Chata wuja Tomasza/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
Nowa właścicielka Tomasza i jej sposób myślenia.

Obecnie nastaną dla ciebie lepsze chwile, moja droga — odezwał się pan Saint-Clare kilka dni później po przyjeździe swoim, siedząc w gronie rodziny przy śniadaniu, do żony. — Mamy ciotkę Ofelję, znającą się znakomicie na gospodarstwie, tak że możemy na niej zupełnie polegać. Ceremonja wręczenia jej kluczy mogłaby się odbyć natychmiast; byłoby to najlepiej. Ty zaś odpoczniesz i wrócisz do sił.
— Nie mam nic przeciwko temu, — odrzekła Marja, oparłszy głowę na ręku. — Jestem pewna, że i ona przekona się, że tu na Południu prawdziwymi niewolnikami są nie murzyni, ale my sami, panowie.
— O! bez wątpienia przekona się i o tem i o bardzo wielu innych pożytecznych rzeczach.
— A wielu zarzuca nam, że w ogóle trzymamy niewolników, jak gdybyśmy to czynili dla naszej własnej korzyści. — Sądzę, że gdybyśmy myśleli tylko o sobie, tobyśmy natychmiast rozpuścili wszystkich do ostatniego.
Aniela wlepiła w matkę swe duże, rozumne oczęta i z zdziwieniem zapytała:
— Więc na cóż ich trzymasz, mamuniu?
— Jeżeli nie na nasze udręczenie, to doprawdy nie wiem na co. Jestem pewna, że oni to są najgłówniejszą przyczyną mego cierpienia; ale też nasi niewolnicy są ze wszystkich najgorsi.
— W niedobrem wstałaś dziś usposobieniu, moja droga, — zauważył Saint-Clare. — Sama wiesz, że tak nie jest. Oto naprzykład Mami, — najpoczciwsze stworzenie: cobyś ty bez niej zrobiła?
— No, można powiedzieć, że Mami jest najlepsza z wszystkich — odrzekła Marja; — a jednak jest ona samolubna! Na nieszczęście, jest to wada wszystkim czarnym przyrodzona.
— Tak, masz słuszność: samolubstwo jest ogromną wadą, — wyrzekł z powagą pan Saint-Clare.
— Otóż, dajmy na to Mami; czyż to nie samolubstwo z jej strony spać przez caluteńką noc jak zabita? Wie, że w czasie gwałtownych ataków migreny, co chwilę prawie potrzebuję jej pomocy, a dobudzić jej się nie można. Tak też i dzisiaj czuję się o wiele więcej chorą, bo musiałam wszystkie siły natężyć, żeby jej się dobudzić.
— Mamo, a czyż ostatniemi czasy nie siedziała ona z tobą po całych nocach, tak że nieraz oka nie zmrużyła? — zapytała Ewunia.
— A skąd wiesz o tem? Z pewnością się skarżyła?...
— Nie, mamo, wcale się nie skarżyła; mówiła mi tylko, że ostatniemi czasy bardzo niespokojne i bezsenne miałaś noce.
— Wypadałoby ci zamiast Mami wziąć na kilka nocy Janinę albo Rózię, a niechby ona odpoczęła — zauważył pan Saint-Clare.
— Nie pojmuję wcale, jak można gadać podobne rzeczy. Ty zupełnie nie wiesz, co mi doradzasz! Przy takiem rozdraźnieniu nerwów, tobie chce się, żebym zdała się na łaskę ludzi nie umiejących usłużyć, — toby mnie zabiło! Gdyby Mami miała ku mnie choć trochę przywiązania, które mieć przecież powinna, to zapewne nie pozwalałaby mi tak się dręczyć. Bywają jednak ludzie szczęśliwi, którzy mogą pochwalić się wiernymi sługami, ale ja tego szczęścia nie mam.
Marja westchnęła głęboko.
Panna Ofelja słuchała tej rozmowy z poważnym, spostrzegawczym wyrazem twarzy i mocno zaciśniętemi ustami, jak gdyby chciała wprzód dobrze ocenić pozycję, nim się wmięsza do rozmowy.
— Nic przeciw temu nie mówię, — ciągnęła dalej Marja, — że Mami ma pewne zalety, jest pokorna, posłuszna, ale w duszy wielka samolubka! Oto naprzykład będzie przez całe życie płakała po mężu! Widzisz bo, kuzynko, kiedy wyszłam za mąż i tu trzeba było się przenieść, nie mogłam nie zabrać jej z sobą, a mój ojciec znowu nie może oddać jej męża, ponieważ mu również jest potrzebny.. Przewidziałam, że tak będzie, i zawczasu radziłam Mami, że lepiej zrobi, jeśli się rozłączy z mężem całkiem: ponieważ żyć razem z sobą już nigdy nie będą. Żałuję bardzo, żem nie postawiła na swojem: należało mi wtedy zmusić Mami, żeby zaraz wyszła za mąż za kogo innego; ale wtedy nie miałam jeszcze tyle doświadczenia, zanadto byłam łagodna i nie chciałam jej przymuszać. Wszelako uprzedziłam Mami, żeby nie łudziła się daremną nadzieją ujrzenia swego męża więcej nad kilka razy w całem życiu, a to dlatego, że klimat w majątkach mego ojca szkodzi mojemu zdrowiu i nie pozwala mi tam przebywać; ale kiedy poczęłam jej wmawiać, żeby wyszła za drugiego, proszę sobie wyobrazić, nie chciała ani słuchać. W charakterze Mami jest bardzo dużo uporu; ale prócz mnie, nikt tego nie widzi.
— A czy ma dzieci? — zapytała panna Ofelja.
— Ma dwoje.
— Mnie się zdaje, że ona także musi cierpieć z powodu rozdziału z niemi.
— Bardzo być może; ależ nie sposób mi było wozić z sobą jej czarnych potworków i codzień na nie patrzeć. Przytem wiele zabierałyby czasu samej Mami; a jednak wiem dobrze, że dotąd o nich nie zapomniała. Nie chce pojąć drugiego męża, i jestem przekonana, że choć wie, jak mi gwałtownie jest potrzebną przy mojem osłabieniu, gdyby mogła, jutroby pewnie uciekła. Otóż tacy są oni wszyscy, żadnego nie mają przywiązania.
— Smutno pomyśleć, jaka to czarna niewdzięczność! — wtrącił pan Saint-Clare.
Panna Ofelja spojrzała na niego z uwagą i dostrzegła na twarzy jego ślady ukrytego przykrego uczucia, a na ustach wyraz jadowitego szyderstwa.
— Gdybyś widziała, jak ja tę Mami pieszczę! — ciągnęła dalej Marja, zwracając się do panny Ofelji. — Radabym była, żeby która z waszych pokojówek na północy zajrzała do szafy z jej garderobą, czego tam u niej nie ma: suknie jedwabne, muślinowe, a nawet jedna z prawdziwego batystu. Nie uwierzysz pani, że niekiedy całe godziny traciłam nad wyborem jednego z jej kapeluszy, gdy się zdarzyła potrzeba zabrania jej z sobą dokądkolwiek. Postępuję z nią łagodnie; przez cały czas, jeśli się nie mylę, tylko dwa razy otrzymała chłostę. Każdego dnia ma mocną herbatę albo kawę słodzoną. Jest to w istocie bardzo niepotrzebne pobłażanie; ale proszę tu dać radę, kiedy Saint-Clarowi chce się koniecznie, żeby nasza służba żyła po pańsku; otóż i żyją, jak im się podoba — a to właśnie dlatego, żeśmy ich zepsuli pieszczotami i zrobili przez to jakiemiś moralnemi półpotworami. Nieraz były między nami o to gniewy; ale obecnie mam tego dosyć.
— I ja mam tego dosyć — dodał pan Saint-Clare, zabierając się do czytania gazety.
Śliczna Ewunia stała przez cały ten czas, słuchając ze skupioną uwagą słów matki. Nareszcie podeszła z cicha do krzesła i drobniutkiemi rączkami objęła ją za szyję.
— A cóż tobie, Ewuniu? — zapytała matka.
— Mamusiu, pozwól mi pobyć przy tobie przez jedną nockę, tylko przez jedną. Sądzę, że mi się uda nie rozdraźnić twych nerwów, ani nie zasnąć. Mnie się często zdarza, że przez całą noc nie zamknę oczu i ciągle coś myślę.
— Ach, ciągłe dziwactwa, zawsze powiesz jakieś głupstwo! — rzekła Marja. — Jesteś doprawdy nieznośna!
— Pozwól, pozwól, droga mamusiu; mnie się zdaje — dodała z nieśmiałością, — że Mami nie całkiem zdrowa; przyznała mi się niedawno, że w tych dniach cierpi ciągle na ból głowy.
— Otóż to, ciągle jakieś wymysły! Mami taka sama jak wszyscy czarni, dla jakiegoś głupiego bólu głowy, dla rozcięcia palca nożem, Bóg wie co gotowi wyrabiać; nie trzeba przytakiwać ich dziwactwu, nigdy! Wzięłam to sobie za prawidło. Obaczysz pani, — dodała, zwracając się do Ofelji, — że inaczej nie można sobie z nimi dać rady. Pozwólmy tylko sługom kaprysić wedle ich woli, skarżyć się na lada dzieciństwo, to zupełnie zatrują nam życie. Uważam za powinność cierpieć w milczeniu... i cierpię.
Pan Saint-Clare spojrzał na pannę Ofelję i dostrzegł w jej dużych oczach tyle niedowierzania i zdziwienia, że nie mogąc się dłużej powstrzymać, rozśmiał się w głos.
— Saint-Clare zawsze się śmieje, skoro tylko wspomnę o mych udręczeniach, — rzekła Marja bolesnym głosem: i przycisnęła chustkę do oczu — daj Boże, ażeby tego kiedy nie pożałował.
Nastąpiło ogólne milczenie. Nareszcie pan Saint-Clare wstał z krzesła i spojrzawszy na zegarek, rzekł, że ma interes do miasta. Ewunia pobiegła cichutko za nim; pani Ofelja pozostała sama z Marją.
— Otóż Saint-Clare zawsze taki, jak dzisiaj, — rzekła Marja, odejmując ze złością chustkę od oczu, widząc że mąż już wyszedł. — Nie może, nie chce zrozumieć, ile ja cierpię, ile wycierpiałam. Gdybym się przynajmniej liczyła do rzędu tych, co skwierczą dla lada lichego powodu, byłaby jakaś przyczyna do podobnego ze mną postępowania! Bez wątpienia, że dla mężczyzn przykrą jest żona, która wiecznie płacze, wiecznie narzeka. Lecz z zaparciem się siebie samej, znosiłam wszystko; aż na koniec mąż mój nabył przekonania, że mogę wszystko znosić.
Panna Ofelja nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
Przecież, zanim się namyślała, coby odpowiedzieć, Marja, pomału otarła łzy, poprawiła ubiór, jak synogarlica swe pióra po deszczu, i zwróciła się do swej krewnej z pełnemi żywości i swobody wyrazami, mówiąc o sprzętach stołowych, o bieliźnie, śpiżarni i innych szczegółach domowej gospodarki, co wszystko wskutek zobopólnej umowy miało przejść w zawiadywanie panny Ofelji; obsypała ją takim gradem nauczek, przestrog i poleceń wszelkiego rodzaju, że kto inny na miejscu Ofelji, mniej rozsądny, samby nie wiedział, co się z nim dzieje.
— Teraz — mówiła dalej Marja — zdaje mi się, że wiesz pani już wszystko o co chodzi, i gdy przyjdzie dla mnie znowu czarna chwila, sądzę, że będziesz mogła dać sobie radę beze mnie. Pozostaje mi tylko powiedzieć jeszcze słówko o Ewuni: nad nią potrzeba pilnego dozoru.
— Mnie się zdaje, — rzekła panna Ofelja, — że Ewunia jest bardzo dobrem dzieckiem. Nie zdarzało mi się widzieć tak milutkiej dzieweczki.
— Ale ma dużo przywar, — rzekła matka, — bardzo dużo; zupełnie niepodobna do mnie, całkiem niepodobna, — wymówiła z westchnieniem, jak gdyby w samej rzeczy było nad czem ubolewać.
— I Bogu dzięki za to! — pomyślała w duchu panna Ofelja, ale będąc rozsądną, wolała milczeć.
— Ewunia przestaje z chęcią ze sługami; w ogólności nie miałabym nic przeciw temu; ja sama nawet w dzieciństwie bawiłam się z służebnemi mego ojca, i nic mi się nie stało. Ale Ewunia bawi się z niemi jak z równemi sobie: jest w niej coś dziwnego, czego pojąć nie mogę. Trudno mi odzwyczaić ją od tego dziwactwa; a Saint-Clare, zdaje mi się, że naumyślnie podsyca w niej tę zgubną skłonność. Na nieszczęście Saint-Clare pieści wszystkich w domu — oprócz żony.
Panna Ofelja zachowała głębokie milczenie.

Panna Ofelia poczęła pracować drucianemi pręcikami z niezwykłym zapałem...

— Ze sługami nie można inaczej dać sobie rady, — mówiła dalej Marja, — jak trzymać ich krótko. Od dziecka miałam takie usposobienie. Ale Ewunia w kilka dni gotowa mi zepsuć wszystkich. Nie wiem doprawdy, co się stanie, gdy sama pocznie rządzić w domu. Ja lubię być dobrą dla sług i zawsze jestem dobrą, ale wymagam, żeby wiedzieli, że są sługami. Ewunia nie umie trzymać ich na wodzy i żadnym sposobem nie można wbić jej do głowy najprostszego pojęcia, gdzie powinno być miejsce dla sługi! Słyszałaś pani sama, jak projektowała mi, że będzie mnie pielęgnowała w nocy, bylebym nie turbowała Mami. Oto próbka jej postępowania; coby się to działo, gdyby tylko mogła robić coby chciała.
— Jednak — rzekła na koniec panna Ofelja — nie może pani zaprzeczyć, że słudzy są także ludźmi i że po trudach również potrzebują wytchnienia.
— Któż temu przeczy? Ja pierwsza z całą usilnością staram się o to, żeby mieli wszystko, co im potrzeba, wszystko, co nie wykracza poza właściwe granice. Mami może się wyspać, kiedy tylko zechce; o to nie ma powodu się troszczyć. Takiego śpiocha, jak Mami, jeszcze mi się nie zdarzyło widzieć: czy to stoi, czy siedzi, czy szyje, czy się modli, — skiwnie się i śpi. Wypoczywa za wiele... nie miejmy o nią kłopotu. Śmieszna jest owa czuła delikatność, z jaką mąż mój obchodzi się ze służbą, jak gdyby to były jakieś wraźliwe podzwrotnikowe roślinki, albo naczynia z chińskiej porcelany, na które wolno tylko patrzeć, ale je nie dotykać. — Dokończając słów tych, ujęła stojący na stoliku flakonik z orzeźwiającym perfumem i rzuciła się na miękkie poduszki na sofie.
— Widzisz pani, — odezwała się po chwili cichym, delikatnym, na pół smętnym głosem, — widzisz, kuzynko Ofeljo, nie mam zwyczaju mówić o samej sobie. To się nie zgadza z mojemi przekonaniami, — nie lubię tego. A jednak nie wszystko można przemilczeć. Między mężem a mną zdarzają się często różnice w zapatrywaniach; nigdy bowiem mnie nie rozumiał, ani też chciał zrozumieć, nigdy nie umiał mnie należycie cenić. Z pewnością nie mylę się, gdy powiem, że to jest właśnie powód moich cierpień. Może czyni to w najlepszej wierze, przecież, nie da się zaprzeczyć, że mężczyźni są wobec kobiet samolubni i bezwzględni. Mówię to z doświadczenia.
Panna Ofelja, nie lubiąca się zajmować cudzemi sprawami, mianowicie dotyczącemi wewnętrznych stosunków rodziny, spostrzegła z niepokojem, że grozi jej podobne niebezpieczeństwo. Twarz jej pokryła się chmurą niezadowolenia; wyjąwszy z kieszeni prawie na łokieć długą pończochę, którą zawsze miała przy sobie, jako skuteczny środek na odpędzenie pokus szatańskich, najnatarczywiej napastujących wtedy, gdy człowiek siedzi z próżnującemi rękoma, poczęła pracować drucianemi pręcikami z niezwykłym zapałem. Zaciśnięte jej usta zdawały się mówić: daremne twoje usiłowania, ani słowem się nie odezwę; nie chcę znać tajników waszego pożycia. Panna Ofelja wyglądała w tej chwili jak wykuty z kamienia posąg.
Ale Marja nie zwracała na to uwagi; rada była, że znalazła osobę, przed którą mogła się wygadać do woli. Pokrzepiła się tedy kilkorazowem powąchaniem orzeźwiającej we flakoniku wody i tak mówiła dalej:
— Trzeba wiedzieć pani, że prócz majątku, otrzymałam w posagu pewną liczbę niewolników; to też sądzę, że mam niezaprzeczone prawo rozporządzać nimi wedle własnej woli. Saint-Clare ma swój majątek, swoich ludzi, niech sobie ze swymi postępuje, jak sam zechce, lecz jemu chce się koniecznie mięszać i w moje interesy. W niektórych sprawach postępuje sobie zupełnie niedorzecznie: i tak naprzykład, prócz mnie, nie pozwoli nikomu w domu swoim uderzyć niewolnika i w tym względzie tak się uparł, że sama boję się mu sprzeciwić! Teraz zrozumiesz pani, co stąd wynika. Saint-Clare nie trąci niewolnika, choćby na głowach stawali. Przecież ja ich bić nie będę, bo to nad moje siły; a bez kary, tak samo jako dzieci, obyć się nie mogą. Pani sama to wiesz najlepiej.
— Ja nic nie wiem i dziękuję Bogu, że nie wiem.
— Dobrze, dobrze; jak pani tu pomieszkasz, to się dowiesz; ani pojąć możesz, jak ci ludzie są nieznośni, obrzydliwi, niewdzięczni.
Jak tylko Marja o tym przedmiocie zaczynała mówić, ożywiała się i jakby cudem nabierała sił. Tak się stało i teraz: odsłoniła ożywione oczy, i zdaje się, że całkiem zapomniała o niedomaganiu.
— Pani nie pojmujesz i nie możesz pojąć, jakie męczarnie musi cierpieć gospodyni domu na każdym kroku od tych bydląt. Skarżyć się mężowi, na nicby się nie zdało. Zawsze będzie ich brał w obronę; powiada naprzykład, że my sami zrobiliśmy ich takimi, i dlatego powinniśmy cierpliwie znosić ich wady. W nas samych, powiada, leży przyczyna ich wad; postępowalibyśmy z nimi nie po ludzku, gdybyśmy ich karali za nasze winy. Lecz mało tego jeszcze; twierdzi nadto, że my sami nie bylibyśmy lepszymi na ich miejscu, — jak gdyby można porównywać ich z nami!
— Więc pani nie zgadzasz się na to, że oni tak samo, jak my, są dziełem rąk Bożych, równemi nam dziećmi jednej wielkiej rodziny? — zapytała sucho panna Ofelja.
— Oni równi nam?... Przenigdy! Jeszcze tylko tego potrzeba... to plemię skazane jest na poniżenie.
— Czyż pani sądzisz, że nie mają oni nieśmiertelnej duszy, tak samo jak my?
— Owszem, owszem, — odrzekła Marja poziewując; — to nie podlega żadnej wątpliwości. Ale stawiać ich na równi z nami, to niedorzeczność. A jednak pewnego razu Saint-Clare na prawdę gadał takie dziwne rzeczy, że naprzykład rozdzielić Mami z jej mężem, to tak samo, jak rozdzielić mnie z moim. Czyż można robić takie porównania? Czyż Mami może mieć takie uczucia, jak ja? Co ja — to nie Mami, co Mami — to nie ja, o tem niema co i gadać, a jednak Saint-Clare nie chce zrozumieć tej różnicy. To zupełnie tak samo, jak gdyby kto chciał twierdzić, że Mami kocha tak samo swoich czarnych potworków, jak ja moją Ewunię! A jednak Saint-Clare pewnego razu wcale nie żartem począł we mnie wmawiać, że obowiązkiem moim jest: pozwolić Mami powrócić do męża i poszukać sobie innej sługi! Tego było mi za wiele. Przekonałam się, że jest bezwzględny dla mnie, nieczuły na moje cierpienia. Więc chociaż znoszę krzyż mój jako kobieta zamężna w milczeniu, zabrakło mi jednak cierpliwości; wypowiedziałam mu moje zdanie, wszystko co myślę. Od tego czasu już mnie w tym przedmiocie nie zagaduje i mam najzupełniejszy spokój. Czuję jednakże, że jeszcze wciąż o tem myśli, widzę to po całem jego zachowaniu się; i to mnie jeszcze dręczy i gniewa, że mogłabym oszaleć.
Panna Ofelja walczyła ze sobą, żeby nie wyrwać się z nieodpowiedniem słówkiem; energicznie postukiwanie drucianych prąków wyrażało dobitnie jej myśli, tylko że Marja nie była zdolną tego zrozumieć.
— Teraz widzisz pani, co cię czeka: gospodarstwo, w którem ani za grosz porządku; gdzie słudzy żyją, jak się im zamarzy, robią, co sami chcą. Dotychczas ja sama podtrzymywałam, jak mogłam, tę na wszystkie strony walącą się budowę. Mam zawsze przy sobie bacik i niekiedy używam go w potrzebie; ale to mnie męczy niewypowiedzianie! Żebyż Saint-Clare choć w tym względzie postępował tak jak inni.
— A jakże to inni postępują?
— W bardzo pojedyńczy sposób... każą ich chłostać: tak tylko można przyjść z nimi do ładu. Gdybym nie była tak słaba i chora, proszę mi wierzyć, że postępowałabym z niewolnikami energiczniej, niż Saint-Clare.
— A jak czyni Saint-Clare? Powiadasz pani, że nie pozwala niewolnika uderzyć.
— W całym postępowaniu mężczyzny jest coś rozkazującego, łatwiej im panować. Saint-Clare, jak musiałaś pani zauważyć, ma coś osobliwego w swoim wzroku: gdy mówi o czem stanowczo i bez żartu, to oczy mu błyszczą szczególnym ogniem. W takiej chwili ja sama drżę przed jego wzrokiem. Czy wierzysz pani, że wszystkie moje łajania i pogróżki mniej sprawiają na niewolnikach wrażenia, niż jedno jego spojrzenie? Gdy pani obejmiesz zarząd gospodarstwa, sama się przekonasz, że z niewolnikami trzeba postępować surowo: trzeba ich karcić na każdym kroku, — to ludzie bardzo nieudolni, kłamliwi, leniwi.
— Znowu ta sama, stara piosnka! — odezwał się Saint-Clare, wchodząc do pokoju. — Jakże ciężko będą musieli odpowiadać przed Bogiem owi grzeszni ludzie, szczególniej za swoje lenistwo!... Czyż nie prawda, kuzynko? — zapytał, siadając na kanapie stojącej naprzeciw sofy, na której leżała Marja, — czyż nie prawda, że lenistwo ich jest rzeczą nie do darowania, szczególniej, że patrzą na tak świetne przykłady pracowitości, jakie Marja i ja im dajemy?
— Posłuchaj mię, mężu, to co gadasz jest krzyczącą niedorzecznością! — odpowiedziała Marja.
— Doprawdy? A mnie się zdawało, że powiedziałem coś bardzo słusznego. Wiesz przecież, że ci nigdy nie przeczę, zgadzam się zawsze na twoje zdanie.
— Sam wiesz o tem, że to nieprawda, — zawołała z oburzeniem Marja.
— To chyba się mylę. Dzięki ci, moja duszko, żeś mię przestrzegała.
— Zdaje mi się, że postanowiłeś dzisiaj koniecznie mnie gniewać.
— Nie mam zamiaru ci przeczyć; dzień zaczyna się upalny, a miałem już sprzeczkę z Adolfem, którą znużyłem się niewymownie; pozwól mi więc spocząć i popatrzeć na twoją spokojną twarz, opromienioną łagodnym uśmiechem.
— Cóż miałeś z Adolfem? — przerwała Marja. — Bezczelność tego niegodziwca już doprawdy nie do zniesienia. Bardzo byłabym rada, gdyby choć na chwilę dostał się w moje ręce... nauczyłabym go...
— Masz słuszność, moja droga. To co powiedziałaś, dowodzi twej zwykłej bystrości umysłu. Oddawna stara się mnie we wszystkiem naśladować, tak, że przewróciło mu się w głowie i zdaje mu się, że jest panem; musiałem tę sprawę mu nieco wyświetlić i wykazać dobitnie, że się trochę myli.
— Ciekawa jestem, jakeś to uczynił? — zapytała Marja.
— Zmuszony byłem przypomnieć mu po ojcowsku, że niektóre z moich sukien przeznaczyłem wyłącznie na użytek własny; następnie poprosiłem go, żeby trzymał się pewnych granic w używaniu kolońskiej wody, bo nadużycie zawsze jest wadą; nakoniec byłem do tyle okrutny, że przeznaczyłem mu tylko tuzin batystowych chustek. To nadzwyczaj nie podoba się Adolfowi; żeby go choć nieco uspokoić, musiałem wypalić mu długie ojcowskie napomnienie.
— O Saint-Clare! Saint-Clare! — zawołała Marja, — kiedyż się nauczysz inaczej obchodzić się z murzynami? Aż strach patrzeć na to wszystko, co wyprawiają.
— Sądzę, że w tem niema nic karygodnego, że chce być podobnym mnie. Wina to moja, że go źle wychowałem; jeżeli jednakże do szczęścia jego potrzeba tylko kilka chustek batystowych i wody kolońskiej, to dlaczegóż mam mu tego odmawiać?
— A dlaczegóż go lepiej nie wychowałeś? — zapytała dobitnym głosem panna Ofelja.
— Na to potrzeba byłaby wiele mozołu, wiele starań. Jestem za leniwy, kuzynko. Przyznasz sama, że lenistwo gubi najwięcej ludzi. Gdyby nie lenistwo, byłbym prawdziwym aniołem.
— Mnie się zdaje, — rzekła panna Ofelja, — że wy, posiadacze niewolników, przyjmujecie na siebie nader wielką odpowiedzialność. Za żadne szczęście ziemskie nie odważyłabym się wziąść na siebie takiej odpowiedzialności. Obowiązkiem waszym jest, starać się o wykształcenie swych niewolników, postępować z nimi jak z istotami obdarzonemi rozumem i duszą nieśmiertelną, istotami, za które trzeba będzie wam odpowiedzieć na strasznym sądzie Pańskim, to jest przekonanie; — rzekła panna Ofelja, puściwszy wodze bolesnemu uczuciu, które od rana coraz mocniej ogarniało jej duszę.
— Dosyć, dosyć, kuzynko! — zawołał Saint-Clare, szybko się zrywając z kanapy; — nie poznałaś nas jeszcze do tyla, żebyś mogła o tem wyrokować.
Siadłszy do fortepjanu, począł grać jakąś wesołą kompozycję. Augustyn miał niezwykły talent do muzyki. Gra jego była pełna uroku; palce zdawały się nie dotykać klawiszów, a jednak każdy ton był czysty i wyraźny. Skończywszy jeden utwór, począł grać drugi, po tym nastąpił znowu inny; rzekłbyś, że chce zagłuszyć nieprzyjemne myśli, wirujące po głowie. Wstawszy nareszcie od fortepjanu, odezwał się wesołym jak zwykle tonem:
— Dzięki ci, kuzynko, za wyborną naukę; postąpiłaś tak, jak ci doradzało sumienie, i poważam cię za to więcej niż przedtem. Przyznaję, iż rzuciłaś mi w oczy nieocenioną prawdę, brylant najczystszej wody; ale cios tak był trafnie i silnie rzucony, że nie mogłem w tej chwili przyjść do siebie, żeby poznać się na jego wartości.

— A ja przyznam się otwarcie, że nie widzę żadnej w słowach tych słuszności, — odezwała się Marja. — Ciekawa byłabym dowiedzieć się, kto więcej od nas robi dobrego dla murzynów? A czyż stali się przez to lepszymi? — Ani trochę; przeciwnie, codzień są gorsi. A czyż to nie mówiono im o tem? Zmęczyłam się i ochrypłam, siląc się wmówić im jakie mają obowiązki i co z tego kolejno wypływa. Lecz nie koniec na tem: pozwala im się chodzić do kościoła, kiedy tylko zamarzą, chociaż z całej nauki nie rozumieją nic więcej, ileby zrozumiało stado bydła, gdyby je zapędzono do kościoła, i dlatego nie pojmuję wcale, po co oni chodzą na nabożeństwo; korzyści z tego nie mają

Ewunia włożyła na szyję jego wieniec z róż...
żadnej, a jednak ich puszczają; jakichże jeszcze potrzeba środków dla ich udoskonalenia? Powtarzam i będę powtarzać, że są oni plemieniem odrzuconem i takiem zostaną, i choćbyście Bóg wie co z nimi robili, niczego dokazać nie potraficie. Ty ich nie znasz jeszcze, kuzynko, więc zaufaj mojemu doświadczeniu; urodziłam się i wzrosłam pomiędzy nimi, to też wiem co to za ludzie.

Panna Ofelja pomyśliła w duchu, że i tak już wygadała się za wiele, postanowiła przeto milczeć. Saint-Clare wygwizdywał jakąś piosenkę.
— Saint-Clare, — odezwała się doń Marja, — radabym była, żebyś zaprzestał gwizdać; gwizdanie twoje sprawia mi jeszcze większy ból głowy.
— Z największą chęcią, moja duszko, przestanę, — rzekł na to Saint-Clare. — Może jeszcze chcesz, żebym co zrobił, albo żebym czego nie robił?
— Chciałabym, żebyś miał choć trochę współczucia dla mnie cierpiącej; ty nie masz ani odrobiny litości.
— Luby aniele oskarżycielu!...
— Doprawdy, ckliwa odpowiedź.
— Jakże mi każesz odpowiadać, moja duszo? Rozkazuj tylko, gotów jestem zrobić wszystko, byleby tobie dogodzić.
W tej chwili doleciał ich uszu srebrny śmiech dziecięcy. Saint-Clare wyszedł na galerję i uchyliwszy nieco zasłony, począł także śmiać się na głos.
— Cóż tam tak osobliwego? — spytała panna Ofelja, zbliżając się do kraty.
Na dole siedział Tomasz na maleńkiej kanapce z darni; w każdej dziurce od guzika jego sukni sterczała zatknięta wiązanka jaśminu; Ewunia śmiejąc się wesoło, okręcała mu około szyi równiankę z róż uplecioną, a potem jak ptaszyna wskoczyła mu leciutko na kolana, głaszcząc go po twarzy.
— Żebyś wiedział, jak pięknie teraz, Tomaszu, wyglądasz!
Na twarzy Tomasza jaśniał szczery, poczciwy uśmiech; podzielał najzupełniej radość dziewczynki. Nagle spostrzegł pana Saint-Clare na werandzie; spojrzał na niego wzrokiem, jak gdyby prosił o przebaczenie.
— Jak możesz jej na to pozwalać? — zapytała panna Ofelja.
— Dla czegożbym miał zakazywać? — odrzekł Saint-Clare.
— Doprawdy, nie wiem; ale zimno mię przechodzi, patrząc na podobne stosunki.
— Gdyby jednak Ewunia pieściła wielkiego psa, choćby nawet ów pies był czarnym, nicbyś w tem złego nie widziała; a toż przecież istota rozumna, umiejąca czuć i myśleć, nieśmiertelną obdarzona duszą! I w tobie to obudzą odrazę? Wiem dobrze, jakie niektórzy z was, mieszkańców Północy, mają pod tym względem uprzedzenia. U nas na Południu takie uprzedzenia rzadko się spotyka; nie mówię wcale, że to zasługa z naszej strony, ale przyzwyczajenie dokonało w nas tego, co powinno było stać się wskutek poczucia obowiązków chrześcijanina, — przyzwyczajenie osłabiło w nas przesądy co do koloru skóry. Gdy byłem na Północy, nieraz zdarzało mi się doświadczyć, jak mocno jesteście uprzedzeni w tym względzie. Patrzycie na murzyna jak na żabę lub węża, a w tejże chwili oburzacie się na samą myśl o ucisku niewolników. Niepodoba się wam ich uciemiężenie, a równocześnie jak od zarazy uciekacie od zetknięcia się z nimi. Chcielibyście ich wszystkich hurmem odesłać do Afryki, żeby się wam na oczy nie pokazywali, a potem wysłać tam kilku misjonarzy, zwalić na nich cały ciężar kształcenia biednego plemienia i takim tanim sposobem wypełnić chrześcijański obowiązek miłości i zaprzania się samego siebie. Czyż nieprawda?
— Jest w tem nieco prawdy, — odrzekła, zamyśliwszy się głęboko, panna Ofelja.
— Coby poczęli ci biedni i uciśnieni, gdyby nie było dzieci? — mówił dalej Saint-Clare, opierając się o kratę i goniąc oczyma za Ewunią, która wesoło podskakując, oddalała się z miejsca, gdzie ją spostrzeżono, i ciągnęła za sobą Tomasza. — Dzieci, ale tylko dzieci, to prawdziwi demokraci. W oczach Ewuni Tomasz jest bohaterem, jakiego jeszcze nie było na świecie; jego życie, to cały szereg niezwykłych zdarzeń; pieśni jego brzmią w jej uszach piękniej niż muzyka w operze; jego kieszeń z rozmaitemi zabawkami, to niewyczerpana kopalnia skarbów; Tomasz dla niej, to człowiek niezwykły, jakiego nigdy jeszcze nie znała. Nasza Ewunia jest jedną z tych aniołków rajskich, które Bóg niekiedy zsyła na ziemię ku pociesze biednych i uciśnionych, którym nie wiele dano innych pociech.
— Dziwna rzecz, kuzynie, — rzekła panna Ofelja, — słuchając ciebie, możnaby myśleć, że jesteś księdzem.
— Księdzem?... — zagadnął Saint-Clare.
— Tak, głoszącym słowo Boże.
— Nie, kuzynko, nie jestem teologiem, nie znam się na teologji; sądzę nawet, nie bez pewnej obawy, że jestem człowiekiem niedobrym, nie wykonującym należycie przykazań Boskich.
— I dlaczegóż mówisz tak pięknie?
— Nic łatwiejszego jak mówić, — odrzekł Saint-Clare. — Shakespeare (czytaj Szekspir) mówi w jednem z swoich dzieł: łatwiej pouczać dwudziestu słuchaczy, jak być jednym z owych dwudziestu i postępować według własnych nauk. — Nic praktyczniejszego nie można było wymyśleć nad zasadę podziału pracy. Ot naprzykład, mojem zadaniem niechaj będzie mówić, a twojem, kuzynko — działać.


Tomasz nie mógł na położenie swoje się skarżyć. Ewunia pokochała go bardzo, a mając serduszko szlachetne, przepełnione dla niego wdzięcznością, uprosiła ojca, żeby pozwolił Tomaszowi towarzyszyć jej we wszystkich przechadzkach i konnych przejażdżkach. Z tego powodu dano polecenie Tomaszowi, ażeby na każde zawołanie Ewuni rzucił wszelkie inne zatrudnienie i natychmiast wypełniał jej życzenia. Czytelnicy łatwo się domyślą, że taki rozkaz nie był nazbyt uciążliwym dla Tomasza. Odzież jego była czysta i porządna, gdyż Saint-Clare pilnie przestrzegał tego, aby słudzy jego nie byli ladajako ubrani. Odtąd miał Tomasz tylko nadzór nad stadniną pańską; gdy wszedł do stajni, to tylko nato, aby obejrzeć, czy wszystko w porządku, i aby wydać dalsze rozkazy stajennym; gdyż Marja żądała, aby Tomasz, gdy go każe przywołać, nie pachniał mierzwą końską; taki bowiem zapach oddziałuje straszliwie na jej nerwy i mógłby jej śmierć spowodować. „Taka niemiła woń — mawiała — zabija mnie“. Mimo tego jednakże, że choć woń ta zdołałaby skrócić jej ziemskie męczarnie, nie pozwoliła Tomaszowi się zbliżyć.
Czarny, starannie wyczyszczony surdut, futrzana czapka, błyszczące buty, kołnierzyk i mankietki śnieżnej białości, w połączeniu z poważnym i dobrodusznym wyrazem twarzy, sprawiały, że Tomasz przedstawiał się jak człowiek, mogący wzbudzić szacunek.
Dodajmy jeszcze do tego, że mieszkał w prześlicznem miejscu, co dla niego, kochającego naturę, było nie małej wagi. Z rozkoszą przysłuchiwał się świergotowi ptaszków, napawał się wonią kwiatów, widokiem wodotrysków, przestronnością podwórza. Wnętrze domu ozdobione było statuami, jedwabnemi zasłonami, zwierciadłami, pięknemi robotami snycerskiemi, obrazami itd.
Gdy nadejdzie czas, że i Afryka wyda ucywilizowane społeczeństwo — co napewno się stanie, bo stać się musi — wtenczas rozwinie ona przepych, o jakim my, mieszkańcy krajów północnych, wyobrażenia mieć nie możemy. Naówczas w tej dalekiej, tajemniczej krainie, obfitującej w złoto i drogie kamienie, bogatej w bujną a cudowną roślinność, wśród której wysmukłe palmy pierwsze zajmują miejsce, zrodzą się nowe kształty sztuki, wspanialsze, piękniejsze, — i to biedne, czarne plemię, wyzwolone nakoniec z pod ucisku podwójnego: niewoli i pogardy, wskaże może ludzkości nowe, dotąd nieznane ideały w rozwoju ducha ludzkiego. I ten udział, godzien zazdrości, nie może ich ominąć, będzie dla nich nagrodą za ich wieloletnią cierpliwość, za niezachwianą wiarę w Opatrzność, za dziecięcą czystość serca w przywiązaniu, za odepchnięcie nienawiści. Wszystko to rozrośnie się w nich jako wzór wyższego, chrześcijańskiego życia. A ponieważ kogo Bóg kocha, krzyżyki na niego zsyła, toć kto wie... może biedną uciśnioną Afrykę wybrał właśnie na to, aby, doświadczywszy niezmiernemi cierpieniami, dać jej potem pierwsze miejsce w owem wielkiem królestwie, które zbuduje, gdy wszystkie państwa na ziemi położy na szali i okaże się, że są małej wagi; albowiem pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi.
Czy o tem myślała Marja Saint-Clare, gdy pewnego niedzielnego poranku, stojąc na werandzie, zapinała brylantową bransoletkę na kształtnej i delikatnej ręce? Nie wiemy; ale to pewna, że była zajęta w tej chwili jakąś piękną myślą; bo Marja lubiła zajmować się sprawami społeczno-religijnemi i brała udział w nabożeństwie. Właśnie i teraz, ubrana w bogate stroje, brylanty, jedwabie, udawała się do jednego z kościołów w Nowym Orleanie z nader pobożnemi zamiarami. Marja chciała być nabożną, choćby tylko każdej niedzieli, — i oto już gotowa do drogi, kształtna, leciuchna, idealna, pełna wdzięku w każdym ruchu, osłonięta, jakby mgłą jaką, jedwabnemi koronkami. W samej rzeczy była w tej chwili czarującą, a piękność ta wraz z pogodnem usposobieniem ducha, dodawała jej ujmującego serce uroku. Całkiem przeciwnie przedstawiła się panna Ofelja, stojącą obok niej. Jedwabna jej suknia i szal były wprawdzie niemniej bogate, batystowa chusteczka była niemniej cienka; ale nieruchoma, wyprostowana jak kół, wyglądała dziwnie kanciato.
— Gdzież Ewa? — zapytała Marja.
— Zatrzymała się na schodach, aby powiedzieć coś Mami.
Cóż mogła Ewunia Mami powiedzieć? Dowiesz się o tem, miły czytelniku, chociaż Marja tego nie słyszała.
— Mami, kochana Mami, wiem, że cię głowa boli.
— Prawda, panienko, od niejakiegoś czasu boli mnie bardzo głowa, ale, proszę, nie kłopoc się o to.
— Cieszę się, że choć dziś możesz wyjść z domu; ale oto — dodała Ewunia, obejmując Mami za szyję, — weź ten flakonik z perfumem, orzeźwisz się nieco.
— Nie, panienko, nie mogę go przyjąć, to nie dla mnie, cały ze złota, wysadzony brylancikami.
— Czemuż nie może być dla ciebie? Tobie się przyda, a mnie nie potrzebny. Mama zawsze wącha z niego, gdy cierpi na ból głowy; powąchaj i ty, to ci ulży. Zróbże mi tę przyjemność, weź go.
— Kochane dziecię, gołąbko moja! — rzekła Mami, gdy Ewunia włożyła jej spiesznie flakonik za gors, a ucałowawszy ją, pobiegła po schodach na dół.
— Czegoś się tam zatrzymywała?
— Zatrzymałam się tylko chwilkę dla oddania mojego flakoniku Mami, żeby go wzięła z sobą do kościoła, bo ją boli głowa.
— Ewuniu! — zawołała Marja, tupnąwszy niecierpliwie nogą — jak można dawać Mami złoty flakonik? Kiedyż się nauczysz przyzwoitości? Idź natychmiast, odbierz jej flakonik! idź mi zaraz!
Ewunia bardzo posmutniała.
— Daj jej pokój, Marjo, niech robi, co jej się podoba, — odezwał się Saint-Clare.
— Ależ na miłość Boga, — odparła Marja, — cóż z tego dziewczęcia będzie?
— To Pan Bóg wie najlepiej, — odrzekł Saint-Clare; — wiem tylko to, że na tamtym świecie będzie jej lepiej niż mnie i tobie.
— Ach, tatko, nie mów tak, bo to mamę zasmuca! — odezwała się Ewunia, dotykając usteczkami z lekka ręki ojca.
— A ty, kuzynie, gotów jesteś do kościoła? — spytała panna Ofelja, zwracając się nagle do pana Saint-Clare.
— Nie, nie jadę.
— Ach, jakbym była rada, gdyby Saint-Clare uczęszczał więcej do kościoła; — rzekła Marja. — Ale w nim niema wcale ducha pobożności. To doprawdy wstyd.
— Wiem o tem, — odrzekł Saint-Clare, — wy, kobiety, jeździcie po to do kościoła, ażeby świecić strojami i szczycić się swą pobożnością. Ale ja, jeżeli pójdę do kościoła, to tylko na nabożeństwo, na które chodzi Mami, gdzie lud śpiewa pieśni i modli się prawdziwie pobożnie.
— Wolisz więc słuchać tego ryku nieokrzesanych ludzi? Za nic w świecie nie zniosłabym tego.
— Jak ci się podoba; wolę ja, jak tam nazywasz, ów ryk, niż wasze spoglądanie bokiem po osobach i oglądanie ich strojów. W moich uszach brzmi śpiew ludu jak najwspanialszy hymn, to modlitwa płynąca z serca i niebo przebijająca. A ty, Ewuniu, chcesz także jechać? Zostań ze mną, będziemy się bawić.
— Dziękuję tatce, ale wolę jechać do kościoła.
— Czy ci tam nie nudno? — zapytał pan Saint-Clare.
— Jest trochę nudno; czasami oczki mi się kleją do snu, ale staram się, żeby nie zasnąć.
— A pocóż idziesz do kościoła?
— Wiesz tatko — szeptała mu w ucho dzieweczka — mówiła mi ciocia, że wszystko od Boga mamy, więc godzi się iść Mu podziękować. Ale też tak bardzo nudno tam nie jest.
— Moja ty pieszczotko! — rzekł Saint-Clare, całując córkę; — jedź, moja ptaszyno, to bardzo pięknie... a pomódl się tam i za mnie.
— O, ja za każdym razem modlę się za ciebie, ojczulku, — zawołała Ewunia, a oglądając się z słodkim uśmiechem na ojca, weszła za matką do powozu.
Saint-Clare stał jeszcze przez kilka minut na ganku i posyłał jej ręką pocałunki, aż powóz znikł z widnokręgu; rzęsiste łzy spłynęły po twarzy jego.
— O moja Anielko! — rzekł sam do siebie — jakże słusznie nosisz to imię, w tobie dał mi Bóg prawdziwego aniołka.
Jeszcze chwilę stał zadumany, ulegając wzruszeniu, potem zapalił cygaro, przeczytał gazetę i zapomniał na chwilę o swojej maleńkiej Anielce. Czyż mało był podobnym innym ludziom?

∗             ∗

— Posłuchaj mię, Anielo, — rzekła do niej matka, — słuszna, żebyś była sprawiedliwą i dobrą dla sług, ale nie wypada postępować z nimi jak z krewnymi lub nam równymi. Gdyby naprzykład Mami zachorowała, czybyś pozwoliła położyć jej się w twoje łóżeczko?
— O niezawodnie, mamo; wtedy łatwiejby było pielęgnować ją, a oprócz tego miałaby więcej wygody, bo moje łóżko jest lepsze niż jej.
Taki zupełny brak taktu, objawiający się u Ewuni, przyprowadzał Marję do rozpaczy.
— Co z nią począć? Kiedyż mnie wreszcie zrozumie? — zawołała Marja.
— Nigdy! — odrzekła z naciskiem panna Ofelja.
Ewunia posmutniała bardzo; ale na szczęście wrażenia u dzieci łatwo się zacierają; po chwili znów się uśmiechała, biegała, bawiła się, jak swobodna ptaszyna.


— No, moje panie, cóżeście tam nowego widziały w kościele? — zapytał Saint-Clare po powrocie pań z kościoła.
— O, było bardzo śliczne kazanie, — odrzekła Marja. — Warto było go posłuchać; wypowiedział kaznodzieja nieoledwie wszystkie moje przekonania.
— Jeżeli tak, to kazanie musiało być niewątpliwie bardzo pouczające... — wyrzekł Saint-Clare; — temat musiał być nadzwyczaj obszerny...
— Chciałam powiedzieć: moje poglądy na społeczeństwo i tym podobne sprawy — dorzuciła Marja. — Mówił na temat: „wszystko uczynił dobre czasu swego“ i wykazał, jak mądrze urządził Bóg, iż jednych wzniósł na wyżyny społeczne, drugich umieścił na dole, jednych przeznaczył do rządzenia, drugim nakazał posłuszeństwo itp. Żałuję, żeś nie był dzisiaj w kościele i słów tych nie słyszał.
— A ja przyznam się otwarcie, że wcale tego nie żałuję, — przerwał jej pan Saint-Clare — widzę jasno, że pragniesz zastosować słowa kapłana do twych własnych zapatrywań o niewolnictwie, chcesz je do swego sposobu myślenia naciągnąć. Nie obrazisz się chyba, gdy ci powiem: że nie odniosłaś dzisiaj właściwego z kazania pożytku; że tego, co mówisz, kapłan nie powiedział, ale to jest twoje własne zdanie: ty chcesz, aby jego słowa tak pojmowano.
— Ty zatem, kuzynie, jesteś przeciwnikiem niewolnictwa? — zapytała panna Ofelja.
— Wiadomo ci, kuzynko, że nie należę do liczby obdarzonych promieniem łaski oświecającej, i dlatego nie jestem w stanie godnie ocenić religijnych poglądów na takie zagadnienia, jak niewolnictwo. Gdyby chciano posłyszeć ode mnie moje osobiste zdanie w tym przedmiocie, bez żadnych wykrętów powiedziałbym otwarcie: niewolnictwo, to nasz interes, ciągniemy stąd korzyści, więc je podtrzymujemy. To przynajmniej każdy zrozumie. Wszystkie inne gadaniny służą tylko, żeby wykazać, że interes jest słuszny.
— Zdaje mi się, Augustynie, że dla ciebie niema nic świętego! — rzekła Marja. — Słuchając cię, włosy powstają na głowie!
— Czy być może? A jednak jest to niezaprzeczoną prawdą!
— Powiedzże mi, proszę — rzekła panna Ofelja, — czy niewolnictwo uważasz za rzecz słuszną czy niesłuszną?
— Nie mam chęci o przedmiocie tym rozprawiać! — odrzekł, śmiejąc się Saint-Clare. — Gdybym ci odpowiedział na to pytanie, wiem dobrze, że zasypałabyś mnie dziesiątkami innych twierdzeń, które masz w pogotowiu, a na które również nie chcę odpowiadać. Należę do liczby tych, którzy przez całe życie rzucają kamyki na cudze szklane domy, ale sam takiego szklanego domu, aby inni mogli nań rzucać, nie pobuduję.
— Taki on zawsze! — rzekła Marja. — Z nim nigdy nie dojdziesz do końca. Mnie się zdaje, że to pochodzi głównie stąd, że jest tak lekkomyślny w sprawach religijnych?
— Religijnych? — zapytał Saint-Clare takim tonem, że obie damy mimowolnie spojrzały na niego. — Religijnych? Więc wy nazywacie religją to, coście mi przed chwilą opowiadały? To wy chciałybyście religję naciągać do waszych zapatrywań, dlatego jedynie, że wam z tem wygodnie, dobrze? Zasady, w których mniej jest miłości i współczucia dla bliźnich, niżeli w mojej grzesznej, zaślepionej, cielesnemi więzami spętanej duszy, mają być religją? O nie! to nie są zasady wiary; nie da się ona naginać, jakby kto chciał: ona jest wyższa ponad wszystko!
— Więc ty nie wierzysz, że wolno mieć niewolników? — zapytała znowu panna Ofelja.

Czy to tak coś niedorzecznego, ojczulku? — zapytała po cichu Ewunia...

— Matka moja była kobietą pełną wiary, — odrzekł Saint-Clare — żyła według nauk Kościoła św. i w Wierze św. umarła. Największą boleść sprawiłby mi ten, ktoby mi powiedział, że była ona zwolenniczką niewolnictwa. Pragnę — ciągnął dalej Saint-Clare, wracając do zwykłego, żartobliwego tonu, — nazwać rzecz właściwem nazwiskiem. Otóż jeśli kto szczerze i otwarcie powie mi, że niewolnictwo nam potrzebne, bo bez niewolników obejść się nie możemy, bo bez nich stalibyśmy się żebrakami, że dlatego popieramy obecny stan rzeczy, że to interes nasz tego wymaga, — to będzie to odważne wypowiedzenie nagiej prawdy. Świat nas za to nie potępi, będzie dla nas wyrozumiałym. Jeśli jednak zjawi się jaki wymuskany panek, o długiej szyi, gadający przez nos, mrużący oczy, i będzie chciał na udowodnienie słuszności obecnego stanu rzeczy przytaczać ustępy z Pisma św., o wtenczas wzbudza on we mnie wstręt, bo chce zagłuszyć sumienie, usprawiedliwić własne grzechy, — a prócz tego w niegodny sposób krzywdzi religję.
— Ty nie masz ani trochę chrześcijańskiego pobłażania.
— Przypuśćmy, — mówił dalej Saint-Clare, — że ni stąd ni zowąd, jakimś cudem, spadła gwałtownie i na zawsze cena bawełny, a skutkiem tego, samo przez się zniżyła się wartość niewolnika; obaczylibyście, jak natychmiast zjawiłyby się nowe poglądy oparte na Piśmie św.! Jakie niesłychane światło zstąpiłoby wówczas na głowy wszystkich tych, którzy w tak haniebny sposób nadużywają słowa Bożego.
— Tak, czy owak, — rzekła Marja, kładąc się na sofie, — dziękuję Bogu, że mi pozwolił urodzić się w kraju, gdzie istnieje niewolnictwo; wierzę niezachwianie w jego prawność i czuję, że bez niego żyćbym nie mogła.
— No, a ty lubko, co myślisz o tem? — zapytał Saint-Clare Ewuni, która w tej chwili weszła do komnaty z kwiatkiem w ręku.
— O czem papo?
— Co ci się więcej podoba: czy żyć tak, jak u twego wuja w Wermoncie, czy mieć dużo sług, jak u nas?
— Ani wątpić, papo, u nas lepiej.
— Dlaczegóż to? — zapytał Saint-Clare, gładząc ją po główce.
— A to dlatego, — odrzekła Ewunia, patrząc ojcu z dziecinną szczerością w oczy, — dlatego, że u nas jest więcej osób, które można kochać.
— To godne Ewuni; ona zawsze niedorzecznie się odzywa — zauważyła Marja rozgniewana.
— Czy to tak coś niedorzecznego, ojczulku? — zapytała po cichu Ewunia, siadając ojcu na kolanach.
— Według pojęć świata, niezawodnie; ale gdzież to córunia moja bywała podczas obiadu?
— Byłam, tatuniu, na górze u wuja Tomasza, słuchałam jego pieśni; Dina przyniosła mi obiad do jego pokoiku.
— Słuchała śpiewu Tomasza...
— Tak, on śpiewa takie śliczne piosenki, o jasnych aniołkach, o wiośnie, o kwiatkach...
— Więc śpiew Tomasza podoba się tobie, nieprawdaż?
— O bardzo! Tomasz obiecał nauczyć mię owych pieśni.
— Co?... lekcji śpiewu chce ci udzielać?... Coraz to lepiej! — zawołała Marja.
— On mi śpiewa, a ja mu czasem czytam głośno, a jeśli czego nie rozumiem, to mi tłomaczy.
— Słowo daję, — nic śmieszniejszego w życiu nie słyszałam — odezwała się znowu Marja, nie mogąc ukryć gniewu.
— Śmiej się, jeśli ci się podoba — rzekł Saint-Clare — w moich oczach jest Tomasz nielada człowiek! Jeżeli nie ma nauki, to nie zbywa mu za to na wrodzonem rozumie. Dziś rano szedłem do stajni; po drodze, mijając mieszkanie Tomasza, posłyszałem, że się modli i wzięła mię chęć podsłuchania. Proszę mi wierzyć, że nigdy nie słyszałem podobnej modlitwy, tak słodko płynącej z duszy, a trzeba wiedzieć, że modlił się z niezwykłą gorliwością właśnie za mnie...
— Nie wątpię, spostrzegł pewnie, że go podsłuchujesz. Słyszałam nieraz, że murzyni to przebiegli ludzie.
— W takim razie nie tęgi z niego polityk, bo szczerze wypowiadał przed Bogiem niebardzo pochlebne o mej osobie zdania. Jeżeli się nie mylę, Tomaszowi się zdaje, że ja powinien byłbym się nawrócić, i zasyła gorące modły ku niebu, ażebym wszedł na drogę prawdy.
— Mam nadzieję, — rzekła panna Ofelja, — że weźmiesz to sobie do serca.
— Jak widzę, to i ty, kuzynko, podzielasz zdanie Tomasza. Dobrze, zobaczymy, nieprawdaż, Ewuniu?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.