Chata wuja Tomasza/Rozdział XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Chata wuja Tomasza |
Podtytuł | Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki |
Wydawca | Spółka Wydawnicza K. Miarka |
Data wyd. | 1922 |
Miejsce wyd. | Mikołów |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | J. H. Gallard |
Tytuł orygin. | Uncle Tom’s Cabin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Promienie zachodzącego słońca pozłacały spokojną, szeroko, jak morze, rozlaną powierzchnię rzeki Mississipi; łany trzciny i smukłe cyprysy kąpią się w złotych promieniach słonecznych; cisza zalega dokoła, przerywana tylko warczeniem kół ciężko obładowanego parowca, płynącego z biegiem rzeki; wpośród nagromadzonych pak bawełny, zalegających cały pokład, spostrzegamy naszego dobrego znajomego, Tomasza, z którym musieliśmy się rozstać na chwilę, aby iść w ślad za innemi osobistościami, zachodzącemi w naszej powieści.
Już to zawdzięczając dobrej rekomendacji swego dawnego pana, już też wskutek łagodnego i spokojnego postępowania, Tomasz powoli potrafił wzbudzić zaufanie nawet w takim jak Haley człowieku. Z początku pilnował go handlarz, na noc ubierał go w kajdany, lecz cierpliwość i zgadzanie się ze swem położeniem, które się widocznie malowało na twarzy biednego Tomasza, zwyciężyły w końcu niedowierzającego Haleya, tak że począł z nim postępować znacznie łagodniej.
Tomasz mógł swobodnie przechadzać się po pokładzie statku, nikt go nie pilnował, jak gdyby był więźniem puszczonym na słowo honoru.
Zawsze łagodny i usłużny, chętny do pracy, wkrótce wszedł w stosunki z majtkami i po kilka godzin codziennie pracował wraz z nimi z równą pilnością, jak to zwykł był robić na farmie swego dawnego pana w Kentucky.
Skoro brakło zajęcia, wchodził między paki bawełny i tam dumał nad losem swoim i swej rodziny, pozostałej w kraju.
W odległości więcej niż stu mil od Nowego Orleanu, powierzchnia rzeki znajduje się znacznie wyżej niż leżące po obu jej brzegach okolice, w tem miejscu płynie rzeka między dwiema groblami, mającemi około dwudziestu stóp wysokości. Z pokładu statku, jakby z jakiej baszty wyniosłej, ogląda podróżny całą okolicę, rozścielającą się u stóp jego na kilka mil przestrzeni.
Przed oczami Tomasza rozwijał się na plantacjach obraz życia, który go czekał w przyszłości.
Widział w oddali niewolników wśród mozolnej pracy; widział ich wsie, składające się z długiego szeregu chatek; a tam dalej wznosiły się pałace i przepyszne ogrody wzrok nęcące. W miarę tego, jak krajobrazy przesuwały się jeden za drugim, przenosił się myślą do miejsc rodzinnych, i silniej biło biedne jego serce, tęsknił do folwarku w Kentucky, ocienionego staremi bukami, do pańskiego domu, którego rozkład tak się mu dobrze rysował w pamięci; zatęsknił do małej chatki, ubranej w bujne powoje. Przemknęły mu w wyobraźni twarze dawnych towarzyszów pracy, z którymi wychował się społem.
Oto żona krząta się przy wieczerzy; zdaje mu się, że słyszy śmiechy i krzyki swoich chłopaków, szczebiotanie małej córeczki, drapiącej mu się na kolana... Lecz wszystko to się rozwiało i znowu widzi łany trzciny i ponure postacie cyprysów, przesuwające się jak przedtem. Warczenie kół, skrzyp machiny przypominają mu, że czasy te minęły bez powrotu, i że jasne chwile życia wśród rodziny zgasły dla niego na wieki.
Skoroś, łaskawy czytelniku, oddalony od swej rodziny, dla ciebie jest poczta, możesz odbierać przez nią wieści, ale Tomasz, — dla niego ten rozdział równał się śmierci, nie oczekiwał nawet pociechy, nie śmiał wyglądać wsparcia lub opieki; przez ogromne przestrzenie, które go oddzielały od swoich, nie dochodził go głos przyjaźni ani wieść żadna radosna, ani smutna nawet; nie słyszał płaczu swej żony, ani wesołych krzyków dziatwy. — Dla niego przepadło wszystko.
I dlatego nie trzeba się dziwić, że łzami skrapiał książkę, którą czytał, przesuwając palcem od jednego wyrazu do drugiego. Późno się nauczył czytać i to niełatwo mu przychodziło; wielkie to szczęście, że dzieło, które czytał, nic na tej powolności stracić nie mogło. Słowa Pisma świętego, tak jak bryły złota, każde winno się rozważać oddzielnie, by dokładnie odczuć i pojąć całą ich wzniosłość i potęgę.
Nie — podawaj — w smutek — serca — twego. — W domu — ojca — mego — jest — mieszkania — wiele.
Gdy Cyceron chował swoją ukochaną jedynaczkę, w sercu jego musiał gościć równie niezmierny smutek, jaki w chwili obecnej napełniał pierś biednego Tomasza.
Ale uczony rzymski nie znał tych świętych słów pociechy, on nie tęsknił do widzenia się za grobem, a kto wie — możeby i nie uwierzył.
Ale biedny Tomasz, znajdował w słowach tych źródło pociechy dla swej stroskanej duszy. Prawdy w tych słowach zamknięte, tak były zrozumiałe, tyle w nich widział wzniosłości, iż żadne zwątpienie nie zrodziło się w jego prostaczej piersi. W słowach tych była prawda — a bez tej prawdy, skądżeby czerpał odwagę do życia?
Ileż to razy z książki tej czytał mu jego młody panicz! a on grubemi kreskami popodkreślał miejsca, które jego sercu najwięcej przynosiły ulgi.
W liczbie pasażerów znajdował się na statku młody, bogaty, z dobrej rodziny pochodzący pan z Nowego Orleanu, imieniem Saint-Clare. Razem z nim była jego córka, sześcioletnia dziewczynka, zostająca pod dozorem starszej poważnej damy.
Tomasz widywał często ową dziewczynkę, żywą, wesołą, rozkoszną. Kto raz ją zobaczył, pewno nigdy już nie zapomniał tej ślicznej twarzyczki, która pomimo dziecinnego wyrazu, wolną była od pucułowatości, co się zwykle u dzieci w tym wieku zdarza.
Twarz jej nie była piękną pod względem regularności rysów, ale zdradzała inteligencję, co spostrzegał każdy człowiek myślący, który się jej przypatrzył.
Coś dziwnie miłego było w jej układzie, w jej ruchach, w jej całej postaci. Długie, ciemne włosy, ze złotawym odblaskiem, otaczały niby aureolą jej białe, czyste czoło; głębokie spojrzenie jej ciemno błękitnych oczu, ocienionych długiemi rzęsami, sprawiało niezwykłe wrażenie. Wszystko to odróżniało ją od innych dzieci, tak że każdy z podróżnych, spotkawszy ją na pokładzie, oglądał się i śledził ją długo wzrokiem, wówczas gdy ona nie domyślając się nawet wrażenia, jakie sprawiała, biegała po całym statku. Pełno jej było na całym okręcie. Ciągle w ruchu, z usteczkami wpół otwartemi do uśmiechu, z piosenką na ustach, zdawała się być jakimś aniołkiem wszystkich rozweselającym. Nieraz musiał ojciec jej szukać, lecz nigdy nie zasłużyła na słowa nagany; biegała wszędzie swobodna, swawolna.
Ubrana w bieli, z rozpuszczonemi włoskami, niby aniołek przebiegała okręt. Wszyscy ją lubili, wszyscy kochali. Palacz przy kotle, sternik przy sterze, marynarze, ludzie zahartowani i surowi, wszyscy ulegali jej czarowi, uśmiechali się do niej, gdy ku nim biegła, wszyscy też nad nią czuwali i gotowi byli każdej chwili ratować.
Tomasz, obdarzony charakterem czułym i łagodnym, właściwym jego plemieniu, kochający wszystko co niewinne, dziecinne, spoglądał na tę małą istotę z coraz wzrastającem zajęciem. Była ona dla niego zjawiskiem nadzwyczajnem. I kiedy ta prześliczna twarzyczka ukazywała mu się nagle z za czarnej bawełną wypchanej paki, zdawało mu się, że to aniołek, który potrafił umknąć z obrazków zdobiących jego książkę.
Często błąkała się ona smutnie około miejsca, w którem gromada pana Haleya, złożona z mężczyzn i kobiet, spoczywała skuta w łańcuchy. Wbiegała nieraz pomiędzy tych nieszczęśliwych, patrzała na nich z bolesnem uczuciem, próbowała podjąć swojemi drobnemi rączkami ich ciężkie łańcuchy, a potem oddalała się z westchnieniem. Wkrótce przybiegała znowu, przynosząc cukier lodowaty, orzechy, pomarańcze, i wszystko to rozdzielała pomiędzy biedaków, współczując ich niedolę i pocieszając, jak na to jej dziecięce serduszko pozwalało, i znowu znikała...
Tomasz spoglądał długo na dzieweczkę, nim się ośmielił z nią się zaznajomić. Umiał on nieskończoną ilość sztuk i figlów dla zabawy dziatek i postanowił użyć tych sposobów dla zwrócenia na się uwagi dziecka. Zręcznie wyrabiał z pestek wiśniowych malutkie koszyczki, ze skorupy kokosowych orzechów robił pocieszne figurki, a z rdzenia bzowego skakających pajaców, z drzewa bzowego fleciki, piszczałki itd. Kieszenie jego, napełnione były temi powabnemi wyrobami, przygotowanemi niegdyś dla dzieci jego właściciela, a których teraz trochę ofiarował dzieweczce, lecz z pewnym rodzajem rozsądnej oszczędności; były to przynęty do zrobienia bliższej znajomości.
Pierzchliwa i ciekawa zarazem dzieweczka, niełatwo się oswajała. Uczepiona, niby ptaszek, do jakiej paki bawełny w bliskości Tomasza, patrzała z zajęciem na sztuczne wyroby, które jej pokazywał i rumieniąc się bojaźliwie, przyjmowała od niego te, które jej ofiarował. Z czasem zawarli jednakże bliższą znajomość.
— Jak imię panience? — zapytał pewnego razu Tomasz, kiedy sądził, że już może na to się ośmielić.
— Anielka Saint-Clare, — odpowiedziała mała, — ale ojciec i wszyscy nazywają mię Ewunią. A wy jak się nazywacie?
— Moje imię jest Tomasz. — Ale zawsze nazywały mnie dzieci wujem Tomaszem... tam daleko w Kentucky...
— To dla mnie będziesz także wujem Tomaszem, ponieważ cię bardzo lubię. Dokądże się udajesz, wuju Tomaszu?
— Nie wiem, panno Ewunio!
— Nie wiesz? — zawołała malutka zdziwiona.
— Nie; sprzedadzą mię, a kto kupi, nie wiem.
— Ojciec może cię kupić — zawołała żywo Ewunia. — Wówczas dobrze ci będzie. Ja go o to zaraz poproszę.
— Bardzo dziękuję, moja mała pani — rzekł Tomasz.
Statek zatrzymał się dla nabrania paliwa; Ewunia posłyszawszy głos swojego ojca, pobiegła ku niemu, a Tomasz poszedł pomagać robotnikom.
Ewunia i jej ojciec, oparci o zewnętrzną galerję, patrzeli, jak statek oddalał się od przystani. Już koło zrobiło kilka obrotów, kiedy statek niespodzianie się wstrząsnął, dziewczynka straciła równowagę i wpadła w wodę. Przerażony ojciec chciał się rzucić za nią, lecz ktoś go wstrzymał z tyłu, ktoś, co widział, że już dzieweczkę kto inny, zręczniejszy, ratował.
W chwili wypadku znajdował się właśnie Tomasz na wierzchnim pokładzie przy samej galerji. Widział, jak Ewunia wpadła w wodę i znikła; w mgnieniu oka rzucił się za nią. Z jego szeroką piersią i silnemi ramionami, nie trudno było utrzymać się na wodzie, dopóki dziecko nie wypłynęło po paru sekundach na powierzchnię. Pochwycił ją i płynął wzdłuż statku, aż oddał ją w ręce marynarzy, którzy zewsząd wyciągali ku niej ręce. Ojciec zaniósł ją zemdloną do kajuty kobiet, gdzie, jak to w takich razach bywa, zrobiło się zamięszanie i nieopisana wrzawa, co jeszcze bardziej zmęczyło dziewczynkę i opóźniło jej powrót do życia.
Nieznośny panował upał, kiedy pod wieczór dnia następnego statek nasz zbliżał się do Nowego Orleanu. Kto co miał z pasażerów, tłumoki, kufry, bagaże rozmaite, starał się skupić, powiązać, żeby być gotowym do wyjścia.
Tam jaśniała biała postać Ewuni, trochę bladszej, niż wczoraj, lecz bez jakichkolwiek innych śladów przypadku, który jej się wydarzył. Młody, trzydziestoletni przystojny mężczyzna, stał przy niej, oparty o pakę bawełny i trzymał w ręku otwarty pugilares. Dość było spojrzeć, aby poznać, że to jej ojciec. Była to taż sama wdzięczna i szlachetna postać, też same piękne, błękitne oczy, tenże sam kolor ciemnych, błękitnych oczu; lecz wyraz fizjognomji był zupełnie odmienny. Oczy, acz tegoż samego koloru i formy, co Ewuni, nie miały tej tajemniczej głębokiej zadumy; owszem, spojrzenie ich było żywe, śmiałe, jaśniejące blaskiem światowym. Na ustach zgrabnie zarysowanych igrał ciągle uśmiech na pół dumny, pół szyderczy. Wszystkie ruchy jego wywierały pewność siebie. Szlachcic najbardziej demokratycznej rzeczypospolitej, z pewnym rodzajem niedbałego dobrego humoru, z uśmiechem ironicznym i pogardliwym zarazem, słuchał rozprawy Haleya, który wychwalał, jak mógł swój towar.
— Wszystkie cnoty chrześcijańskie, oprawne w czarny safjan — rzekł Saint-Clare, kiedy Haley skończył mówić. — Teraz, mój kochanku, powiedz, jak to mówią w Kentucky, jaką ponosisz stratę? Krótko a zwięźle, ile chcesz za niego? — o jaką sumę chcesz mnie oszukać? No, mówże!
— Żądając tysiąc trzysta dolarów — rzekł Haley — odzyskałbym tylko to, co mnie samego kosztuje, — słowo honoru!
— Biedny z ciebie człowiek! — Pan Saint-Clare utkwił w Haleyu wzrok badawczy, a zarazem drwiący. — Oddasz mi go więc za tę cenę jedynie dla szacunku, jaki powziąłeś dla mnie, nieprawdaż?
— Młoda panienka, pańska córka, bardzo byłaby rada, gdybyś pan go kupił, co jest zresztą rzeczą bardzo naturalną!
— O! zapewne, mój prawy przyjacielu. A więc przez chrześcijańską miłość bliźniego, ile mi spuścisz z ceny, aby sobie zobowiązać tę młodą panienkę, która ma nim głowę zawróconą?
— Niech pan tylko — mówił handlarz, — przyjrzy mu się dobrze: obacz pan, jakie to ramiona! jaka to pierś szeroka! silny jak koń! Przypatrz się pan tej głowie, jakie czoło wysokie! Murzyn z takim czołem zdolny jest do wszystkiego. I mogę panu dowieść, że ten chłop ma niepospolite zdolności, co naturalnie podwyższa jego cenę. Czy uwierzysz pan, że zarządzał całą farmą swojego ostatniego pana! Szczególniejszą ma zdolność do interesów administracyjnych.
— Szkoda, wielka szkoda, że tak wiele ma zdolności, — odparł pan Saint-Clare z tymże samym szyderczym uśmiechem. — To mu nie dodaje ceny. Wasi murzyni z wygórowanemi zdolnościami, zwykle uciekają, uprowadzając jeszcze pańskie konie: djabeł w nich siedzi. No opuść z ceny dwieście dolarów z powodu tych przymiotów.
— Nie mówię o żadnym innym, ale to człowiek poczciwy! Mam na to dowody i poświadczenie jego posiadacza: jest to najpobożniejsza, najpokorniejsza istota, jaką można znaleźć pod słońcem. — Toż on tam prawił nauki i kazania murzynom.
— Wyborna myśl! Będę więc mógł mieć z niego kapelana.
— Pan żartuje!...
— Skąd wiesz? — Czyż nie podajesz mi go za patentowanego kaznodzieję? Czy ma on dyplom od jakiego synodu lub kongregacji religijnej? — No, pokaż mi dowody!
Gdyby Haley nie miał przekonania, że za wszystkie te żarty jednak dostanie gotówkę, straciłby niezawodnie cierpliwość. Wyjął swój brudny pugilares, rozłożył go na balocie i szukał papierów, gdy tymczasem pan Saint-Clare mierzył go szyderczym wzrokiem.
— Kup go, ojcze, za jakąbądź cenę — szepnęła po cichu Ewunia, wdrapawszy się na jakiś tłumok i objąwszy drobnemi rączkami za szyję ojca.
— Ty możesz, ojcze, zapłacić go, wiem o tem, a chciałabym go mieć.
— Dlaczego, Ewuniu? Czy chcesz z niego zrobić sobie zabawkę, lalkę?
— Chcę go uszczęśliwić.
— Na honor, to ważny powód!
W tej chwili handlarz wynalazł i podał świadectwo podpisane przez pana Szelby, które pan Saint-Clare wziął dwoma palcami i przeglądał niedbale.
— Pismo i styl szlachetnie urodzonego człowieka, — mówił, — ale wszystko rozważywszy, zastrasza mię ta jego religijność. A nawet nie wiem z pewnością po jakiej cenie w tej chwili sprzedaje się ten towar... religja. Dawno już nie czytałem dzienników i dlatego nie wiem, jaki religja ma kurs...
— Lubisz pan żartować, jak uważam, — odparł handlarz, — ale nie można zaprzeczyć, żeby na dnie tego nie było trochę prawdy. Co się tyczy mojego towaru, to powiem panu, że jego pobożność jest dobrego gatunku. Zauważyłem u murzynów, równie jak u białych, że taka pobożność robi ich łagodnymi, spokojnymi, wytrwałymi, uczciwymi: za nic w świecie żaden z nich nie popełni tego, co nazywają grzechem. Zresztą wyczytałeś pan w poświadczeniu, co dawny właściciel Tomasza o nim powiada.
— Dość tego, — rzekł tonem poważnym pan Saint-Clare, gatunkując w pugilaresie bilety bankowe, — jeśli mi zaręczysz, że to jest pobożność bez skazy i która będzie zapisana na mój rachunek jako do mnie należąca, do wielkiej księgi tam wysoko, to może się i zdecyduję. Ile żądasz za niego?
— Ostatniego warunku przyjąć i za niego ręczyć nie mogę, — odparł kupiec. — Zdaje mi się, że nawet na giełdzie berlińskiej każdy gra tylko na swój rachunek.
— Byłoby niesprawiedliwie jednak, gdyby człowiek porządny, rujnujący się na kupno pobożnych, nie korzystał z tego tam, gdzie ten towar dobrze popłaca. — Pan Saint-Clare zwinął bilety bankowe i podał je kupcowi. — Masz, policz swoje dolary, grzeszniku!
— Zgadza się! — zawołał uradowany Haley i wyjąwszy z kieszeni stary rogowy kałamarz, napisał prędko kwit, który wręczył panu Saint-Clare.
— Ciekawy byłbym wiedzieć — rzekł żartobliwie pan Saint-Clare, przeglądając papier, — ilebym ja sam był wart, gdyby kto zrobił szczegółowy inwentarz mojej osoby: tyle za formę głowy, tyle za czoło wysokie, ramiona, pierś, nogi! — i prócz tego wychowanie, nauka, talenty, uczciwość, religja! Ta ostatnia nie wieleby podwyższyła moją cenę. Ale chodź, Ewuniu, — mówił dalej i biorąc dziewczynkę za rękę, zaprowadził ją na drugi koniec statku; tam głaszcząc niedbale pod brodę murzyna, rzekł łagodnie: spojrzyj na mnie, Tomaszu, i zobacz, jak ci się nowy twój pan podoba?
Tomasz popatrzył na niego. Nie można było patrzeć na tę fizjognomję wesołą, młodą, przyjemną, szczerą, bez uczucia pewnego rodzaju zadowolenia i łzy zabłysły w oczach poczciwego murzyna, kiedy mówił z głębi serca: „niech ci Bóg błogosławi, dobry panie!“
— Amen! w każdym razie masz więcej ode mnie szans, że będziesz wysłuchanym. Jak się nazywasz?... Tomasz, zdaje mi się? Czy umiesz powozić?
— Zawsze doglądałem koni; dawny mój pan trzymał ich wiele.
— Zdaje się więc, że będziesz u mnie za furmana, pod warunkiem, że tylko raz na tydzień się upijesz, oprócz niespodziewanych przypadków.
Tomasz zdawał się zdziwionym, trochę obrażonym i rzekł: nigdy nie piję, a tem bardziej nie upijam się.
— Znana historja! Zresztą obaczym. Do licha! jeśli to prawda, będę sądził, że nie handlarz mnie, ale ja handlarza oszukałem. No bądź dobrej myśli, mój chłopcze, — mówił dalej wesoło, widząc, że Tomasz posmutniał; — nie wątpię, że będziesz się starał, aby wszystko było jak najlepiej.
— To więcej jak pewna, mój zacny panie.
— I dobrze ci będzie z nami, — dodała Ewunia. — Ojciec jest bardzo dobry dla wszystkich, tylko lubi żartować.
— Ojciec bardzo ci dziękuje za tę pochwałę — mówił z uśmiechem Saint-Clare i oddalił się, prowadząc córkę za rękę.