Chata wuja Tomasza/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Późnym wieczorem zatrzymał się u drzwi niewielkiego gościńca wioski N*** w Kentucky pewien podróżny.
Wchodząc do wspólnej sali, spotkał się tam z najróżnorodniejszem towarzystwem, zmuszonem szukać schronienia od słoty.
Byli to przeważnie myśliwi z stanu Kentucky, mężczyźni silni, barczyści, swobodni w obejściu. Po kątach stały poustawiane strzelby, wyżej pozawieszano myśliwskie torby, nieco opodal porozkładały się na ziemi psy gończe, a wśród nich gromadka dzieci murzyńskich, z niemi się bawiących. — Całość przedstawiała charakterystyczny obraz.
Wkoło ogniska siedzieli mężczyzni w kapeluszach, rozpierając się wygodnie na krzesłach. Nogi w obłoconych butach oparli na gzymsie komina i gawędzili wesoło.
Winniśmy objaśnić czytelnika, iż tak dziwaczna pozycja jest uważaną przez miejscowych mieszkańców, uczęszczających do restauracji, za najdogodniejszą i najbardziej usposobiającą do poważnych rozmyślań.
Gospodarz restauracji, stojący za swem biurkiem, wyglądał, jak większa część jego rodaków: była to postać wysoka, z dobrodusznym wyrazem twarzy, okolonej bujnym zarostem, z kapeluszem na głowie, niezgrabny w ruchach.
Zresztą wszyscy goście mieli na głowach oznaki męskiej władzy: kapelusze pilśniowe, palmowe, czapki bobrowe lub modne jedwabne. Były one równocześnie wymownym wyrazem ich charakterów.
Jedni nosili czapki na bakier, — to ludzie weseli, towarzyscy, gotowi do wypitki i do wybitki; inni mieli spuszczone na nos, — to ludzie z charakterem stałym, wiedzący czego chcą i według wytkniętego celu stale postępujący; znowu inni mieli kapelusze z czoła, — to ludzie światli, pragnący wszystko wiedzieć; a jeszcze inni, nie dbali o to, jak kapelusz wsadzili, czy tak, czy owak, co chwilę go poprawiali, to zsunął im się na bakier, to z czoła, to na czoło — to ludzie chwiejni, lekkomyślni.
Ktoby pragnął wnioskować o charakterach ludzkich z sposobu noszenia kapeluszy, mógłby odbyć tutaj prawdziwe w tym względzie studja.
Kilku murzynów w szerokich spodniach, a wąskich koszulach, krzątało się po lokalu, bez widocznego celu, chyba tylko dlatego, by okazać gotowość natychmiastowego usłużenia.
Obraz ten uzupełniał wesoło trzaskający na kominie ogień, otwarte na oścież drzwi i okna, przez które wiał wilgotny wiatr, powiewający nieustannie niebardzo czystemi firanami.
Walizkę i parasol miał w wielkiem baczeniu i własnoręcznie wniósł je do izby, uparcie się opierając służącym, którzy go chcieli w tem wyręczyć.
Obejrzawszy się dokoła, zbliżył się do najcieplejszego kątka, położył pod krzesłem swój dobytek, usiadł, i z pewną trwogą zaczął się przyglądać siedzącemu obok mężczyźnie, który wsparłszy swe niezmierne nogi na gzymsie komina, plwał na lewo i na prawo z taką energją iż mógł obudzić niepokój w ludziach nerwowych i miłujących ochędóstwo.
— No, jak się masz, cudzoziemcze? — zawołał tenże, zwracając się do nowo przybyłego i wypluwając potok soku tabacznego w stronę nowego gościa.
— Wcale nie źle, — odrzekł gość, odwracając się nieco z pewnem niezadowoleniem.
— Cóż słychać nowego? — zagadnął znów pierwszy, wyciągając z kieszeni wiązkę tabaki i wielki nóż myśliwski.
— Nic nie wiem.
— Pan pozwoli? — zapytał znowu, podając gościowi prymkę[1].
— Dziękuję, nie używam.
— Pan nie żujesz? — zapytał znowu nasz laskonogi i z największą flegmą włożył w własne usta kawałek tabaki, którym częstował staruszka.
Tenże nie mógł się powstrzymać od wstrząśnienia przy każdym splunięciu sąsiada, który, zauważywszy to, począł spluwać w inną stronę.
— Co to jest? — zapytał starzec, spostrzegłszy, że kilku z obecnych gości zbliżyło się do ściany, na której przyklejono plakat.
— Zbiegł murzyn, — odezwał się jeden z czytających.
Pan Wilson — tak się nazywał nasz nieznajomy, który wszedł naostatku do lokalu, — wstał z miejsca, posunął swoją walizkę i parasol, wyjął powoli okulary, osadził je na nosie i przeczytał co następuje:
„Od niżej podpisanego uciekł młody mulat, imieniem Jerzy. Wzrostu ma 6 stóp, skóra jasna, włosy ciemne, kędzierzawe, zmyślny, wymowny, umie czytać i pisać; zapewne będzie udawał białego. Na plecach ma głębokie szramy; na prawej dłoni wypaloną literę H.
Czterysta dolarów temu, kto go dostawi żywcem; tyleż wypłacę temu, kto mi udowodni, że już nie żyje“.
Pan Wilson przeczytał to ogłoszenie powoli, od początku do końca, jakby się chciał nauczyć go na pamięć.
Jegomość laskonogi powstał ze swojego miejsca, podszedł do afisza, i z największą powagą wypluł nań cały zapas tytuniowego soku.
— Masz, to dla ciebie, — rzekł lakonicznie i powrócił na swoje miejsce.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał gospodarz.
— Tak samo postąpiłbym z autorem tego pisma, gdybym go gdziekolwiek spotkał — rzekł spokojnie jegomość laskonogi, krając z najzimniejszą krwią tabakę. — Jeśli właściciel takiego człowieka nie umie po ludzku z nim się obchodzić, to słusznie, że uciekł. Takie ogłoszenia, to hańba dla całego stanu Kentucky. Taki jest mój sąd o tem i wypowiem go każdemu otwarcie, ktokolwiek zechce usłyszeć.
— Masz pan słuszność, — odpowiedział gospodarz, zapisując jakąś notatkę w księdze.
— Ja także mam dużo murzynów, mój panie, — mówił dalej laskonogi jegomość, — ale powtarzam im zawsze: chłopcy, uciekajcie, kiedy tylko zechcecie, nie będę was gonił! Dlatego też nikt nie ucieknie. Jak wiedzą, że mogą uciekać każdej chwili, to im myśl podobna nie przyjdzie. Oprócz tego wystawiłem każdemu z nich karty uwalniające, na wszelki wypadek mojej śmierci; wiedzą o tem, i powiadam wam, że w okolicy naszej nikomu niewolnicy tak pilnie nie pracują jak mnie. Jako handlarz końmi posłałem naprzykład do Cyncynatu za pięćset dolarów źrebiąt na sprzedaż, i cóż powiecie... moi murzyni przywieźli mi pieniądze co do grosza, na czas naznaczony. Kto się obchodzi z murzynami jak z psami, to i oni będą jak psy dla niego; ale obchódź się z nimi po ludzku, boć i oni nie zwierzęta, potrafią to zrozumieć i będą postępować także jak ludzie.
— Masz słuszność, mój przyjacielu, — wtrącił pan Wilson. — Poszukiwany tu mulat, jest to rzeczywiście dzielny człowiek, to nie ulega żadnej wątpliwości. Pracował on u mnie przez sześć lat w fabryce miechów, i był moją prawą ręką. Jest to człowiek bardzo zdolny; wymyślił naprzykład praktyczną machinę do czesania lnu; machina ta weszła w użycie w wielu fabrykach, a jego pan otrzymał na nią patent.
— O wierzę — odezwał się znowu handlarz koni — wziął patent, zbija na nim kapitał, a w zamian za to wypalił biednemu wynalazcy piętno na dłoni. Piękna mi to wdzięczność. Gdyby sposobność się po temu nadarzyła, napiętnowałbym go, że przez całe życie nie zapomniałby tego.
— Najwięcej biedy i kłopotów ma się właśnie z owymi mądrymi — odezwał się z drugiego końca izby jakiś tłusty jegomość, — to i trzeba ich piętnować; gdyby siedzieli cicho, toby nic podobnego ich nie spotkało.
— I ich stworzył Pan Bóg ludźmi, jak każdego z nas. Trzeba być barbarzyńcą, żeby ich traktować jak bydło — odrzekł handlarz koni.
— Murzyn uczony, to niedola dla właściciela, — ciągnął pierwszy dalej, uzbroiwszy się w bezczelną obojętność i wcale nie zwracając uwagi na przycinki i ton pogardliwy, w jaki się doń odzywano. — Jaką, proszę, ma korzyść właściciel ze zdolności i talentu swego murzyna? Ot, chyba że go łatwiej na każdym kroku potrafi oszukać? Miałem dwóch takich zuchów, alem prędko się z nimi załatwił, sprzedałem obydwóch chociaż ze stratą, bo i tak byliby przy pierwszej lepszej sposobności uciekli... świat długi i szeroki.
Podczas tej rozmowy zajechał przed ganek oberży zgrabny jednokonny powozik; siedział w nim elegancko ubrany mężczyzna, a na koźle woźnica — murzyn. Wszystkich obecnych oczy zwróciły się na przybyłego z tą ciekawością i zajęciem, jakie sprawia na zgromadzonych w spólnym lokalu i nudzących się niezmiernie gości powietrze słotne. Mężczyzna ów był niezwykle pięknej urody, oczy miał czarne, pełne wyrazu, cerę śniadą, jak Hiszpan, włos kruczy, kędzierzawy, spadający w puklach na czoło, rysy regularne, arystokratyczne; nos kształtny, ruchy pewne, zgrabne. Robił wrażenie człowieka z wyższych sfer.
Wchodząc do izby, lekkiem skinieniem głowy wskazał służącemu, gdzie ma złożyć rzeczy, a skłoniwszy się grzecznie całemu towarzystwu, z kapeluszem w ręku, zbliżył się do kantorka gospodarza i wymienił swe nazwisko: Henryk Butler z Oklandu, w hrabstwie Szelby. Potem odwróciwszy się obojętnie, podszedł ku miejscu, gdzie był przybity plakat, i przeczytał go.
— Jim, — rzekł, zwracając się do służącego, — zdaje mi się, że w Bernau spotkaliśmy człowieka, do którego niniejszy rysopis dałoby się zastosować.
— Rzeczywiście, — odpowiedział Jim, — nie zauważyłem jednak, czy ma znak na ręce.
— I ja tego nie zauważyłem — rzekł podróżny, poziewując; zbliżył się znowu do gospodarza i poprosił o osobny pokój, ponieważ chciałby napisać kilka pilnych listów.
Gospodarz, uosobiona grzeczność, posłał aż siedmiu murzynów, starych i młodych, mężczyzn i kobiet, małych i wielkich, którzy porwali się z miejsca, jak stado spłoszonych kuropatw, i dalejże krzątać się, popychać, spiesząc się, aby przygotować pokój dla nowoprzybyłego gościa, który tymczasem siedział najspokojniej w pośrodku izby i rozpoczął jakąś obojętną rozmowę z najbliższym swoim sąsiadem.
Od chwili wejścia do sali nowoprzybyłego gościa, fabrykant Wilson nie spuszczał zeń wzroku, przypatrując mu się z widocznem niepokojem.
Zdawało mu się, że go gdzieś spotykał, lecz gdzie i w jakich okolicznościach, nie mógł sobie przypomnieć. Każdy uśmiech, każdy ruch, każde słowo przybyłego, wzbudzało w nim przestrach i tem pilniej mu się przypatrywał. Lecz gdy nieznajomy spojrzał na niego okiem pogodnem, spokojnem, odwracał wzrok natychmiast.
Wtem, jakby nagle jakieś wspomnienie rozświeciło pamięć jego, spojrzał na nowoprzybyłego z takim przestrachem i podziwieniem, iż tenże podszedł ku niemu, a podając rękę na powitanie, rzekł:
— Pan Wilson, jeżeli się nie mylę. Przepraszam bardzo, że nie poznałem pana, ale jak widzę, pan mnie poznał od razu. Jestem Henryk Butler z Oklandu w hrabstwie Szelby.
— Tak... tak... Henryk Butler, — rzekł Wilson, jakby ze snu się budząc.
Właśnie w tej chwili wbiegł chłopak, zawiadamiając, że pokój już przygotowany.
— Jim zostań przy rzeczach! — zwrócił się młodzieniec do służącego: — Bardzoby mi było przyjemnie, jeśliby i pan raczył pofatygować się na chwilkę do mego pokoju, chciałbym z panem pomówić — odezwał się do pana Wilsona.
Skoro służba wyszła, młody podróżny zamknął drzwi starannie na klucz, włożył klucz do kieszeni, a zwróciwszy się do pana Wilsona, skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał mu prosto w oczy.
— Jerzy! — zawołał pan Wilson.
— Tak jest, Jerzy.
— Nigdybym się tego nie był spodziewał!
— Zdaje mi się, że dobrze jestem przebrany, — dorzucił młodzieniec z uśmiechem na ustach. — Za pomocą orzechowej kory nadałem mej żółtej skórze piękny śniady odcień, a włosy ufarbowałem czarno, i jak pan widzisz, wcale nie jestem podobny do opisu na plakacie.
— O Jerzy, Jerzy!... niebezpieczna to zabawka, nigdy nie byłbym ci tego doradzał.
— Całą odpowiedzialność przyjąłem sam na siebie, — odrzekł Jerzy z pewną dumą.
Musimy tu dodać, że ojciec Jerzego należał do białego plemienia; matka zaś jego, piękna mulatka, należała do liczby tych nieszczęśliwych ofiar, których piękność jest źródłem niedoli, skazuje je bowiem na niewolnictwo ducha, czyniąc je narzędziami występnych chuci ich właścicieli, matkami dzieci, które ojca swego nigdy nie mają zaznać.
Jerzy wziął w spadku po jednej z najznakomitszych rodzin z Kentucky śliczną budowę ciała, europejskie rysy twarzy, charakter nieugięty i dumny. Po matce otrzymał tylko lekki odcień żółtawej cery i żarzące czarne oczy. Zmieniwszy, jakeśmy to widzieli, kolor włosów i skóry, zupełnie był podobny do Hiszpana, a posiadając z natury udatność ruchów i szlachetną powagę, mógł łatwo odegrać rolę młodego arystokraty, podróżującego ze służącym dla swej przyjemności po kraju.
Wilson, człowiek poczciwy, ale lękliwy i ostrożny, przechadzał się zakłopotany po pokoju, a na twarzy jego uwidoczniła się walka poczucia obowiązku i posłuszeństwa prawu a chęci pomożenia Jerzemu. Wreszcie po długim namyśle rzekł:
— A zatem, przypuśćmy, że uciekasz, opuszczasz twego prawnego pana, to mnie wprawdzie nie dziwi, ale zasmuca bardzo.
— I cóż to pana tak zasmuca? — zapytał Jerzy spokojnie.
— A to, że postępujesz przeciw prawu twojej ojczyzny.
— Mojej ojczyzny? — powtórzył Jerzy dumnie, ale z pewną żółcią. — Gdzież jest moja ojczyzna? Chyba w grobie! I byłbym wdzięczny Bogu, gdybym w nim już spoczywał.
— O nie, mój Jerzy, nie mów tak, to się sprzeciwia Pismu świętemu. Masz niegodziwego pana, to prawda; postępuje z tobą okrutnie, to także prawda, — nie myślę go bronić; ale przecież znasz Pismo św.; powiedziano jest: słudzy, bądźcie poddani panom we wszystkiej bojaźni, nietylko dobrym, ale też przykrym.
— Nie mów mi pan tego, panie Wilson, — przerwał Jerzy z iskrzącym wzrokiem, — dla Boga, nie mów mi pan tego! Żona moja chrześcijanka, ja sam zostanę chrześcijaninem, skoro osiągnę zamierzony cel. Ale chcieć powtarzać ustępy z Pisma św. człowiekowi w mojem położeniu, to chyba chcieć go na zawsze od zamiarów tych odwieść. Odwołuję się na Boga wszechmocnego, niechaj rozstrzygnie, czy źle czynię, że pragnę wolności.
— Wszystko to prawda, ja to rozumiem i współczuję twój los; ale posłuszeństwo dla prawa nakazuje mi nie utwierdzać cię w twych zamiarach. Tak, mój przyjacielu, żal mi cię bardzo. Wszyscy jednakże powinniśmy się z losem swym zgadzać. Wszakże prawda?
Jerzy stał nieruchomie, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, z głową dumnie wzniesioną w górę, z uśmiechem bolesnym na twarzy.
— Panie Wilson, wyobraź pan sobie, że Indjanie napadli tę okolicę, porwali pana od żony i dzieci, powlekli do niewoli, przez całe życie dręczyli pracą nad siły, — czybyś podobnie, jak teraz, dowodził o konieczności zgodzenia się ze swym losem? Zdaje mi się, że pierwszego konia, coby się panu nawinął, uważałbyś na pomoc zesłaną z nieba. Czyż nie tak?
Pan Wilson, zagadnięty w ten sposób, zamilkł i z podziwem spoglądał na Jerzego; posiadał bowiem, bez względu na niewielką umysłową potęgę, zdolność tak rzadką u mówców współczesnych, zdolność milczenia, gdy niema argumentu na odpowiedź.
I dlatego może, zwinąwszy starannie swój parasol i gładząc nierówne jego fałdy, z daleko mniejszym zapałem zaczął znowu mówić.
— Wiesz przecież, że zawsze byłem twoim przyjacielem, i jeżeli mówię, to ze względu na twoje dobro. Mnie się zdaje, że za wiele ryzykujesz. Trudno przypuścić, żeby ci się udało uciec; a jak cię złapią, to cię jeszcze gorsza czeka niedola: zamęczą na śmierć, albo sprzedadzą na Południe.
— Panie Wilson, jam to wszystko rozważył, — odrzekł Jerzy, — wiem o tem, że bardzo wiele ryzykuję, lecz... — tu odpiął surdut i pokazał dwa pistolety i puginał, — jam na wszystko przygotowany. Na Południe nie pójdę, przenigdy! Gdy podobne niebezpieczeństwo zagrażać mi będzie, wtenczas postaram się o sześć stóp wolnej ziemi, którą w Kentucky będę mógł nazwać moją. W niej spocznę spokojny na wieki.
— Położenie twoje jest okropne, rzeczywiście rozpaczliwe; czy chcesz gwałcić prawa twej ojczyzny?
— Panie Wilson, pan masz ojczyznę, ale gdzież ja ją mam? Gdzież mają ojczyznę wszyscy ci, którzy, tak jak ja, rodzili się w niewoli? Jakie prawo nas broni? Nie my pisaliśmy te prawa, nikt o naszą zgodę nie pytał! I cóż może mieć wspólnego prawo tego kraju z nami?
Umysł pana Wilsona miał niejakie podobieństwo do paczki bawełny, miękkiej, lekkiej, ale łatwo zapalnej; żałował Jerzego rzeczywiście z całego serca a nawet rozumiał uczucia, co szamotały jego piersią, ale czuł się obowiązanym upominać go z niezwykłym uporem.
— Jerzy, to niedobrze. Jako szczery przyjaciel, powiadam ci: odpędź od siebie myśli podobne, one ci zaszkodzą, bardzo zaszkodzą. Młodzi ludzie twojego stanu, nie powinni przypuszczać do głowy coś podobnego. — Mówiąc to, usiadł za stołem i zaczął nerwowo bawić się rączką swego parasola.
— Posłuchaj mnie, panie Wilson, — odezwał się Jerzy stanowczo, siadając naprzeciw niego. — Chciej pan tylko przypatrzyć mi się ot tak, jak mię widzisz przed sobą, i powiedz otwarcie, czyż ja nie taki sam człowiek, jak wy wszyscy? Patrz na moje ręce, na twarz moją i na całą mą postać! — Czyż nie mam prawa być człowiekiem?... Panie Wilson, posłuchaj mię pan. Ojciec mój, arystokrata z Kentucky, tak się mało mną zajmował, iż nawet nie zapobiegł, ażeby mnie po jego śmierci nie sprzedano wraz z psami i końmi na opłacenia pozostałych po nim długów. Patrzałem na to, jak urzędnik sądowy sprzedał moją matkę wraz z siedmiorgiem dzieci, z których każde dostało się w posiadanie innego właściciela. Ja byłem najmłodszy; biedna moja matka na klęczkach błagała mojego nabywcy, żeby ją kupił razem ze mną, lecz ten ją kopnął nogą; i wtenczas to po raz ostatni w życiu słyszałem jęk mojej biednej matki. Później nowy mój właściciel przywiązał mnie do siodła i przywiózł do swojego majątku.
— Cóż dalej?
— Mój pan dobił targu z innym handlarzem i odkupił od niego moją starszą siostrę, pobożną, dobrą dziewczynę; należała do sekty Baptystów[2], lecz na nieszczęście, równie była piękną jak moja matka, a oprócz tego otrzymała dobre wychowanie.
Z początku cieszyłem się tem, że ją kupiono, miałem koło siebie chociaż jednę istotę bliską serca. Lecz niedługo było tej pociechy. Panie, stałem pod drzwiami, na własne uszy słyszałem, jak ją ćwiczono; każde uderzenie krwawiło mi serce, a nie mogłem jej pomóc. Możebyś chciał wiedzieć za co ją katowano? Oto za to, że chciała pozostać uczciwą dziewczyną, a wedle waszych zasad, niewolnica nie ma prawa do uczciwości. Później zakuli ją w łańcuchy i wraz z innymi niewolnikami wysłali do Orleanu na sprzedaż... już jej więcej nie ujrzałem.
I minęło już temu wiele lat; wyrosłem, nie znając ani ojca, ani matki, nie mając dokoła ani jednej istoty, któraby się mną interesowała, bo mnie tylko bili, łajali, morzyli głodem. Panie, bywałem często tak głodny, że razem z psami ogryzałem kości wyrzucone na śmietnik; a jednak, wyznawam ci szczerze, że kiedy mi jako dzieciakowi, przyszło całe noce przepłakać, jam nie płakał z głodu ani z bólu, o, bo jest inny ból, daleko okropniejszy — jest to uczucie, że się nie ma na całym świecie nikogo, nikogo! Dopókim nie zaczął pracować w twojej fabryce, dopótym nie zaznał pokoju i pociechy, dopóty nikt do mnie nie przemówił łaskawie. Pan mnie naprowadziłeś na drogę prawdy, zachęciłeś do nauki, pogodziłeś z życiem, i Bóg mi świadkiem, że ci tego nigdy nie zapomnę. Niedługo potem ożeniłem się. Pan ją widziałeś i wiesz, jak jest piękną! To też, gdym się przekonał, że mnie kocha, że zgadza się wyjść za mnie, nie chciałem wierzyć swojemu szczęściu, zdawało mi się ono sennem urojeniem.
Dusza mojej żony równie była piękna, jak jej twarz; o, byłem bardzo szczęśliwy! Lecz cóż się stało, powiedz pan sam! Oto pan mój ni stąd ni zowąd odbiera mnie z fabryki, gdzie mogłem być pożytecznym i z błotem mnie mięsza, i to wszystko za to, wedle słów jego, żem zapomniał, czem jestem, chciał mi więc przypomnieć, żem ja tylko murzyn, a wedle waszych praw, ma on słuszność. Panie Wilson, zważ pan tylko, że wszystkie na matce mojej, siostrze i żonie i mnie samym popełnione gałgaństwa są słuszne według waszego prawa, i nikt się nawet nad naszą niedolą nie użali, bo tak każe prawo. To są prawa, jak je pan nazywasz, mojej ojczyzny! Panie, ja nie mam ojczyzny, bo i ojca nie mam. Teraz będę miał ojczyznę, a od waszej niczego nie wymagam, byle tylko zapomniała o mnie i pozwoliła mi stąd się oddalić. Skoro dojdę do Kanady, kędy prawo uznaje mnie człowiekiem i bierze mnie w obronę, wtenczas przed tem prawem czoła uchylę. A biada temu, ktoby chciał mnie zatrzymać: w rozpaczy niema rozwagi; do ostatniego tchnienia będę bronił swej niezależności. Wasi ojcowie tak samo postępowali. Pan mi to mówiłeś, pamiętasz? Przyznawałem ci słuszność, a mnie chcesz powstrzymać?
Jerzy zerwał się z krzesła i chodził po pokoju; w całem jego zachowaniu się było widać rozpacz; oczy jego błyskały gniewem, a głos nabrzmiewał łzami. Pan Wilson, nie mogąc opanować wzruszenia, wyjął żółtą, fularową chustkę i niby przecierał nią twarz.
— A niech ich tam licho porwie! — odezwał się nareszcie. — A czy nie mówiłem zawsze... przeklęte łajdaki: Niech mi Pan Bóg przebaczy grzech ten... zakląłem w oburzeniu, ruszaj więc, tylko ostrożnie, mój kochany; nie strzelaj do nikogo, Jerzy, chyba że... tego... ale zawsze lepiej nie strzelać, albo przynajmniej, jak to wiesz, żeby nie zabijać... A gdzie twoja żona? — dodał, wstając niespokojny z krzesła.
— Uciekła, uciekła z dzieckiem na ręku, i Bóg raczy wiedzieć, czy się kiedy spotkamy i gdzie!
— Czy to być może? To dziwna! Uciekła z tak zacnego domu?
— Najzacniejsze rodziny robią długi, a prawa waszego kraju pozwalają oderwać niemowlę od piersi matczynej i sprzedać je za długi pana, — dorzucił Jerzy z goryczą.
— Hm, hm... — przerwał poczciwy staruszek, szukając czegoś po kieszeniach. — Być może, że postępuję bez zastanowienia... ale do wszystkich lichów! nie chcę się zastanawiać: weź to Jerzy!
Pan Wilson podał mu paczkę banknotów. — Oto masz, bierz!
— Nie, nie, mój dobry, kochany panie Wilson! — przerwał Jerzy — pan dla mnie już tyle zrobiłeś, że lękam się, ażebyś sam siebie nie skrzywdził. Mam nadzieję, że pieniędzmi, w które jestem zaopatrzony, starczę.
— Musisz przyjąć, pieniądze zawsze się przydadzą, proszę cię; nigdy niema ich za nadto, skoro tylko poczciwie zapracowane: weź je, mój drogi.
— Z warunkiem, że je panu zwrócę kiedykolwiek, później, w takim razie wezmę; — odpowiedział Jerzy.
— Jak długo myślisz tak podróżować? Spodziewam się, że niedługo i nie zbyt daleko. Plan dobrze obmyślany, ale za nadto zuchwały. Kto jest twój towarzysz?
— To wierny druh. Rok temu uciekł on do Kanady, ale dowiedziawszy się, że rozwścieklony pan jego pastwił się za to nad jego matką, powrócił, by ją pocieszyć i stąd uprowadzić.
— No i cóż, udało mu się?
— Jeszcze nie; dotychczas błąkał się koło folwarku, ale nie było po temu sposobności. Tymczasem przeprowadza mnie do Ohio, do tych zacnych ludzi, co i jemu dopomogli, a sam wróci po matkę.
— Niebezpiecznie to, bardzo niebezpiecznie.
Jerzy wyprostował się i uśmiechnął pogardliwie. Pan Wilson przyglądał mu się z dobrodusznym podziwem.
— Wiesz Jerzy, zmieniłeś się nie do poznania, inaczej mówisz, inaczej patrzysz, inaczej chodzisz! Zupełnie z ciebie inny człowiek...
— Bom dziś wolny! — odrzekł Jerzy z dumą. — O tak! teraz już nikogo nie nazwię swoim panem.
— Bądź ostrożny, mogą cię złapać.
— W mogile jesteśmy sobie wszyscy równi, panie Wilson, tam niema różnicy stanów.
— Twoja odwaga rzeczywiście zadziwia mię; jakże mogłeś zajechać właśnie tu, do najbliższej tawerny?
— Panie Wilson, ta tawerna tak jest bliską, a mój postępek tak zuchwałym, że nikt nawet nie pomyśli o tem, abym miał się znajdować właśnie tutaj; będą mnie szukali hen daleko! Przecież pan sam mnie nie poznałeś, właściciel mego Jima nie z tego hrabstwa, a zresztą o nim już zapomniano, nikt go nie szuka; a co do mnie, to jak mi się zdaje, nie łatwo mnie poznać.
— A piętno na ręce?
Jerzy zdjął rękawiczkę i pokazał zaledwie zagojoną na dłoni ranę.
— Oto — rzekł z żółcią, — ostatnia pamiątka względności mojego pana. Parę tygodni temu przyszło mu na myśl, że mogę mu uciec, dlatego mnie naznaczył. Dowcipny pomysł, nieprawdaż?
— Przyznam się, że krew mi stygnie, gdy pomyślę, jak można się tak narażać!
— Mnie krew stygła, panie Wilson, przez długie lata niewoli, ale za to teraz wre jak lawa, — przerwał Jerzy. — Spostrzegłem, żeś mię pan poznał, — dorzucił po chwilowem milczeniu — i mógłbyś pan, dając wyraz zdziwieniu, zdradzić mnie niechcący; dlatego postanowiłem z panem się rozmówić. Jutro przed świtem wyjeżdżam stąd, a wieczorem mam nadzieję spokojnie zasnąć w Ohio. Będę podróżował we dnie, zatrzymując się w najlepszych oberżach, obiadując razem z tutejszymi właścicielami, i uwolnię się od wszelkich podejrzeń. Teraz żegnam pana. Gdy usłyszysz, że mnie pojmano, to pomódl się za mą duszę, bo już mnie nie będzie na świecie.
Jerzy powstał i z majestatyczną godnością wyciągnął rękę; przyjazny staruszek uścisnął ją z prawdziwem uczuciem i dorzuciwszy jeszcze kilka uwag i ostrzeżeń, wziął parasol i wyszedł spokojnie.
Jerzy został sam i przez niejaki czas wpatrywał się w drzwi, które się za wychodzącym zamknęły. Widocznie jakaś myśl przebiegła mu przez głowę, bo szybko podszedł do drzwi i zawołał:
— Panie Wilson, jeszcze słówko!
Staruszek wrócił natychmiast, Jerzy zamknął znowu drzwi; przez kilka chwil stał w zamyśleniu, patrząc w ziemię, jakby się wahał; wreszcie podnosząc głowę rzekł: — panie Wilson, zawsze postępowałeś pan wobec mnie jako dobry chrześcijanin; pozwól, że poproszę cię o spełnienie chrześcijańskiej przysługi.
— I to jakiej?
— Prawdęś pan mówił, że nadto ryzykuję. Kiedy zginę, nikt mnie nie pożałuje, nikt nie zapłacze po mnie, — dodał, ciężko oddychając i domawiając słów tych z widocznem wysileniem. — Wrzucą mnie do jamy, zasypią piaskiem jak psa, a na drugi dzień wszyscy o mnie zapomną... oprócz mojej biednej żony! Nieszczęśliwa, cóż ona pocznie? Oczy sobie wypłacze! Gdybyś pan mógł oddać jej tę szpilkę; darowała mi ją na Boże Narodzenie, biedne dziecię! Oddaj pan jej tę szpilkę i powiedz, że ją kochałem do ostatniej chwili. Pan mi tego nie odmówisz, o uczyń to!
— Ma się rozumieć, mój biedny przyjacielu! — odrzekł pan Wilson do głębi wzruszony.
— Powiedz pan jej jeszcze, — dodał Jerzy — że w tej ostatniej chwili błagam ją, żeby uciekała do Kanady. Chociaż jej pani dobra, zacna kobieta, niech do niej nie wraca, bo niewola nigdy dobrze się nie kończy. Powiedz jej, ażeby nasze dziecię wychowała jako wolnego człowieka; wtenczas nie będzie potrzebował znosić tego, co ja przecierpieć musiałem. Powiesz jej pan to wszystko, panie Wilson?
— Tak, powiem; ale mam nadzieję, że nie zginiesz; krzep w sobie ducha, tyś dzielny chłopak; pokładaj w Bogu nadzieję. Życzę ci z całego serca, ażeby ci się udało stąd uciec... wprawdzie... ale nie, rzeczywiście, z całego serca ci życzę.
— Łatwo to powiedzieć: miej nadzieję, — odezwał się Jerzy z taką rozpaczą, iż pan Wilson zamilkł. — Przez całe me życie byłem świadkiem rzeczy, które wzbudziły w duszy mojej zwątpienie o Bogu i sprawiedliwości. Wy, chrześcijanie, nie wiecie, jaki to wywiera wpływ na nas. Dla was jest Bóg, ale czyż jest też i dla nas?
— O nie mów tak, nie mów, mój synu! — zawołał starzec, wybuchając głośnym płaczem. — Jest Bóg! chociaż Go nie widzimy, ale jest Bóg, sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Jest Bóg! wierz w Niego mój synu, a On cię wesprze i wyprowadzi z niedoli, bo On Bogiem i Ojcem twoim.
Gorąca wiara, z jaką przemówił starzec, nadała skromnej jego postaci niezwykłej powagi i zacności. Jerzy przestał chodzić po pokoju, zatrzymał się przed nim i rzekł głosem spokojnym:
— Dziękuję panu, zacny przyjacielu, za te słowa pociechy, które wzbudziły w duszy mojej wiarę i ufność w Boga: nie zapomnę ich nigdy!
- ↑ Prymka jest to tabaka do żucia, używają jej wiele marynarze.
- ↑ Baptyści, są to chrześcijanie nazywający się „Kościołem Chrystusowym“, uznają chrzest tylko za ważny, gdy udzielony jest człowiekowi dojrzałemu, po stosownem go do tego przygotowaniu i to według zwyczaju praktykowanym w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, tj.: przez zanurzenie w rzece. Tych, których już w wieku dziecięcym ochrzcono, chrzcą jeszcze raz i nazywają ich Anabaptystami czyli nowochrzconymi.