragnął... Uciekła w krainę, która nikogo więcej z powrotem nie wydaje, choćby upomniały się o to całe Stany Zjednoczone.
Haley wyjął z kieszeni notes i zapisał pod rubryką strat poniesioną szkodę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.