Chata wuja Tomasza/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
O nowym właścicielu Tomasza i wielu innych rzeczach.

Skoro droga życia naszego skromnego bohatera poczęła się schodzić z drogami innych osób, wyższych stanów, trzeba nam poznajomić życzliwego czytelnika i z temi ostatniemi.
Augustyn Saint-Clare był synem bogatego plantatora w Louizanie. Ród jego pochodził pierwiastkowo z Kanady. Dwaj bracia, charakterem obaj podobni sobie, rozeszli się: jeden zamieszkał w stanie Vermont i nabył na własność prześliczną farmę, drugi zaś z nich, ojciec Augustyna, został bogatym plantatorem w Louizanie. Matka Augustyna była Francuzką, a pochodziła z rodziny, która osiadła w Louizanie w czasach, kiedy tu tworzyły się pierwsze osady.
Otrzymawszy po matce nader wątłą budowę ciała, Augustyn, za radą lekarzy, był odesłany do swego stryja mieszkającego w Vermoncie, aby tam pod wpływem surowszego klimatu zahartował się i wzmocnił.
W dzieciństwie miał serce nadzwyczaj miękkie i czułe, skłonność to właściwsza niewiastom niż mężczyznom.
Czas pokrył tę miękkość twardą korą dojrzałego wieku i rzadko kto spostrzegł, co się działo w jego duszy. Udarowany od natury pięknemi przymiotami ducha, wcześnie już uczuł skłonność do wszystkiego, co idealne i piękne; wcześnie począł się w nim objawiać wstręt do drobiazgowych szczegółów praktycznego życia.
Wkrótce po wyjściu z wyższego zakładu naukowego, Augustyn zapalił się płomienną miłością i skupił w niej całe swe istnienie. Nastąpiła stanowcza chwila, owa chwila, która tylko raz się zdarza każdemu człowiekowi: na widnokręgu jego życia ukazała się promienna gwiazda, która dla bardzo wielu wschodzi tylko na to, aby zniknąć bezpowrotnie, jak sen piękny a rozwiewny, i zostawić tylko smutne po sobie wspomnienie: nadaremnie ukazała się też i Augustynowi.
Ale porzućmy przenośnię i powiedzmy po prostu, że w jednym z północnych stanów Augustyn poznał piękną dziewicę, z czystą i wzniosłą duszą, pokochał ją i zaręczyli się z sobą. Następnie pojechał na Południe dla zrobienia niezbędnych przygotowań, gdy niedługo otrzymał z powrotem pocztą wszystkie swe listy, które pisał do narzeczonej; przy listach był dopisek od jej opiekuna, który zawiadamiał go, że zanim otrzyma te listy, narzeczona jego zostanie żoną kogo innego. Odurzony nieprzewidzianym ciosem, zrozpaczony, powziął płonny zamysł wyrwać z serca nieszczęsną namiętność. Duma nie pozwalała mu błagać lub żądać tłómaczenia się; rzucił się więc w wir tak zwanego wielkiego świata. Po dwóch tygodniach został narzeczonym najpiękniejszej w mieście kobiety. Natychmiast poczynił przygotowania do ślubu i połączył się z nią węzłem dozgonnym. Posagu dostał sto tysięcy dolarów, wskutek czego nazywano go szczęśliwym.

Młoda para przeżyła miodowe miesiące w rozkosznej wili nad jeziorem Pontchartrain. Pewnego dnia oddano młodemu małżonkowi list pisany znaną ręką; otrzymał go w bawialnym pokoju wśród mnóstwa zgromadzonych gości, zajęty, jak zwykle w salonach bywa, błyskotliwą, bez znaczenia rozmową. Trupia bladość okryła jego lica, potrafił jednak zapanować nad sobą nie okazując pomięszania, doprowadził do końca dowcipną sprzeczkę, którą toczył z jakąś damą, i w kilka minut wymknął się niespostrzeżenie z komnaty. Zamknąwszy się w swym gabinecie, przeczytał złowrogie pismo, — dlaczegóż musiał je czytać! List był od niej i zawierał szczegółowy opis udręczeń, jakie znosiła od rodziny swego opiekuna, który chciał ją zmusić do zaślubienia jego syna. Opowiadała następnie, że od pewnego czasu nie otrzymuje listów od narzeczonego, że pomimo to pisała kilka razy do niego, póki nie ogarnął ją smutek i zwątpienie, że pod ciężarem boleści duszy zdrowie jej podupadło całkowicie i że nakoniec przypadek nastręczył jej odkrycie ohydnej

List ten sprawił mu wielką boleść...
zmowy ukartowanej przeciwko im obojgu. List kończył się wyrazami nadziei i wdzięczności Bogu, oraz czułem zapewnieniem o niezmiennem przywiązaniu. To wszystko było okropniejszem, niż śmierć dla biednego Augustyna.

Odpowiedział jej natychmiast: „Otrzymałem twe pismo zapóźno. Uwierzyłem oszukaństwu, i z rozpaczy ożeniłem się. Wszystko skończone. Pozostaje nam zapomnieć o przeszłości“.
Tak się zakończył romans Augustyna, tak rozprysł się jego promienny ideał; a pozostała pozioma rzeczywistość. Życie jego odtąd głuche, puste, jak piaskowa płaszczyzna brzegów morskich po odpływie wód, z których ani szmer połyskujących bałwanów, ani śpiew marynarzy, ani plusk wioseł kołyszących się na ich falach łodzi nie miał dolecieć uszu jego.
W romansach kończy się zwykle nieszczęśliwa miłość śmiercią kochanków i natem koniec; w bajce taki koniec jest bardzo właściwy, ale w rzeczywistości, gdy wszystko dla nas umiera, co życie opromieniało — sami nie umieramy. Jako zwykli śmiertelnicy musimy nadal jeść, pić, stroić się, bawić, jeździć w odwiedziny, rozmawiać, czytać, kupować, sprzedawać, słowem pozostaje to wszystko, co się pospolicie nazywa życiem. Wszystko to czekało Augustyna. Gdyby żona jego była żoną w najzacniejszem słowa tego znaczeniu, możeby jeszcze, jak niektóre inne niewiasty, potrafiła osłodzić żywot, możeby jeszcze powiązała pozrywane nici jego żywota i zrobiła z nich nową, wzorzystą tkaninę. Lecz Marja Saint-Clare ani nawet przypuszczała, żeby w życiu jej męża był jakikolwiek rozstrój. Marja, jakeśmy rzekli, była piękną, miała śliczne oczy, a w dodatku sto tysięcy dolarów; lecz na nieszczęście żaden z tych kosztownych klejnotów nie mógł być lekarstwem, jakiego potrzeba było dla zbolałego serca. Jeżeli jej się zdarzyło zastać męża leżącego bezwładnie na sofie, z twarzą bladą jak płótno, z wyrazem ciężkich boleści ducha, gdy narzekał na gwałtowny ból głowy, Marja doradzała mu wąchanie jakiegokolwiek spirytusu. Gdy zaś upływały całe tygodnie a bladość i ból głowy nie ustawały, mówiła tylko, że nie spodziewała się, ażeby Saint-Clare był tak chorowity. Okazało się jednak, że cierpiał często na ból głowy; było to prawdziwem nieszczęściem dla Marji, gdyż w czasie takich napadów mąż jej nie chciał wyjeżdżać z nią w gościnę, a jej samej w tak krótkim po ślubie czasie, przyznacie, że jakoś nie uchodziło. Augustyn cieszył się w duchu z tej nieprzenikliwości żony; lecz gdy ostygły czułości i wylania serca w miodowych miesiącach, z niemałem zadziwieniem spostrzegł natychmiast, że ładniuchna młoda kobieta, przed zamążpójściem zepsuta pieszczotami i dogadzaniem we wszystkiem, może stać się tyranem dla męża i domowników. Marja nigdy nie miała w duszy wielkiego zasobu przywiązania; teraz zaś i ów mały zapas uczucia, który był niegdyś w jej sercu, zniknął pod warstwą strasznego samolubstwa, połączonego z uporem i tępością umysłu. Krom popędów owego samolubstwa, nie doznawała żadnych innych uczuć. Od niemowlęctwa otaczali ją niewolnicy jej ojca, rzekłbyś na to tylko stworzeni, ażeby odgadywać i uprzedzać wszystkie jej zachcenia; nigdy nie przyszło jej nawet na myśl, że czarni mogą mieć także pewne prawa, że to ludzie z czuciem. Ojciec dogadzał jej we wszystkiem, jako jedynaczce. Gdy nakoniec wystąpiła na wielkim świecie piękna, bogata, rozkoszowała się widokiem wzdychających u jej nóg młodych wielbicieli, mających i niemających prawa do jej wyboru; to też nigdy nie wątpiła, że Augustyn, uznany godnym jej ręki, stał się najszczęśliwszym ze śmiertelnych. Myli się bardzo, kto sądzi, że kobieta bez serca może być pobłażliwym wierzycielem w rzeczy uczucia. Nikt bardziej nie wymaga tak wyłącznej, tak bezwarunkowej miłości jak kobieta samolubna; a im mniej stara się zasłużyć na przywiązanie, tem natrętniej i uparciej domaga się zapłaty miłości aż do ostatniego szeląga. To też gdy Saint-Clare począł po trosze zaniedbywać drobnostkowego dogadzania jej we wszystkiem i ciągłego świadczania czułostek, z któremi na początku występował z przyzwyczajenia, spostrzegł natychmiast, że jego rozkazodawczyni nie ma wcale zamiaru dać wolności swojemu niewolnikowi. Nastąpiły szemrania i dąsy, burze domowe i tragiczne sceny; wylano wiele łez, posypały się skargi i przycinki. Saint-Clare, dobry i pobłażliwy z natury, próbował z razu okupywać się darami i pochlebstwem; a gdy Marja powiła prześliczną córeczkę, doznał uczucia, jakoby w sercu jego obudziła się dla niej miłość.
Matka pani Saint-Clare miała duszę nader szlachetną i wzniosłą. Jej też imię dał swej malutkiej córeczce, ciesząc się nadzieją, że gdy podrośnie, to odzwierciedli mu drogi obraz matki. Ta na pozór błaha okoliczność obudziła w duszy Marji palące uczucie zazdrości, i od tej pory poczęła z niechęcią i smutkiem spoglądać na wzrastającą miłość ojca dla córki. Zdawało jej się, że dziecię przywłaszcza sobie tę miłość, która do niej samej należy. Po urodzeniu Ewuni, Marja podupadła na zdrowiu. Do chorobliwego stanu, który zwykł towarzyszyć brzemienności i pozostawać nadal, dołączyła się jeszcze zupełna nieczynność moralna i fizyczna, gryzące uczucie próżni i nudy, ustawiczne draźliwe usposobienie. I oto po kilku latach owa kwitnąca zdrowiem i krasą Marja zżółkła, zwiędła; prócz rzeczywistych dolegliwości, wmawiała w siebie inne urojenie, — poczęła uważać siebie za najnieszczęśliwszą, za najbardziej pokrzywdzoną na świecie istotę.
Nie było końca skargom i chorobie; większą część czasu zajmowała migrena, — często całe dnie i tygodnie Marja nie wychodziła z pokoju, nie wstawała z łóżka.
Cały zarząd gospodarski przeszedł w zawiadywanie sług; to też niema czego się dziwić, że Saint-Clare widział wszędzie nieporządek i zamieszanie. Córka jego była istotą słabą i bardzo delikatną, a ponieważ nie było komu doglądać jej z należytą pieczołowitością, więc też nie bez powodu począł się lękać o zdrowie a nawet życie Ewuni, która mogła zostać ofiarą niedbalstwa matki. Wyjeżdżając do Vermont, wziął ją więc z sobą, i namówił swą krewną pannę Ofelję Saint-Clare, aby mu towarzyszyła — i oto wszyscy troje powracają parowcem, na którym ich ujrzeliśmy po raz pierwszy.
A teraz, nim się zbliżą do miasta, którego szczyty domów już zdala widnieją, wypada nam jeszcze poznajomić bliżej czytelnika z panną Ofelją.
Kto podróżował w Stanach Nowej-Anglji, ten niewątpliwie przypomni sobie, że widział w jakiejkolwiek ustronnej a ponętnej osadzie, wielką farmę, szerokie, starannie zrównane i wysłane darnią podwórze, ocienione wiankiem szerokolistnych klonów; przypomni sobie też zapewne ów porządek, ów spokój, który się wokoło rozlewa. Wszystko tu na swojem miejscu, we wszystkiem widzimy ład; żaden kołek w parkanie się nie chwieje, żadnej skazy niema na zielonej darni podwórza, żadnej suchej gałązki w klombach pod oknami. Podróżnik przypomni sobie zapewne owe obszerne czyste komnaty w domach mieszkalnych, w których zda się, że nic nie robią, gdzie każdy przedmiot ma swoje ściśle oznaczone miejsce, gdzie cała gospodarka porusza się z akuratnością zegaru, który w takt uderza w kącie od czasów pradziada. W tak zwanym pokoju bawialnym stoi mocna oszklona szafa z książkami; na jej półkach widnieją książki sławnych pisarzów, a także treści religijnej.
W salonie nie ujrzysz uwijającej się służby. Ład i porządek utrzymuje sama pani domu. Trudno zgadnąć, kiedy to wszystko zrobić zdoła, bo ile razy i o którejkolwiek porze wejdziesz do domu, wszystko znajdziesz uporządkowane. Nawet w kuchni, gdzie nieomal codziennie piorą bieliznę, nie znajdziesz nigdzie pyłku nawet, a podłoga biała jak mleko.
W jednej z takich farm i wpośród takiej patrjarchalnej rodziny, panna Ofelja spędziła około czterdziestu pięciu lat cichego, spokojnego życia, aż Saint-Clare zaproponował jej podróż na Południe i zabawienie u niego w gościnie. Pomimo tego, że była najstarszą córką pomiędzy liczną gromadką rodziny, ojciec i matka zawsze uważali ją za dziecię, i dlatego projekt jechania do Orleanu przestraszył w domu wszystkich. Osiwiały, sędziwy ojciec wydobył z bibljoteki atlas geograficzny, wynalazł długość i szerokość geograficzną miejsca, na którem leży miasto, a potem przeczytał uważnie Podróże na Wschód i Południe przez Flinta, dla dokładnego poinformowania się o miejscowości, do której zapraszają jego córkę. Poczciwa staruszka-matka, wypytywała się troskliwie, czy to prawda, co mówią, że Nowy-Orlean to gniazdo wszelkiego zepsucia? i dodawała, że jej samej się zdaje, iż jechać do Nowego-Orleanu znaczy to samo, co na wyspy Sandwichskie, lub do jakich dzikich bałwochwalców.
Niezadługo rozniosło się po całem miasteczku, że Ofelja Saint-Clare zamierza z krewnym swoim jechać do Nowego Orleanu. — Proboszcz, który serdecznie sprzyjał partii abolicyjonistów, wpadł w głęboką zadumę, czy aby wycieczka panny Ofelji do jednego ze stanów obstających za niewolą, nie będzie uważaną na Południu za dowód sprzyjania niewolnictwu, i tym sposobem głębiej jeszcze pogrąży ich umysły w zgubnem obłąkaniu. Przeciwnie rzecz się miała z doktorem, który należał do gorliwych kolonizatorów: jemu się zdawało, że panna Ofelja powinna koniecznie jechać do Orleanu, aby tameczni mieszkańcy przeświadczyli się, że jakkolwiek idą sprawy, tubylcy jednak źle im nie życzą; przekonanym był, że potrzeba niekiedy dodać otuchy mieszkańcom południowym. Gdy zaś opinja publiczna nabrała zupełnej pewności o rzeczywistych zamiarach panny Ofelji, obsypano ją ze wszech stron zaprosinami na herbatę, a do kogo tylko poszła, wszędzie omawiano jej plany z drobiazgową ścisłością. Panna Mozelay, która w domu rodziców Ofelji szyła dla niej suknie na podróż, dzięki wieściom komunikowanym publiczności o garderobie przyszłej podróżniczki, z każdym dniem nabywała coraz więcej znaczenia. Przez jej usłużność dowiedziano się z pewnością, że pan Saint-Clare wyliczył pannie Ofelji pięćdziesiąt dolarów, prosząc, aby za nie kupiła sobie, co do podróży potrzebne, i że postanowiono sprowadzić z Bostonu dwie nowe jedwabne suknie i czepeczek tiulowy. Wydatek ten oceniała publiczność miasteczka rozmaicie: jedni mówili, że raz w życiu na taki luksus można sobie pozwolić; inni znowu nie ukrywali swego niezadowolenia, że lepiej było pieniądze te posłać misjonarzom. Lecz obie przeciwne strony zgadzały się z sobą, że nie widziano jeszcze nigdy w tej stronie takiej parasolki, jak tę, którą przysłano pannie Ofelji z Nowego-Jorku i że materja na suknię jedwabną przepyszna. Obiegały także dosyć prawdopodobnie wieści o chustce do nosa mającej haftowany szlaczek; co więcej, głoszono nawet, że jedna chusteczka cała była obszyta koronkami, ba! szeptano jeszcze, że i rogi miała haftowane, — lecz co do tego ostatniego punktu, nie można było dostatecznie go wyjaśnić. Takie to nic nie znaczące ploteczki krążyły po mieście.
Panna Ofelja, jak ją teraz widzicie, siedzącą w kajucie parowca, w nowiutenkiej płócienkowej sukience — jest więcej niż miernego wzrostu. Twarz jej chuda, wyraz wolny, usta zaciśnięte, jak u człowieka, który dobił się stanowczego poglądu na świat i życie, oczka ciemne, przenikliwe, przebiegające z przedmiotu na przedmiot, jakby szukając czegoś, nad czem należałoby się zastanowić. Wszystkie jej ruchy żywe i śmiałe, świadczyły o niezwykłej energji; każde słowo wypowiadała z namysłem. Lubiła nadzwyczaj akuratność i porządek. Punktualna, jak nakręcony zegarek, patrzała z pogardą na każdego, kto się od niej różnił w tym względzie. Największym grzechem łączącym w sobie wszystkie inne, było w jej oczach „niedbalstwo“. Tym wyrazem nazywała każdy niewłaściwy postępek, nie zmierzający do pewnego oznaczonego celu. Ludzi z brakiem energji, gnuśnych, żyjących bez szczerszych ideałów, oskarżała o „niedbalstwo“; dla nich odczuwała tylko wstręt, zbywała ich pogardliwem milczeniem.
Co się tyczy jej władz umysłowych, posiadała zdrowy i czynny rozsądek, dosyć dobrze obznajmiona była z dziejami i starymi klasykami angielskimi; a w pewnych, lubo niezbyt obszernych granicach, mogła pracować i duchowo.
Miała zdrowy pogląd na życie praktyczne, na gospodarstwo ze wszystkiemi odgałęzieniami i na stosunki polityczne jej rodzinnego miasteczka. Górującą nad wszystkiemi innemi zasadą jej moralnego kodeksu była niezwykła sumienność w wypełnianiu wszelkich obowiązków. W żadnym kraju uczucie obowiązku nie ma dla niewiasty tak wielkiego znaczenia jak w Nowej-Anglji. Sumienność jest tu kamieniem węgielnym, na którym opierają się wszystkie postępki kobiety; poczucie obowiązku panuje nadewszystkiem i przenika do głębi każde poruszenie duszy.
Panna Ofelja była w całkowitem znaczeniu tego słowa niewolnicą obowiązku. Byle tylko nabrała przekonania, że „droga obowiązku“, jak się zazwyczaj wyrażała, idzie w takim a takim kierunku, a już wtedy nie potrafiłby nikt skierować jej w inną stronę. Gdyby udało się w nią wmówić, że spuszczeniem się na dno studni lub ustawieniem się przed otworem nabitego działa, w chwili kiedy lont ma być przytknięty, dopełni swojego obowiązku, — poświęciłaby się bez namysłu. Jej ideał obowiązku miał tak niepojęcie wielkie rozmiary, tak ogarniał i rzeczy wielkie i drobiazgi, tak mało zostawiał miejsca pobłażaniu słabościom ludzkim, że pomimo bohaterskich wysiłków, ona sama nie mogła mu sprostać, — a wskutek tego nie miała pokoju od natrętnego i często bolesnego uczucia niezadowolenia z siebie samej. To nadawało jej religijnym przekonaniom wyrazu surowego i posępnego.
Lecz, zapyta może czytelnik, jakim cudem panna Ofelja poznała się z Augustynem Saint-Clare, z tym wesołym, niedbałym, ustawicznie przeciw akuratności wykraczającym człowiekiem, z tym, który bez zgryzot sumienia na każdym kroku lekkomyślnie poniewierał jej najdroższe przyzwyczajenia i przekonania?
Powiedzmy prawdę, panna Ofelja nabrała ku niemu przywiązania; kiedy bowiem był jeszcze chłopięciem, uczyła go katechizmu, miała staranie o jego sukienki, czesała go i myła, słowem, pełniła obowiązki opiekunki; a ponieważ czyniła to z poświęceniem, przeto Augustyn potrafił zawładnąć na zawsze jej sercem, to też i w chwili obecnej bez mozołu potrafił w nią wmówić, że „droga obowiązku“ leży właśnie w kierunku Nowego-Orleanu, że koniecznie potrzeba, żeby z nim jechała, przyjęła na siebie opiekę nad jego córką, zajęła się gospodarstwem pozostawionem na łaskę i niełaskę służby i ochroniła dom jego od strat, na które jest narażony wskutek niedomagań jego żony. W duszy panny Ofelji wzbudziło się poczucie obowiązku; postanowiła go spełnić, a uczyniła to z tem większą chęcią, że pokochała od pierwszego razu małą Ewunię. Augustyna uważała za człowieka bez wiary, nieoledwie poganina; ale że go również kochała, śmiała się z jego żartów i była dla niego pobłażliwą, jakiej to pobłażliwości u niej nie znano i dziwiono się temu. W toku opowiadania zapoznamy się z nią bliżej.
Otóż panna Ofelja siedzi w kajucie wśród niezliczonych kufrów, walizek, pudełek, które stara się z wielką powagą zebrać razem, aby mieć je w pogotowiu, gdy trzeba będzie wysiadać.
— No, Ewuniu, czy masz wszystkie swoje rzeczy? Pewnie jeszcze nie, dzieci nigdy o tem nie myślą. Oto torba, pudełko z twoim czepeczkiem, to dwa; dalej worek, to trzy; skrzyneczka do robótek, to cztery; pudełko z moim czepeczkiem, pięć; drugie pudełko z mojemi kołnierzykami, sześć; i jeszcze walizka — wszystkiego siedm. Gdzie podziałaś swój parasolik? Daj mi go, trzeba go zawinąć w papier i związać z moim parasolikiem... ot tak...
— Ależ ciociu, do domu mamy blisko, na cóż to związywać?
— Żeby nie zgubić, moja duszko; rzeczy należy strzec. Powiedz mi teraz, gdzie twój naparstek, czy go schowałaś?
— Doprawdy, ciociu, nie wiem!
— No, dobrze; ja zaraz przejrzę sama twą skrzyneczkę: naparstek, wosk, dwie łyżki, scyzoryk, nożyczki, igielniczek — wszystko w całości. Teraz postaw to tutaj. Co też robiłaś, jadąc sama z tatką? Mnie się zdaje, że wszystko porozsiewałaś po drodze.
— Tak, ciociu, zgubiłam wiele rzeczy, a za każdym razem, skoro się gdzie zatrzymaliśmy, tatko kupował mi inne.
— Panie Boże! ale do czegóż to podobne, moja Ewuniu?
— To było bardzo dogodnie, ciociu.
— To było niedbalstwo! — zauważyła ciocia.
— Obaczże ciociu, co teraz począć? — rzekła Ewunia. — Ta waliza tak mocno napchana, że żadną miarą nieda się zamknąć.
— Musi się zamknąć, — odparła ciocia i poczęła wpychać rzeczy, przyciskając je z wierzchu kolanami; lecz pomimo wysiłku zawsze pozostawała szpara.
— Stań tutaj, Ewuniu — rzekła panna Ofelja. — Co można było raz zrobić, to i drugi raz da się. Waliza na to zrobiona, żeby się zamykała, więc musi się zamknąć.
I w istocie, rzeczy jak gdyby się skurczyły, zameczek się zasunął i panna Ofelja, przekręciwszy klucz z miną triumfującą, włożyła go do kieszeni.
— No, teraz wszystko gotowe. Gdzie twój tatko? Zdaje mi się, że już czas najwyższy wynieść bagaże na pokład. Obejrzyj się, czy go gdzie nie zobaczysz.
— Ot tam stoi, ciociu, i je pomarańczę.
— Zapewne nie wie, że dobijamy do brzegu, — rzekła ciotka. — Czyby nie lepiej było, żebyś pobiegła i powiedziała mu o tem?
— Ojczulek nigdy się nie spieszy, — odrzekła Ewunia; — jeszcze do brzegu też nie dopłynęliśmy. Proszę cię, ciociu, wyjdźmy na pokład. Ot tam, na tej ulicy, to nasz dom.
W tej chwili statek, ciężko sapiąc i stękając, jak potwór zmordowany długim biegiem, gotował się zająć miejsce w środku mnóstwa swoich towarzyszów, odpoczywających w przystani. Ewa uradowana, pokazywała ciotce wieże i kopuły kościołów i innych budowli, po których poznawała swoje rodzinne miasto.
— Tak, tak, moja duszko, — odpowiedziała z roztargnieniem panna Ofelja. — Ale cóż się z nami stanie? Statek się już zatrzymał; a ojca twego nie widać.
W tej chwili rozpoczął się zgiełk i zamęt, towarzyszący zwykle wylądowaniu; faktorowie biegają w różne strony, mężczyźni odbierają paki, skrzynki, worki; kobiety pomięszane, z obawą przywołują do siebie dziatwę, — i wszystko ciżbą pcha się w tę stronę, gdzie na brzeg rzucono deskę.
Panna Ofelja usiadła z powagą na tej samej walizie, nad którą niedawno odniosła tak świetne zwycięstwo, i nadawszy wszystkim swym kufrom i węzełkom szyk bojowy, wyglądała, jak gdyby chciała ich bronić.
— A waliza pani? Czy pani rozkażesz wziąć tę walizę? Proszę mi pozwolić, ja wezmę rzeczy pani. Czy pani rozkażesz zanieść? — Takie pytania sypały się ze wszystkich stron na bezbronną pannę Ofelję. Ta zaś, płonąca od gniewu, siedziała wyprostowana jak trzcina, trzymając drogocenny pęczek parasolików w ręku i opędzając się tak nieprzystępnie brzmiącemi ucinkowemi wyrazami, że te mogły odegnać najnatrętniejszego nawet faktora. W chwili wolnej między jednym a drugim napadem wypowiadała Ewie swe zadziwienie: „Co sobie twój ojciec myśli? Chyba nie spadł z pokładu do wody, ale doprawdy coś szczególnego się stać musiało“. Właśnie w chwili, kiedy już nabrała przekonania, że coś niedobrego się przytrafiło, właśnie pan Saint-Clare zbliżył się ku nim powoli, a dawszy Ewuni kawałek pomarańczy, zapytał głosem spokojnym:
— No, kuzynko, spodziewam się, że jesteś całkiem przygotowana do wyjścia.
— Od godziny jesteśmy gotowe i czekamy tutaj — odrzekła panna Ofelja — byłam naprawdę w strachu, czy się tobie co złego nie przydarzyło.
— Jesteś bardzo dobrą, kuzynko, ale patrzaj tylko, czy nie wybornie wszystko urządziłem? — rzekł Augustyn. — Powóz czeka nad brzegiem, ciżba się ustała, i my możemy teraz przejść swobodnie, jak przystoi na dobrego chrześcijanina, nie narażając się na zgniecenie lub zepchnięcie do wody... Hej! — dodał obracając się do faktora — zabierz te rzeczy.
— A ja pójdę zobaczyć, jak je ułoży w powozie, — rzekła panna Ofelja.
— Ej, kuzynko, tego wcale nie potrzeba...
— Niech i tak będzie; ale to i to poniosę sama, — rzekła Ofelja, przysuwając do siebie trzy pudełka i mały podróżny worek.
— Posłuchaj mię, moja kochana pani z Vermontu, proszę cię na prawdę, racz w naszym klasztorze postępować według naszej reguły zakonnej. Bądź pani tyle dobrą i postaraj się przejąć choć trochę naszego południowego charakteru, i na miłość Pana Boga, proszę tak siebie nie objuczać, bo tu pomyślą, że pani jesteś pokojówką. Proszę oddać walizki ot temu zuchowi i chciej pani być przekonaną, że postąpi z niemi tak ostrożnie jak ze szkłem.
Rozpacz ogarnęła pannę Ofelję, gdy krewny poodbierał jej skarby; lecz wszystko w karecie znalazła w całości.
— Gdzież Tomasz? — zapytała Ewunia.
— Na koźle, mój kotku! On u twojej mamy zastąpi miejsce owego pijaka, który to wywrócił karetę.
— O! Tomasz będzie wybornym woźnicą, ja to widzę, — rzekła Ewunia — on nie będzie się upijał.
Kareta stanęła przed domem zbudowanym w stylu na pół francuskim na pół hiszpańskim, a który w Nowym Orleanie jeszcze się widuje. Podwórze w kształcie regularnego czworoboku było otoczone zewsząd budowlami; wjeżdżało się nań przez sklepioną bramę. Urządzenie podwórza mogło zadowolić najwybredniejsze gusty: obszerne galerje otaczały je wkoło, arkady mauretańskie, cieniutkie kolumny; arabeski, jakby w śnie czarodziejskim przenosiły widza w czasy panowania wschodniego romantyzmu w Hiszpanii. W środku podwórza znajdował się wspaniały wodotrysk, strzelający wysoką, srebrzystą strugą wody, która kroplistym deszczem spadała do szerokiego basenu, otoczonego szeroką wstęgą wonnych fijołków. Woda przejrzysta jak kryształ wrzała od ruchu mnóstwa złotych i srebrnych rybek, co jaśniały w niej i migotały jak żywe brylanty. Dokoła fontanny wzorzysta ścieżka wysłana mozaiką z różnokolorowych kamyków ułożona w mnóstwo fantastycznych figur; ścieżkę oblamowywała darniowa zielona taśma, mięciuchna jak aksamit; a poza nią ciągnęła się gładka jak stół droga dla powozów, zajeżdżających przed ganek. Dwa wielkie pomarańczowe drzewa, obsypane w tej chwili kwiatem, rzucały miły cień. Wokoło wodotrysku rozstawione były na trawniku arabskie, marmurowe wazy, w których się znajdowały najpiękniejsze i najrzadsze rośliny podzwrotnikowe. Cieniste drzewa granatowe, odziane lśniącemi liśćmi i wielkiemi jasnoczerwonemi kwiatami, jaśminy, już to obsypane srebrzystemi gwiazdami, już też połyskujące złocistą szatą, rozliczne gatunkiem i krasą geranie, przepyszne krzewy róży zginające się pod ciężarem kwiatów, werbena rozlewające zapach pomarańczy, tchnęły rozmaitością barw i woni. A wpośród tych jaśniejących młodością roślin stoi zgrzybiały, dziwacznych kształtów kaktus; rzekłbyś, że to stary czarodziej z dumnym spokojem patrzy na znikomą piękność i wonność otaczającej go roślinności. Galerje, otaczające, podwórze dla ochrony od upałów, obwieszone były firanami z jedwabnej materji, tkanej w guście maurytańskim. Wszystko to razem połączone stanowiło widok wspaniały, fantastyczny.
Gdy się kareta zatrzymała przed gankiem, Ewunia uradowana, wesoła, podobna była do ptaszyny gotującej się, by wylecieć z klatki.
— Jaki piękny, jaki miły nasz dom! nieprawdaż ciociu? — zawołała zwracając się do panny Ofelji. — Nieprawdaż, że tu bardzo pięknie?
— Bardzo pięknie, — odrzekła panna Ofelja, zstępując na ziemię, — chociaż, mówiąc prawdę, jakoś tu po pogańsku wygląda.
Tomasz, zszedłszy z kozła, przypatrywał się wszystkiemu z wyrazem spokojnego, dobrodusznego zadowolenia. Murzyn, dziecko natury, w którego umyśle tkwi pamięć przecudnych lasów rodzinnego kraju, kocha wszystko co piękne i fantastyczne. Wskutek tego naraża się często na szyderstwo białych, nie umiejących cenić zamiłowania jego do piękna i nierozumiejących głosu, jakim do nas natura przemawia.
Pan Saint-Clare, poeta duchem, uśmiechnął się, posłyszawszy zdanie panny Ofelji; a zwróciwszy się do Tomasza, który stał ciągle na jednem miejscu i przypatrywał się z twarzą promieniejącą zadowoleniem, zapytał go:
— Cóż, Tomaszu, podoba ci się tutaj?
— Tak, panie, tu bardzo pięknie!
Zaczęto zdejmować bagaże i zanosić do domu; na wszystkich wyższych i niższych galerjach poczęły się tłoczyć gromady kobiet, mężczyzn i dzieci, aby zobaczyć powracającego pana. Jeden z nich, młody mulat, widocznie mający w domu pewne znaczenie, elegancko ubrany, wyjął z kieszeni naperfumowaną chusteczkę i wiewał nią na powitanie.
Zwracając się do służby, zaczął ją spędzać na drugi koniec ganku.
— Cofnijcie się! — zawołał rozkazująco. — Czy się nie wstydzicie tak pchać? Pozwólcie się panu przywitać wprzód z rodziną.
Wszyscy cofnęli się zbitą masą w jeden kąt; tylko dwóch barczystych murzynów znosiło bagaże do domu.
Dzięki zarządzeniom pana Adolfa, gdy się pan Saint-Clare, zapłaciwszy woźnicy, obrócił, już nikogo nie było, tylko sam pan Adolf w całej swej postaci, jaśniejący pięknym strojem, w jedwabnej kamizelce, z złotym łańcuszkiem u zegarka, kłaniający się w pas swemu panu.
— A, to ty, Adolfie! jak się miewasz, kochanku? — rzekł Saint-Clare, podając mu rękę. Adolf tymczasem z zadziwiającą biegłością wypowiedział powitalną mowę, którą od dwóch tygodni pracowicie układał.
— Wybornie! wybornie! — rzekł pan Saint-Clare, przerywając mu i przechodząc mimo ze zwykłą sobie niedbałością; — z ciebie wyborny mówca, ani słowa. Przypilnuj tu pakunków; do ludzi przyjdę zaraz.
Następnie poprowadził pannę Ofelję do wielkiej sali, której drzwi wychodziły na werandę.
Gdy to się dzieje, Ewunia lekka jak ptaszyna, przebiegła galerję, sale, i wpadła do maleńkiego buduaru, którego drzwi wychodziły także na werandę.
Wysoka, wychudła dama, z chorowitą, żółtą cerą i dużemi, czarnemi oczyma, podniosła się na wpół z kanapy, na której leżała.
— Mamo! — zawołała Ewunia, nieposiadając się z radości i rzuciła się jej na szyję i obsypywała pocałunkami.
— Na miłość Boga, ostrożnie, Ewuniu, bo spowodujesz mi znowu ból głowy — odrzekła matka, składając zimny pocałunek na czole dziecięcia.
Wtem wszedł pan Saint-Clare do komnaty, ucałował żonę, jak na męża przystało, a następnie przedstawił swą krewnę. Marja zwróciła na pannę Ofelję badawcze oczy i powitała ją bardzo chłodno.
Tymczasem do drzwi komnaty zaczęli się tłoczyć murzyni, a na czele ich piękna mulatka, drżąca z wzruszenia i niekłamanej radości.
— Ach, Mami, Mami! — krzyknęła Ewunia, i przebiegłszy przez pokój, rzuciła się w objęcia mulatki, obsypując ją pocałunkami i pieszczotami.
Mami nie odezwała się, że od pocałunków dostanie bólu głowy; przeciwnie, to tuliła do siebie dziecię, to śmiała się, to płakała naprzemian, tak że patrząc na to, możnaby sądzić, iż rozum straciła. Wyrwawszy się z objęć Mami, Ewunia przebiegła od jednego murzyna do drugiego, ściskała każdego za ręce i tuliła się ku każdemu z takim zapałem, że Ofelji, mówiąc jej własnemi słowami, przewracały się od wstrętu wnętrzności.
— No! — rzekła panna Ofelja — wasze dzieci na Południu robią to, czegobym ja za nic w świecie zrobić nie mogła.
— A cóż takiego, kuzynko? — zapytał Saint-Clare.
— Jestem także łagodną i uprzejmą dla każdego, nikogo nie skrzywdzę; — ale całować...
— Murzynów! — dokończył pan Saint-Clare — tego nie zdołałabyś przemóc na sobie... Czy tak?
— Muszę się przyznać, że tak. Jakże to można? — Pan Saint-Clare rozśmiał się i wyszedł na werandę.
— A gdzieżeście? Chodźcie tu wszyscy! — zawołał. — Czyście radzi, że przyjechałem? — Mówiąc to przechadzał się od jednego do drugiego, i kolejno podawał wszystkim rękę. — Usuńcie dzieci! — dodał potknąwszy się o czarnookiego mulata, który leżąc na posadzce, przebierał rękoma i nogami. — Jeśli którego nadepnę, niech się do mnie zgłosi.
Głośne śmiechy i życzenia zdrowia kochanemu panu rozlegały się wokoło, który tymczasem obdzielał swą służbę drobną monetą.
— No, a teraz idźcie sobie z Panem Bogiem! — rzekł, i cała gromada, czarnych i miedzianych postaci znikła za drzwiami. W ślad za nimi udała się Ewunia z ogromnym workiem, który w powrocie przez całą drogę naładowywała jabłkami, orzechami, cukierkami, kawałkami wstążek i tym podobnemi drobiazgami.
Wróciwszy do komnaty, spostrzegł pan Saint-Clare Tomasza, stąpającego z nogi na nogę i widocznie niewiedzącego co z sobą począć, gdy tymczasem pan Adolf oparty łokciem o kratę galerji, ze szkiełkiem na oku, mierzył go wzrokiem od stóp do głowy.
— Ach, ty niedołęgo! — zawołał Saint-Clare, odrywając mu szkiełko od oka, — także to godzi się obchodzić ze swym towarzyszem? — Ale co ja widzę, zdaje mi się, Adolfie, — dodał dotykając palcem jego atłasowej kamizelki, którą ten tak się pysznił — zdaje mi się, że to moja kamizelka?
— O, panie! ta kamizelka cała zlana winem, cała splamiona! Taki wielki pan, żadną miarą nosić jej nie może. Otóż zdało mi się, że ją wziąć powinienem: dla biednego jak ja murzyna, to dobra.
Adolf potrząsnął głową i z wdziękiem pogładził ręką naperfumowaną czuprynę.
— Teraz zaprowadzę Tomasza pokazać pani — rzekł pan Saint-Clare — a potem odprowadzisz go do izby czeladniej. Tylko proszę cię, nie odgrywaj przed nim pana; on wart dwóch takich, jak ty, mizgusiów.
— Pan zawsze lubi żartować, — odrzekł uśmiechając się Adolf; — cieszę się niezmiernie, że widzę pana w tak dobrem usposobieniu.
— Chodź tutaj, Tomaszu — rzekł Saint-Clare, zwracając się ku drzwiom salonu.
Wszedłszy do środka, z podziwieniem oglądał się Tomasz wokoło po aksamitnych kobiercach, ogromnych zwierciadłach, obrazach, posągach, jedwabnych zasłonach, wszędzie przepych, o którym nie miał przedtem pojęcia, — i jak niegdyś królowej Sabie, gdy weszła przed oblicze Salomona, tak i jemu zabrakło w piersiach tchu; lękał się stąpać na kobierzec.

— Spojrzyj Maryniu, — przemówił Saint-Clare, wprowadzając Tomasza, — kupiłem ci woźnicę, jakiego sobie życzyłaś; jest trzeźwy i pojedzie z tobą tak wolno, jak na pogrzeb, jeśli będziesz tego sobie

Proszę cię, spojrzyj — kupiłem ci woźnicę...
życzyła. Otwórz, proszę oczki, moja duszko, i popatrz na niego. A nie mów, że gdy jestem w drodze, o tobie nie myślę.

Marja podniosła powieki i nie ruszając się z kanapy, wlepiła wzrok w Tomasza.
— Jestem przekonana, że i ten będzie się upijał.
— Nie, moja duszko, — odezwał się Saint-Clare; — zapewniono mnie, że jest porządnym i trzeźwym człowiekiem.
— Gotowam uwierzyć, chociaż nie bardzo ufam.
— Adolfie, — rzekł Saint-Clare; — odprowadź Tomasza na dół; a proszę pamiętać o tem, co ci mówiłem przed chwilą.
Adolf poszedł przodem drobniutkiemi krokami, a Tomasz stąpając ciężko i niezgrabnie, udał się za nim.
— To prawdziwy kloc, — odezwała się Marja.
— Moja Maryniu, — rzekł Saint-Clare, siadając na krześle obok kanapy, — bądźże też grzeczniejszą, odezwij się do mnie nieco łagodniej.
— Dlaczego bawiłeś dwa tygodnie dłużej? — zapytała Marja z miną zadąsaną.
— Przecież zawiadomiłem cię, dla jakich przyczyn nie mogłem przyjechać prędzej.
— A prawda, powiadomiłeś mnie krótkim listem, tak od niechcenia.
— Moja duszko, poczta odchodziła za pięć minut; uważałem, że lepiej napisać choć kilka słów, niż wcale nie pisać.
— Tyś zawsze taki sam, zawsze wynajdujesz przyczynę, dla której listy twoje są krótkie, a powrót zwlekasz Bóg wie do jakiego czasu.
— A teraz, — ciągnął dalej Saint-Clare, wyjmując z kieszeni prześliczny aksamitny futeralik i otwierając go przed Marją, — obacz jaki ci upominek przywiozłem z Nowego Jorku.
Był to dagerotypowy portret Ewuni i jej ojca, odbity na jasnej powierzchni wyraziście i delikatnie jak staloryt; oboje przedstawieni byli w postawie siedzącej.
Marja spojrzała z nieukontentowaniem na portret.
— Co cię mogło spowodować do wybrania tak dziwacznej pozycji?
— To rzecz smaku. A jak uważasz podobieństwo?
— Jeżeli w jednej rzeczy sąd mój sobie lekceważysz, to z pewnością i druga odpowiedź nie będzie miała dla ciebie znaczenia, — odpowiedziała, zamykając futeralik.
— Nieznośna kobieta! — pomyślał w duchu pan Saint-Clare, głośno dodał: — ależ powiedz mi, czy znajdujesz podobieństwo, bądź przecież rozsądną.
— Jesteś bezwzględny, dręcząc mnie pytaniami. Wiesz, że cierpię na migrenę i przez dzień cały leżę na kanapie; od chwili twego przyjazdu w całym domu zgiełk nie do zniesienia; umieram prawie ze zmęczenia.
— Pani cierpisz na migrenę? — zadźwięczał niespodzianie głos panny Ofelji, wstającej z ogromnego fotelu, na którym spokojnie siedziała i w myśli oceniała znajdujące się w komnacie meble.
— Tak, jestem prawdziwą pod tym względem męczennicą.
— Bardzo skutecznem lekarstwem na migrenę jest wywar z jałowcowych jagód, — odezwała się znowu panna Ofelja; — tak przynajmniej utrzymywała zawsze matka naszego księdza proboszcza; a trzeba wiedzieć, że to zawołana lekarka.
— Muszę dać polecenie, żeby w tym celu zebrano pierwsze jakie dojrzeją jagody z jałowcu rosnącego w naszym ogrodzie nad jeziorem, — wyrzekł Saint-Clare z największą powagą, i pociągnął za sznurek od dzwonka; — a tymczasem kuzynko, nie zawadziłoby, żebyś przeszła się do swego pokoju i odpoczęła nieco po nużącej drodze. — Dolfie, — rzekł potem, — zawołaj tu Mami.
Po upływie minuty weszła do komnaty ta sama przyjemna mulatka, którą Ewa całowała z takim zapałem. Ubiór jej był staranny i czysty: na głowie miała turban w jasno czerwone i żółte pasy, dar tylko co otrzymany od Ewuni, która właśnie ułożyła go na głowie swej ulubionej Mami.
— Mami, — rzekł Saint-Clare, — poruczam twoim staraniom tę damę, która zmęczona podróżą, potrzebuje wypoczynku. Odprowadź panią do jej pokoju i postaraj się, żeby mogła odetchnąć bez przeszkody!
Panna Ofelja odeszła w towarzystwie Mami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.